Author | |
Genre | biography & memoirs |
Form | prose |
Date added | 2012-08-08 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 2453 |
Nie wiem na czym to polega, ale później już żadne rzeki tak nie wyglądały i tak nie szumiały - jak ówczesna Drawa, Płociczna i Korytnica (dorzucam tu oczywiście Płonię w Jezierzycach). Woda w nich była jak płynny, zabełtany kryształ, w którym zatopione były rozmaite rybki, jak jaziki, płotki i jelce. Były one wszechobecne. Pamiętam takie obrazki: w zielonkawych, głębokich wodach Korytnicy stoją ładne płotki, a ojciec przysuwa do nich ostrożnie podbierak, by złapać którąś, ot tak dla hecy. Zwykle podczas takiego spaceru ze spinningiem łowił pstrąga w okolicach 36-38 cm i dodatkowo jakiegoś szczupaka lub ładnego okonia. Nie trafiały się jakoś lipienie, choć te wody były wówczas jeszcze lipieniowym eldoradem. Jest to jednak ryba typowo muszkarska - choć w Drawie łowiono je równiez na spinning. Muszkarzy było wówczas jak na lekarstwo - przez całe tygodnie biwakowania nad Drawą nie widziało sie zwykle żadnego. Można więc sobie wyobrazić, ile tam musiało być lipieni. Niestety ówcześni spinningiści nie wiedzieli, jak się do nich dobrać, ledwie wiedzieli o ich istnieniu. Wujek został później muszkarzem, a nawet muszkarskim wicemistrzem krajowym i kadrowiczem - ale musiało upłynąć jeszcze wiele lat. Póki co w Drawie łowili okonie i szczupaki. Te pierwsze były wyśmienite pieczone na ognisku - nadziewa się je na patyk przełożony przez pysk okonia, którego należy tylko wypatroszyć. Po upieczeniu łuskę ze skórą obiera się palcami jak mundurek z ziemniaka. Nic tak nie smakuje, jak okoń z ogniska - to biwakowy rarytas nr 1.
Nie mogę mieć pewności, czy to te rzeki nieco podupadły, czy to ja nie potrafię sprostac urodzie świata tak, jak w czasach dziecięcej chłonności i spontaniczności. Mam po prostu wrażenie, że rzeki nam zdziadziały - woda jest jakaś mniej żywa, nadrzeczne łąki pokryły się krzakami i pokrzywami, skrawki piaszczystego brzegu służące jako plażyczki zarosły jakimiś krzaczorami tak, że czasem nie sposób odnaleźć miejsce dawnych zabaw i kąpieli. Ale może tam wcale nie jest brzydziej - tylko ja tęsknię do czasów, które minęły i nie wrócą.
Rzeki rzekami - ale Moczele, leżące nad Drawą, znajdują się przecież w samym środku wielkiej puszczy. Wędrówki piesze i rowerowe puszczańskimi szlakami to coś, co mogę gorąco polecić: każda trasa ma dobrych 5 km i prowadzi po starym, brukowanym trakcie. Pamiętam, że poszlismy razem z synem Pana Janusza i z jego babcią aż do Sitnicy - właśnie bite 5 km. Na miejscu posiedzieliśmy trochę przy bindudze, popuszczali kaczki - i zaraz ruszyliśmy w drogę powrotną. To w czasie tej drogi powrotnej miałem przygodę, która mogła okazać się ostatnią. Zauważyłem budkę lęgową leżącą parę metrów od drogi, musiała spaść z drzewa. Strasznie się tym zachwyciłem i od razu wpakowałem rękę do otworu wejściowego dla ptaków - gdzie natrafiłem na coś, co pod naciskiem chrupnęło. Ostrzeżony chyba szóstym zmysłem wycofałem rękę i oddaliłem się z powrotem na drogę. Z budki lęgowej jęły się dobywac wielkie, pomarańczowe owady, które nasza opiekunka rozpoznała jako groźne szerszenie. Nie robiła z tego afery, ale zaleciła oddalenie się z tego miejsca. Powiedziała też przy okazji, że gdyby mnie ucięło ze sto os, to pewnie bym umarł. Nie chciała chyba tak na gorąco podawać informacji, że szerszeni wystarczyłoby na mnie dużo mniej - ot, dwa lub trzy.
