Author | |
Genre | fantasy / SF |
Form | prose |
Date added | 2011-02-13 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 7759 |
Czas dłużył się niemiłosiernie. Diabli wiedzieli, czy był dzień, czy noc. Poranek, czy wieczór. Na pokładzie „Zielonego Estragonu” nie istniały pory dnia i nocy. Wszyscy logicznie myślący ludzie decydowali się podczas podroży międzyplanetarnych na hibernację. Ja jednak nie mogłem przekonać się do wprowadzania się w ów stan ni to śmierci, ni życia. W jakiś sposób mnie to przerażało. Obecna podróż miała trwać pięć tygodni i właśnie zbliżała się ku końcowi. Szerze mówiąc nie mogłem się już go doczekać, choć na co dzień często narzekałem na brak czasu i z utęsknieniem czekałem na każdą zbliżającą się podróż, która, dzięki unikaniu hibernacji, była zawsze okazją do lektury ciekawej książki lub posłuchania dobrej muzyki.
Dzisiejsza technika ma nieomal nieograniczone możliwości. Włożenie kości pamięci do psychostacji wystarczy, by treść całkiem pokaźnych rozmiarów książki w ciągu kilkudziesięciu sekund pojawiła się bezpośrednio w naszym mózgu, zaś w ułamku sekundy umysł eksplodował falą euforii, gdy dotrze do niego ulubiona muzyka. Ja jednak, odkąd sięgam pamięcią, byłem konserwatystą. Książka musiała być zawsze czytana za pomocą oczu. Godzinami, dniami, czasem i tygodniami. Każde zdanie było warte tego, by się nim delektować. Tak samo muzyka. Gdy nie pojawiała się bezpośrednio w mózgu, a szła do niego za pośrednictwem uszu, zyskiwała tak wiele. Jak chociażby błędy. Drobne fałsze. Coś, czego psychostacje nie były w stanie oddać, a co sprawiało, że była taka piękna.
Po kilkudziesięciu dniach miałem już jednak dość. Kochałem muzykę klasyczną, ale ile można na okrągło słuchać Beatlesów. Podobnie z książkami. Mistrz Terry zawsze był wspaniały, a teraz, gdy w jednym z mieszczących się w podziemiach dawnej biblioteki w mieście Uttr antykwariatów udało mi się nabyć prawdziwe papierowe wydanie jednej z jego książek, czytanie go było niemal religijnym przeżyciem, jednak i to po pewnym czasie monotonią trącić zaczynało. Byłem w końcu człowiekiem czynu. Byłem...
Byłem jednym ze Strażników Republiki. Choć właściwie ostatnio zaczynałem łapać się na tym, że nie wiem już czym owa Republika jest. Kiedyś była demokratycznym związkiem planet zamieszkanych przez ludzi: Ziemi i jej rozsianych po dziesiątkach układów kolonii. No i rzecz jasna tych nielicznych innych planet, których mieszkańcy doszli do całkiem słusznego wniosku, że z Republiką lepiej jest handlować i płacić trybut, niż wojować, w zamian za co nazywani byli sojusznikami, a ich wysłannicy otrzymywali prawo do zasiadania Wielkiej Radzie. Republiką rządzili wybrani przez mieszkańców przedstawiciele. Każda z planet wybierała swoich. Wybór raz padał na mądrzejszych, raz na głupszych. Choć jeżeli się nad tym głębiej zastanowić, to przeważnie tych drugich. Jednak nie było to właściwie ważne. Po pierwsze dlatego, że nawet najgłupsi z nich byli wybierani przez nas, a przez to czuliśmy, że są naszymi ludźmi. Po drugie zaś dlatego, że kiedyś w ręce wpadła mi książka pod tytułem „Europa Środkowo-Wschodnia w starożytności”. W rozdziale dotyczącym przełomu XX i XXI wieku znalazłem aż nadto dowodów na to, że nawet najbardziej tępi członkowie naszej Wielkiej Rady mogliby uchodzić za mędrców w porównaniu z tymi, których w mitycznym Lechistanie lud ich wybierał.
