Go to commentsWspaniała tragedia
Text 103 of 89 from volume: Zrzędzian
Author
Genrenonfiction
Formarticle / essay
Date added2024-10-14
Linguistic correctness
- no ratings -
Text quality
- no ratings -
Views93

Zacznę od sądu o jakości parlamentu. Teoretycznie powinny odbywać się w nim profesjonalne spory. Jednakże to, co na nim się odbywa, nie można nazwać trybuną wymiany merytorycznych zdań. Raczej hyde parkiem do odbywania pyskówek, miejscem wyznaczonym przez immunitet do miotania słownych fekaliów. Trwający na oczach pt. publiki turniej świństw sprawia, że większość obserwatorów tego widowiska trzyma się z dala od udziału w polityce. Nie ma więc niczego osobliwego w tym, że wyborczy wynik z 15 października, to ewenement. Pojedynczy wyczyn, który powinien być normą, a nie okazjonalnym zrywem.

*

Bywałem w szerokim świecie. Znam też ludzi z różnych miejsc. Czasem herbowych, a czasem nie. Lecz nie było wuja we wsi, bym się nie dogadał. Razem żeśmy filozofowali, zanurzali się w odmętach i meandrach rozważań, roztrząsań, medytacji, lub razem siadywali wpodle gruszy, paliliśmy na łąkach ognisko, a w nim pyry lub kiełbaski na bezpartyjnym patyku. Zwiedziłem też niejedno zachwycające miejsce. Niezależnie od kraju moich podróży, wiele gór, zagranicznych miast i prosperujących bądź podupadłych wsi zapadło mi w pamięć. Niosło mnie po kontynentach, morza i oceanach, po Paryżach i Szanghajach, Davosach i Adelajdach, a wyniosłe Buby i smaczne dewolaje, nie były mi obce. Wszystko kusiło, pociągało, kazało wierzyć, że wszędzie są ludzie, z natury dobrzy, pogodni, zrównoważeni, śmiało patrzący mi w oczy, że aby do nich trafić, trzeba odnaleźć klucz, złamać zabezpieczenia i wejść do ich serc.

*

Do tej pory mam sporą zgagę, gdy przypomnę sobie tamtejsze naiwne chwile z landrynkowymi nadziejami. Uzmysłowiłem sobie bowiem, że wejście do ich serc jest niemożliwe, gdyż serc nie mają, a to, co mają, nazywa się kamień. Bo tak, jakbym chciał, bywało DRZEWIEJ.


Teraz wszystkim pokiełbasiło się do imentu i straciłem orientację; nie wiem, kto zacz, wróg, czy kumpel; strach się bać, bo nie wiesz, kto z czym wyskoczy. Odezwiesz się, a tu jakiś przykładowy Braun z gaśnicą wyciąga rękę ze swoim szczęść Boże w hitlerowskim pozdrowieniu i zaprasza do gazu. I nie wiesz, co począć, gdzie się schować, bo obezwładnia cię wstyd, że jeszcze nie tak miałeś przyjaciela, a dzisiaj nie masz z nim żadnego wspólnego tematu, bo każda wasza rozmowa kończy się milczeniem. Nawet nie zadumą, tylko bezrefleksyjnym popatrywaniem w podłogę.

*

Dzięki wyborom z października obudziły się demony. Powstały do ponownego życia hordy anemicznych zapaśników słowa. Bandy sfrustrowanych cherlaków udające mocarzy intelektu. Żądne krwi, pozbawione łaski zrozumienia tego, co wypowiadają. Pragną odwetu, dyszą zemstą, marzą o zamachach i przebierają nóżkami z niecierpliwości rozliczenia tych, z którymi przegrali.


Do łykania gówien przyzwyczailiśmy się przez osiem lat, toteż jeśliby ziściły się ich plany, nie pozostanie nam nic innego, jak kupić sobie jakąś gustowną obrożę i już na stałe zamieszkać w kiszce stolcowej.


 


  Contents of volume
Comments (0)
ratings: linguistic correctness / text quality
no comments yet
© 2010-2016 by Creative Media