Author | |
Genre | history |
Form | prose |
Date added | 2011-02-07 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 4355 |
Migawki z wojny
W końcu sierpnia dochodziły same niedobre wiadomości znad wybrzeża, szczególnie z Gdańska, i gdy pewnego dnia mąż Weroniki Zyguch dostał wezwanie do stawienia się w ciągu dwóch dni w swojej baterii artylerii w Toruniu, dokąd wcześniej kilka razy wzywany był na ćwiczenia, Weronikę ogarnęły jak najgorsze przeczucia. Ich syn Mieczuch, po skończeniu szkoły podoficerów artylerii we Włodzimierzu Wołyńskim, służył w tym czasie także w toruńskiej jednostce artylerii i zostało mu około pół roku do ukończenia służby.
Miała nadzieję, że w końcu sierpnia syn przyjedzie znów na jednodniową przepustkę do domu, jak to wcześniej miało miejsce niemal każdego miesiąca, ale syn nie przyjechał, a dodatkowo wyjechał mąż i została w domu sama.. W dniu pierwszego września było już dla wszystkich jasne, że tym razem nie były to ćwiczenia i Weronika zdała sobie sprawę z tego, że nie ma co spodziewać się rychłego przyjazdu syna na przepustkę, ani szybkiego powrotu męża z ćwiczeń.
W dniu kończącym pierwszy tydzień września, jakimś sposobem dotarła do Wieldzadza wiadomość, że za kilka godzin będą we wsi Niemcy. Cała wieś rzuciła się w popłochu do ucieczki. Ludzie pozabierali ze sobą trochę najniezbędniejszych rzeczy, jakieś ubrania oraz żywność i ruszyli poza wieś w pola, gdzie pochowali się po parowach, zagajnikach, w gęstwinach i na moczarach farmazonek oraz na szlosbergu. Krążyły pogłoski, że Anglia i Francja, które wypowiedziały Niemcom wojnę, wkroczą wkrótce na tereny północnej Polski, znajdujące się najbliżej od rejonów ich działań, więc można tych kilka dni przeczekać gdziekolwiek.
Podobno gdzieś w pobliskich lasach widziano angielskich i francuskich spadochroniarzy. Niektórzy, szczególnie ci z małymi dziećmi, zabrali z sobą po jednej krowie, pozostałe wyganiając wraz z końmi luzem w pola. Kilka rodzin posiadających krewnych mieszkających gdzieś dalej w głębi kraju, załadowało na wozy dobytek i wyruszyło w drogę, w kierunku centralnej Polski.
Wieś przejęta grozą rychłego wkroczenia Niemców, w ciągu jednego dnia, w panice opustoszała. Weronika Rychlewska, jako jedyna pozostała we wsi. Patrzyła przez okno, jak kilka motocykli i ciężarówek wjechało i zatrzymało się w środku wsi. Jeden z motocyklistów wezwawszy do siebie kilku innych, wydał jakieś rozkazy. Następnie tenże dowódca oraz kilku motocyklistów udało się na plebanię pobliskiego kościoła ewangelickiego i do szkoły, znajdującej się po sąsiedzku. Ze skrzyni aut zeskoczyli żołnierze i rozbiegli się po zabudowaniach. Zaczęli strzelać do drzwi i okien domów oraz do pozostawionych na podwórzach psów, kur i kaczek, celować i oddawać krótkie serie z pistoletów maszynowych do błąkających się i krążących jakby w jakimś szoku niespokojnie po polach, krów i koni.
Wchodzący do jej mieszkania żołnierze oddali najpierw serię do drzwi wejściowych, a następnie kilku wbiegło pojedynczo do mieszkania, asekurując jeden drugiego, a kilku pozostało na zewnątrz. Na końcu do izby w której siedziała, wszedł podoficer z dwoma żołnierzami i stając twarzą w twarz naprzeciwko niej , zapytał łamaną, nosową polszczyzną
-Gdzie są inne mieszkańce?
-Bali się i uciekli - odparła po niemiecku.
-Ach, Się sprechen Deutsch! Sehr gut ! Dalej już rozmawiali po niemiecku. Zapytał, skąd zna tak dobrze niemiecki.
-W Płużnicy do 1918 roku, była szkoła podstawowa niemiecka, którą ukończyłam - odparła.
W ciągu kilkunastu następnych dni, nie doczekawszy się odsieczy Anglików ani Francuzów, całe rodziny wracały z powrotem do swoich domów. Niektórzy mieszkańcy, przechodząc obok Niemców podnosili w nazistowskim pozdrowieniu rękę i wołali – Heil Hitler! - na co inni patrzyli kpiąco albo z ledwo ukrywanym obrzydzeniem, czy odrazą. Natomiast dzieciom, to nowe pozdrowienie wydawało się egzotyczną i śmieszną zabawą, w którą przez jakiś czas z ochotą się zabawiali, co jednych Niemców śmieszyło, dla niektórych było obojętne, a innych, którzy uważali zachowanie dzieci za podejrzane drwiny z idola narodu nadludzi, doprowadzało czasem do furii.