Ostatnimi czasy jednak wiele się zmieniło. W ciągu minionych piętnastu lat następowało po sobie siedemnaście kolejnych ekip, które w żaden sposób przez ludzi wybierane nie były. Zaczęło się od tego, że niezadowoleni z decyzji Rady żołnierze Wojsk Wewnętrznych, stanowiący rdzeń Garnizonu Ziemi, złamali odwieczną tradycję zakazu wstępu z bronią na salę posiedzeń. Obwołali się mężami opatrznościowymi Republiki i zapowiedzieli, że będą jej bronili przed wszelkimi wrogami – zarówno tymi zewnętrznymi, jak i wewnętrznymi. Po czym z wyraźną sprawnością za likwidację tych ostatnich się zabrali. Nie utrzymali się jednak długo. Tak jak i ich następcy. Ogólnie rzecz biorąc, to żaden z kolejnych rządów, czy też raczej junt wojskowych, nie utrzymał się dłużej niż piętnaście miesięcy, a podróżujący pomiędzy odległymi planetami ludzie zaraz po wybudzeniu z hibernacji, zamiast witać się dawnym zwyczajem, kolejny etap swojego życia zaczynali od pytania, kto teraz do steru rządów się dorwał. Taka to była dzisiejsza Republika. Ja zaś byłem jednym z jej strażników.
Byłem nim od przeszło dwudziestu lat. Widziałem jej upadek, jej agonalne drgawki, jej rozkład i toczenie jej truchła przez czerwie. I nadal żyłem. A to było wyczynem nieomal niewyobrażalnym. Gdy kończyłem Akademię Straży miałem wielu znajomych. Gdy po latach przeglądałem album z naszymi zdjęciami wydany z okazji jej ukończenia, przy coraz większej ilości nazwisk dopisywałem ręcznie datę śmierci. Dwa miesiące temu dopisałem kolejną i zorientowałem się, że tylko przy jednym z nazwisk nie ma jeszcze tego przygnębiającego dopisku. Frederic de Vries. Ja. Jedyny żyjący z całego roku, choć przecież wszyscy ledwo czterdziestki dobiegać powinniśmy. Jednak przy dłuższym zastanowieniu nie było się czemu dziwić. Strażnicy Republiki zawsze pełnili służbę pełną ryzyka, a ciągłe zmiany rządów wcale tego ryzyka nie zmniejszały. W końcu mieliśmy za zadanie bronić Republiki, a po paru miesiącach okazywało się, że do władzy dochodzili ludzie, którzy jeszcze wczoraj byli jej wrogami i których towarzyszy z takim zapałem przenosiliśmy na tamten świat. Gdy zaczynaliśmy służbę, ambicją większości z nas było, by pozostać jak najbliżej serca wydarzeń, Ziemi. Tylko nieliczni zdecydowali się służyć w dalszych rejonach wszechświata. Wtedy nazywano to zesłaniem. Dziś ja nazywam to błogosławieństwem.
Każda kolejna junta składała się z mieszkańców Ziemi lub którejś z najbliższych jej kolonii. Ci z nas więc, którzy tępili wrogów poprzedniej władzy w sercu Republiki, niemal na pewno w końcu sami byli tępieni przez którąś z nowych władz. Mnie od zawsze pociągał folklor Zewnętrznego Pierścienia Galaktyk. Dlatego, gdy tylko pojawiła się taka możliwość, wybrałem służbę właśnie w tych rejonach. Dla innych była to tylko galaktyczna głusza, lecz dla mnie były to najpiękniejsze planety, jakie kiedykolwiek powstały z wielkiego wybuchu. Uczestniczyłem bodajże w każdej misji, która miała na celu likwidację zagrożeń w tych obszarach. I byłem w tym naprawdę dobry, a szczęśliwie żaden z kolejnych rządów nie miał swojego matecznika w tak odległych okolicach. Dlatego przeżyłem. Nie likwiduje się ludzi użytecznych, którzy nie zdołali w żaden sposób się narazić. Ostatnimi miesiącami jednak coraz uważniej wsłuchiwałem się w komunikaty rządowe. Jedna informacja, że kolejny zamach stanu wyniósł do władzy któreś z ugrupowań, z którymi miałem okazję się zetknąć zawodowo, wystarczyłby, a „Zielony Estragon” w mniej niż ćwierć minuty zmieniłby kurs na jak najbardziej odległy od terytoriów Republiki. Na razie jednak panował polityczny spokój.
