Author | |
Genre | biography & memoirs |
Form | prose |
Date added | 2012-08-08 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 2243 |
Jeśli chcesz sprawdzić, czy kupiłeś dobry atlas samochodowy - sprawdź, czy są w nim zaznaczone Moczele. To osada złożona z trzech bodaj domów, do której dojeżdża się parokilometrowym, brukowanym szlakiem, pozostałością tzw. cywilizacji puszczy. Tam w wiele miejsc można dojść i dojechać takimi właśnie szlakami: kamyczki, trawka i pięć kilometrów. Miły spacerek - a dla pięciolatka: niesamowita, bezkresna wyprawa.
Domy były naprawdę trzy i aż głupio nie wymienić tamtejszych familii z nazwisk, bo to prawie jak podtytuł samej miejscowości: byli to Gosiowie, Przybylakowie i Kiemlicze. U tych pierwszych urlopowaliśmy po znajomości - gospodarz był sympatycznym, dobrodusznym leśniczym, któremu żal było zabić karpia z własnego stawu - po prostu nie był w stanie tego zrobić. U Przybylaków kupowalismy mleko prosto od krowy, przynosiliśmy je w garnku z pianką na wierzchu, a gdy zsiadło, miało konsystencję galaretki. Z Kiemliczami jakoś nie miałem okazji się zadać - ale pamiętam, że łowili oni skutecznie drawskie szczupaki, a nieżyjący już Waldek Kalita, wrocławski inżynier, który Drawę ukochał ponad wszystko i nad którą kupił sobie wiejską chałupę, do której przybił rodzaj godła z napisem KALITÓWKA - właśnie im przypisał wyłowienie co do jednego dużych, podmostowych okoni, które ci mieli dzielnie wyprać.
Pierwsze, co mnie w domu Gosiów zadziwiło, to leżąca na parkiecie butelka wypełniona częściowo cieczą, a częściowo mrówkami; była to pułapka na mrówki, które tępiono całymi latami i których nigdy nie brakowało - i które zawsze dawały się nabierac na wodę z cukrem. Wylewano je później do studni, przynajmniej tak to pamiętam.
Ale najlepsze było to, że był to wiejski dom - a więc miał całe zaplecze gospodarskie i pokaźne podwórze, na którym biagały i gdakały kury, paradowały nadęte indyki i kręciły się groźne, białe gęsi. Te potrafiły mnie jako dzieciaka nastraszyć sykiem, nawet trochę pogonić, a gdy usiłowały mnie szczypnąć - śmiesznie wyciągały ku mnie szyje. Dziś brzmi to zabawnie, ale dla pięcio- czy sześciolatka były to prawdziwe harpie czy syreny, niemal mityczne potwory. Zostawiały po sobie sporo białych piór ze sztywną stosiną, które skwapliwie kolekcjonowałem i przerabiałem na spławiki. A juz najbardziej ceniłem wielkie pióra indycze - nie były zwyczajnie białe, miały jakiś tam deseń, a do tego wychodziły z nich jeszcze większe spławiki, których nie musiałem już kupować w sklepie.
Gdy jeden z synów naszego gospodarza, trzy- albo cztero- wówczas letni urwis, zobaczył moje zamiłowanie do piór indyka - po prostu napadł niespodziewanie na równego sobie wielkością ptaka, a ten w szamotaninie zgubił kilka piór i narobił niezłego wrzasku; widać było, że zachowanie smyka strasznie go oburzyło. Nie spodobało się to również jego babci, która zaapelowała do jego sumienia (jak on tak może napadać na ptaszka) - a ja byłem co prawda pod wrażeniem sceny, jednak pióra były dla mnie bezużyteczne, gdyż były to `żywe` jeszcze, ciężkie stosiny wyrwane wprost ze skóry ptaka. Pióra, które ptaki gubią, są już zasuszone i puste - i z nich to właśnie można wykonac prosty spławik.
Ale na tym podwórku było dużo więcej atrakcji. Był pies Rob o niesamowicie entuzjastycznym, wariackim usposobieniu, duży, kosmaty rudzielec, bodaj jakis tam pół-rasowiec. Gdy przechodziliśmy w pobliżu jego budy, napadał nas i `obściskiwał` swymi łapami, bez przerwy przy tym wymachując ogonem. Był niesamowity - a do tego jeszcze uwielbiał jeść ryby. Ojciec z wujkiem podrzucili mu czasem coś ze swego połowu, jakiegoś szczupaczka czy okonia - a on go pożerał `na chrupko` (cała, świeża ryba zjadana na surowo chrupie charakterystycznie - znają ten dźwięk głównie właściciele kotów) w ciągu dosłownie paru sekund. Gdy raz rzuciliśmy mu pod płotem dwa ładne okonie złowione na spina w jeziorze Długim, to ten pożarł je tak szybko, że aż mnie podejrzewano, że gdzieś je szybko schowałem dla kawału. Po latach dowiedziałem się, że niestety Rob zaginął - najprawdopodobniej został przez kogoś uprowadzony w niewiadomym celu.
No i była stodoła z obórką, w której mieszkała krowa Kasia. Poczciwe bydlątko, przy którymś pobycie miała małego cielaczka, który był jednak bardzo bojaźliwy i nie dał mi się za dobrze obejrzeć. Ta obórka stała sobie z wieczora zwykle otwarta i szczególnie pamiętam, jak chmary jaskółek i innego ptactwa zlatywały do niej na nocleg. Nie mogło być tych ptaków za dużo, ale pamiętam, że z wieczora ruch był wielki - wszystko zlatywało do swych gniazd w obórce. Oprócz jaskółek pewnie tylko wróble, ale pamiętam `chmary jaskółek` i `innego ptactwa` - i nic na to nie poradzę.
A kawałek za domem płynęła sobie rzeka Drawa - o czym jeszcze sobie pogawędzimy...
ratings: perfect / excellent