Pod koniec drugiej Wielkiej Wojny przybyli z Niemiec w ciągu ostatniego stulecia bauerzy zaczęli pakować cenności oraz rzeczy niezbędne na drogę i wyjeżdżać na zachód. Ich fale zrazu rzadkie, zaczęły coraz częściej pojawiać się w okolicy i każda z nich zabierała z sobą kilka rodzin, aż opustoszały ich zagrody. Wtedy zaczęła przelewać się fala niemieckiego wojska, wycofującego się na wybrzeże i na Wał Pomorski, przedostatni przed Berlinem bastion germańskiego Fuhrera. W pościgu za nimi pojawiali się od północnego wschodu, przeważnie skośnoocy pogromcy z pepeszami. Weronika, widząc ich pojawiających się za oknem, miała czasami wrażenie, jakby to dawni Prusowie, dopiero obudziwszy się po kilkuset latach, ścigali swoich prześladowców.
Żołnierze przybyli ze wschodu zajęli pusty i głuchy od wyjazdu bauerów kościół z czerwonej cegły i plebanię. Na ciągnącym się górą z trzech stron kościelnym chórze, urządzili sobie legowiska do wypoczynku i spania, zaś w głównej nawie poprzywiązywali do ławek konie. Ponieważ ławki szybko zużyli do palenia w ognisku, rozpuścili konie luzem po głównej nawie kościoła. Kiedy pewnego dnia, z powodu mrozu, żołnierze czerwonej gwiazdy odpoczywali na podwórzu przy ogniu, przed plebanią przystanął niczym zbłąkany wędrowiec, mocno zakurzony czołg, z ledwo widocznymi, namalowanymi po bokach czarnymi krzyżami.
Weronika widziała przez okno, jak z luku pojazdu wyskoczyło kilku żołnierzy w niemieckich mundurach. Zrazu zaczęli iść w kierunku plebanii, lecz coś ich widać wystraszyło, może coś niepokojącego ujrzeli, a może tylko posłyszeli głosy w języku, jakiego nie spodziewali się usłyszeć. Stojąc już przed furtką plebanii, na chwilę znieruchomieli. Nagle, nie wracając do czołgu, zaczęli w popłochu uciekać w pole, w kierunku zagrody Malińskich.. Po chwili ruszył za nimi czołg. Z dziedzińca plebanii wybiegło na drogę kilku ledwo stojących na nogach, chwiejących się żołnierzy. Zaczęli, celując rozdygotanymi rękami, strzelać do uciekających. Gdy przed plebanię wybiegła dziewczyna w mundurze, czerniejące na śniegu sylwetki, mimo coraz natarczywiej goniących je serii strzałów, nadal się oddalały. Uczyniła ruch ręką i coś krzycząc, jakby wydała jakiś rozkaz.
Po chwili, przyklękając na jedno kolano, w skupieniu - jak w cerkwii – pomyślała patrząc na tę scenę Weronika, kobieta w mundurze zaczęła dokładnie celować. Nawet wydało się jej, jakby tamta się dyskretnie przeżegnała. Po strzałach, najpierw stanął w miejscu i zaczął się dymić, czołg. Potem, po każdym jej strzale, padał na śnieg jeden z uciekających.
Gdy wszyscy uciekinierzy, za sprawą nie wahających się ani przez chwilę rąk i oczu mołodyci - jakby powiedział przybyły pewnego dnia z Wołynia, Bronek Soczyński, zostali unieruchomieni na śniegu w polu, heroina w mundurze postawiła na baczność dwóch strzelających wcześniej żołnierzy i coś im w obecności innych odczytała z trzymanej w ręku kartki. Po chwili zostali przez swoich kolegów postawieni pod murem kościoła i kule z ich własnych pepeszek o grubych lufach, poznaczonych wzdłuż owalnymi otworami wielkości dużego ziarna bobu, posiekały ich ciała na zmięte ochłapy, z których krew rozlewała się po śniegu i zamarzała na kość.
Weronika na próżno oczekiwała jakiejś wiadomość od męża i syna. Z każdym dniem miała coraz silniejsze poczucie, że pochłonęła ich straszliwa zawierucha i nie wiadomo, czy i kiedy oraz w jakim stanie, wyrzuci ich na progu rodzinnego domu.
Stając każdego dnia w oknie, przez wiele lat bezskutecznie i z coraz bardziej topniejącą nadzieją, wyglądała powrotu męża i syna z wojny.
ratings: perfect / excellent
ratings: perfect / excellent
I takie nierealne w tej chwili, losy ludzi.
Opisałeś chaos wojny w sposób spokojny - Weronika, czeka.
Wiesz, Św. Weronika też była odważna, nie uciekła i przeżyła. Bardzo cenna opowieść. Bajka.