Spojrzałem po raz kolejny na raport, który miał mnie przygotować do nowej misji. Musiałem przyznać, że rozbudził moją ciekawość, gdyż do tej pory ruchy religijne były raczej nieczęstym celem zainteresowania strażników. Oczywiście jednym z siedemnastu ostatnich rządów była koalicja wszelkiej maści radykałów religijnych, którzy usiłowali walczyć z konkurencją. Jednak jako swoich wrogów zdefiniowali początkowo właściwie wszystkich poza sobą, a w miarę zataczania przez to szaleństwo coraz dalszych kręgów, także cześć ich własnych sojuszników przeciwnikami się okazywała. Nic więc dziwnego, że w mniej niż dwa miesiące stosy, które rozpalili dla heretyków, zostały zasilone ich własnymi ciałami, a historia potraktowała owe krótkie rządy jako całkowity epizod. Pozostałe zaś junty uznawały, że kwestia wiary obywateli Republiki jest ich osobistą sprawą, jeżeli tylko uznają władzę jedynego słusznego reżimu. Teraz jednak było inaczej, a każda kolejna lektura napawała mnie większym zdumieniem i brakiem zrozumienia dla tego, co moi obecni – chwilowi jak zakładam – mocodawcy uznawali za zagrożenie dla Republiki.
Żeby zrozumieć tło obecnych wydarzeń, należy cofnąć się do czasów, gdy nie było mnie jeszcze na świecie. Nie było również mojego ojca, a mój dziadek w okresie owym robił, i to, dając wiarę mojej prababce, dość obficie, w pieluchy. Wtedy to kolegium kardynalskie, zgromadzone w Kaplicy Sykstyńskiej, wybrało nowego papieża, który przyjął imię Muhammada I i w pierwszą swoją pielgrzymką od razu się do Mekki udał. Przeprosił wówczas za stulecia błędów i wypaczeń, które jego wiernym się zdarzały i wyjaśnił, że prorok Jezus w zasadzie do ogłoszenia dżihadu przeciwko rzymskim imperialistom się szykował, jednak męczeńską śmierć wcześniej poniósł, za co z pewnością nagrodę w postaci siedemdziesięciu dwóch hurys od Pana był otrzymał. Wszystkie zaś późniejsze pierdoły o miłości bliźniego i o nadstawianiu drugiego policzka były propagandą heretycką, na złamanie jedności wyznawców jedynej wiary wymierzoną. I wierni uwierzyli w to masowo, bo jakże prostszym jest nienawidzić i do świętej wojny się sposobić, niż miłować swojego wroga. Znalazły się jednak grupki odszczepieńców, które nie dość, że dawnym wierzeniom wierne zostały, ale i do korzeni swoich, wieków pierwszych po narodzinach proroka, lub też jak oni mówić woleli – Syna Bożego – sięgających, wracać zaczęli. Przez dziesięciolecia traktowani byli jako niegroźna grupka odmieńców, jednak ostatnio mnożyć się, i to nie tylko dzięki nieużywaniu gumowych wpadkopowstrzymywaczy, zaczęli i przez to zainteresowanie władz Republiki sobą wzbudzili. Zwłaszcza na planecie Anoois, gdzie wyjątkowo obficie występowali i nieomal już co trzeci anooisianin wyznawcą owej, heretyckiej wobec islamopapizmu, religii był.
Zamknąłem raport. Walczyłem już chyba ze wszelkimi możliwymi zagrożeniami dla Republiki. Stali za nimi zarówno wyrafinowani spiskowcy, w tajemnicy po piwnicach sieci swoich knowań przędący, jak i hałaśliwi watażkowie, którzy otwarcie na placach lud do zdobywania arsenałów z bronią zachęcali, by tak uzbrojeni mogli czym prędzej obecny reżim zmienić na nowy, lepszy, pod ich światłym przywództwem. Zdarzali się bogaci kupcy, którzy swoje pieniądze próbowali zaangażować w to, by destabilizować gospodarki całych układów gwiezdnych i korzyści z tego wynosić. Nie mało było też szaleńców, którzy z technikami tak zaawansowanymi, że ułamka z nich nie ogarniali nawet, romans zaczynając, bliscy byli unicestwienia całych planet w ramach efektów ubocznych ich chorych zamierzeń. Jednak ci tutaj? Albo zupełnie niegroźni byli, albo zagrożenie powodowane przez nich tak wielkie było, że umysł mój ogarnąć go nie był w stanie. Niemniej na razie starowiercy wydawali mi się tak groźni dla Republiki, jak dla stada antylop na sawannie groźny może być malutki, mięciutki, puszysty króliczek. I ten brak zagrożenia zaczynał coraz bardziej mnie niepokoić.