Inna wyprawa wiodła nad jakieś zagubione wśród pól jezioro. Była dla mnie równie bezkresna, jak ta do Sitnicy. Szedł z nami (tj. moimi rodzicami, mną i wujowstwem) smyk leśniczego, który z upodobaniem zbierał żuki-gnojarze i umieszczał je w swym nieodłącznym samochodziku. On był znany ze swej niezmordowanej natury wędrownika - któregoś razu, jako może pięciolatek, opuścił cichaczem dom i poszedł kilka kilosów przez puszczę, do jakiejś cioci czy babci. Opowiadano potem o tym przez lata. Już jako student byłem z nim na grzybach - my z kuzynem zbieraliśmy wszelkie borowikowate i kanie, a on gdzieś, skubany, nakosił rydzów. Przez lata nie mogłem tam żadnego znaleźć - aż w końcu odkryłem, że one rosną przy leśnych drogach, osobliwie tych obsypanych żużlem. Parę metrów dalej już ich nie ma. Jajecznica na rydzach przebija wszystko, co znam - nawet jajecznice na kurkach. Każdy powinien tego spróbować.
Idąc nad to jezioro szliśmy polem, łąką, lasem róznego typu i widności. Tamte widoki wydają mi sie niezrównane. To, że stare, próchniejące żerdziowe ogrodzenia oddzielające łąki i pastwiska są dla mnie do dziś symbolem i niezbędnym elementem wiejskiej sielanki i rajskiego zadupia (nie ma być też żadnych ludzi i domostw w zasięgu wzroku), zawdzięczam właśnie tej wyprawie. Na niej ukształtował się mój świat wewnętrzny, prywatna mitologia. Te kilka godzin trwało dla mnie niemal wieczność. Taka to była wyprawa.
A ostatni pobyt w Moczelach był nieco inny: zajechaliśmy do Gosiów na parę dni na sam koniec wakacji, tylko z ojcem, z pewnym innym wujaszkiem i z jego synem, i rozbiliśmy się pod namiotem, tak na rzut beretem od domu. Niestety na Płocicznej ni cholery nie szło wytropić brzan - nasi tatowie na darmo moczyli w rzece swoje denki, a my z nudów rzucalismy do wody kamienie - im większe, tym lepsze. Tatowie byli spory kawałek w górę rzeki, ale to dobrze słyszeli. Później nad Drawą oni szli gdzieś ze spinningami, a my zarzucaliśmy nasze dziecinne wędeczki i biegaliśmy po nadrzecznych łąkach, gęsto usianych krowimi plackami. Biegało się więc oczywiście na boso. Ryby naszym sprytnym ojczulkom za bardzo nie brały, ale w końcu mój przyniósł pięknego szczupaka. Złowił go na obrotówkę przy jakimś zwalonym drzewie, a walka była dość długa i uciążliwa - szczupak to przymurował, to wlazł w jakieś ziela itd. No ale nie dał rady - i cieszył teraz nasze oczy. Trzeba przyznać, że był niezły: o taki! (tu rozkładaliśmy ręce na boki, ile bozia dała).
Ostatniego wieczora tatowie poszli z latarką na mostek by poświecić latarką do Drawy. Wrócili podekscytowani - widzieli wielkie rybsko! O, takie! - tu oni sami, dorosłe chłopy, rozkładali ręce jak dzieci zachwalające połowy swych tatów. Nikt nie wie, czy to był wielki kleń, czy szczupak - czy może ostatni drawski łosoś - bo w połowie lat osiemdziesiątych wchodziły tam jeszcze ostatnie, wielkie łososie zwane drawskimi. Zaraz po tym wydarzeniu wróciłem do szkoły, której nigdy specjalnie nie kochałem - by nie wracać juz do Moczeli przez wiele lat (Pan Janusz z rodziną się przeprowadził). Wspominalismy te Moczele jako najlepsze chyba nasze wakacje. A ten łosoś - powiedzmy, że łosoś - któregośmy nie złowili i nie mogli złowić, górował nad tymi wspomnieniami nutą najczystszej nostalgii: łososie wyginęły, a my już w Moczelach na dłużej nie zabawiliśmy, musieliśmy szukać innego zakątka na wakacje. Ale drugiego takiego już nie było.
ratings: perfect / excellent
Gościnny dom
Strumień i brzany
Rzeki i wędrówki. Ostatni pobyt
Widzę, że niestety teksty w tej kategorii są słabo czytane i większość czytelników tego tekstu nie doczytało reszty, tj. "ciągu wcześniejszego". Jeśli im się podobał ten tekst, to stracili :)
ratings: perfect / excellent
Dlaczego?
Ponieważ ponad 60% Polaków mieszka w mieście