***
„Zielony Estragon” rozpoczynał podejście do lądowania. Zapinając pasy zacząłem się zastanawiać, czy po raz kolejny nie wystąpić z wnioskiem o zmianę nazwy statku. Nie wiem jakie substancje przyjmował człowiek, który dla mającego budzić lęk okrętu Straży Republiki wymyślił obecną, ale na pewno nie było to nic, co można legalnie kupić w każdym sklepie. Podobne prośby składałem już kilkukrotnie i ani razu nie otrzymałem odpowiedzi. Podejrzewałem, że wnioski znikały w szufladzie biurka jakiegoś urzędnika w Sztabie Straży. Potem zaś w niejasnych okolicznościach znikał pewnie sam urzędnik. Nie zdziwiłbym się, gdyby w ślad za nim znikało i biurko. I tak na okrągło. Na razie latałem więc „Zielonym Estragonem” i miałem pełną świadomość, że na dźwięk tej nazwy w sercu żadnego wroga Republiki nie pojawiała się choćby odrobinka strachu, za to na ustach gościć zaczynał drwiący uśmieszek. Musiałem więc nadrabiać te niedostatki samym sobą. I chyba robiłem to całkiem nieźle.
Solidne szarpnięcie, po którym podchodzący do gardła żołądek wrócił dość gwałtownie na swoje miejsce, było sygnałem, że automatyczny pilot zakończył lądowanie. Przyznam, że nigdy nie ufałem przesadnie tym maszynom, jednak nie miałem wyboru. Ostatnie cięcia w budżecie spowodowały, że Straż zrezygnowała z żywych pilotów, a automatyczne piloty, dotąd wspierające tylko ludzi, stały się odpowiedzialne za całą podróż. Generalnie w cywilizowanej części Republiki nie było to głupim posunięciem, jednak na jej obrzeżach, gdzie urządzenia astroportów od dziesiątek lat nie pamiętały remontów, zawierzanie swojego życia jedynie maszynom było szczytem głupoty. Tyle że ludzie, którzy podjęli te decyzje pracowali w Sztabie Straży na Ziemi, więc technicznie rzecz biorąc nie zawierzali maszynom swojego, a nasze życie. A to już znowu aż tak nielogiczne nie było.
Właz statku otworzył się z cichym zgrzytem i do środka wpłynęło ciepłe, śmierdzące powietrze. Zrobiłem krok do przodu i nagle cały świat przesłoniła mi ciemna, uśmiechnięta twarz.
- Frederic de Vries? – padło pytanie, po czym nie czekając na odpowiedź, nieznajomy zalał mnie potokiem słów. – To taki zaszczyt poznać pana. Dużo o panu słyszałem. I czytałem. W ogóle niewiele ciekawego się tu dzieje i przybycie kogoś takiego jak pan...
Chłopak miał nie więcej niż dwadzieścia lat, czarne, krótkie, kręcone włosy, hebanową skórę i fascynującą zdolność do wyszczekiwania poszczególnych słów bez chwili przerwy na zaczerpnięcie oddechu. Postanowiłem mu przerwać w obawie, że za chwilę się biedaczyna z tego podniecenia udusi.
- Kim ty właściwie jesteś?
Być może dało by się zacząć uprzejmiej, ale na zajęciach z dobrych manier w Akademii zawsze miałem co najwyżej oceny dopuszczające, a lata służby spędziłem na rozwijaniu swojego absolutnego braku talentu w tej dziedzinie. Chłopaka to jednak wcale nie dotknęło.
- Przepraszam – nie zwolnił tempa nawet odrobinę. – Gdzie moje maniery. Otar Tringger, młodszy rezydent Straży na Anoois. A właściwie, to jedyny rezydent, ponieważ...
Świetnie. Cudownie. Obłędnie wręcz. Tak – to ostatnie najlepiej tu chyba pasuje. Strażnicy Republiki na każdej planecie mieli swoich ludzi. Na ważniejszych działały całe zorganizowane siatki, natomiast na tych mniej ważnych mieliśmy rezydentów. Przeważnie nie byli oni nawet naszymi etatowymi pracownikami. Wystarczało, że są nam przyjaźni, mają oczy i uszy szeroko otwarte, a w razie potrzeby potrafią udowodnić, że i jaj im nie brakuje. Często życie strażnika zależało od tego, jak wspierany jest przez lokalnego rezydenta, a ja właśnie zacząłem mieć przed oczyma czarne myśli. Nie chodziło o to, że Otar był za młody. Widywałem już młodszych, choć przyznać muszę, że niewielu i nieczęsto. Także fakt, że był młodszym rezydentem, czyli kimś kto dopiero fachu swojego się uczy, a starszego rezydenta, czyli tego kto właśnie we wszystkie arkana zawodu wprowadzić go powinien, na tej cholernej planecie nie było, nie był moim największym zmartwieniem. W końcu mógł mieć naturalny talent. Prawdziwym problemem było to, że byłem w stu procentach pewien, że go nie miał. Dobry rezydent to ktoś, kto mało mówi, a dużo słyszy. Tymczasem nawet gdyby „Zielony Estragon” odpalił teraz nagle wszystkie swe silniki i tak pewnie nie zagłuszyłby jazgotu tego dzieciaka. Nie zwykłem sądzić ludzi po pierwszym wrażeniu, ale w tym przypadku nie miałem wątpliwości, że chłopak tak przydatny będzie, jak solidny kamień u szyi podczas morskiej kąpieli.
- Masz – rzuciłem tylko podając mu torbę ze swoimi rzeczami i przy okazji przerywając tym jego opowiadanie o nagniotkach jego ciotki, na który to temat zdołał w jakiś sposób zejść podczas chwili moich rozmyślań. Po chwili zaś dodałem – Zaprowadź mnie do jakiegoś niedrogiego hotelu.
- Może pan zamieszkać u nas. Moja ciotka...
- Do hotelu chłopcze. Zdecydowanie do hotelu.
Mieszkanie w domach rezydentów było jak najbardziej akceptowalne, jednak hotel dawał o wiele więcej swobody. Poza tym bałem się, że dłuższe przebywanie z Otarem skończyłoby się długim i kłopotliwym tłumaczeniem lokalnym władzom, że nie mają nade mną jurysdykcji, a na wszystko, co spotkało świętej pamięci pana Tringgera, w pełni sobie zasłużył.
- Kurwa – wyrwało mi się, gdy rozsunęły się przede mną zewnętrzne drzwi astroportu.
Na chwilę oślepłem. Podczas kilkutygodniowej podróży „Zielonym Estragonem”, na pokładzie panowało delikatne, przyjemne światło. Na terenie astroportu wręcz o półmroku można by mówić. Tymczasem po wyjściu na zewnątrz...
Powoli odzyskiwałem wzrok, mrużąc jednocześnie jak tylko mogłem oczy.
- Razi? – padło kolejne pytanie, na które zadający nie oczekiwał odpowiedzi – Zaraz się pan przyzwyczai. Przyjezdni często tak reagują. Nasze słońce zawsze mocno świeci, a o tej porze roku...
Zauważyłem, że pomału uczę się już wyłączać podczas gadaniny młodego rezydenta. Spróbowałem raz jeszcze spojrzeć na otaczający mnie świat. Tym razem również nie poszło mi najlepiej, jednak po kilkunastu sekundach jasne, porozmazywane plamy zaczęły przybierać konkretniejsze kształty. A właściwie kształty wsi.
W żadnym razie nie chciałem urazić stolicy Anoois, ale fakty były nieubłagane. Przyzwyczajony byłem oglądać miasta mizerne i swego miana niegodne, jednak nawet i one metropoliami w porównaniu z Anoois Prime były. Gdy rozejrzałem się dookoła stwierdziłem, że astroport, choć sam w sobie przedstawiał żałosny widok, był najbardziej okazałym i nowoczesnym budynkiem miasta. Cała reszta była jedynie brudem, smrodem i skrajnym ubóstwem. Budynki wznoszono tu z kamienia lub wypalanych cegieł, tak jak w czasach prehistorycznych, a na ulicach większość maszyn stanowiły pojazdy kołowe. Rzecz jasna można je było spotkać i na innych planetach, lecz raczej jako antyczną zabawkę jakiegoś bogacza, który w ten dziwaczny sposób próbował zamanifestować światu swoją oryginalność. Tu jednak pojazdy owe nie wyglądały bogato. Nie były tak lśniące. Robiły za to dużo hałasu i pozostawiały za sobą gęste i czarne chmury dymu. Naprzeciwko mnie zaś...
Nie myślałem, że coś takiego dane mi będzie zobaczyć na własne oczy. Czytałem naturalnie, że kiedyś podobne rzeczy miały miejsce, ale żeby samemu je oglądać? Naprzeciwko mnie stał pojazd zaprzężony do jakiejś żywej istoty nieznanego mi gatunku. Na dodatek stworzenie owo właśnie podniosło swój gruby, łuskowaty ogon i zaczęło użyźniać znajdujący się pod nim kawałek ulicy.
- Urocze macie miasto – rzuciłem z odrobiną drwiny w głosie w kierunku Otara.
- Prawda? – ironia chyba nie została odpowiednio zidentyfikowana. – Nie zamieniłbym go na żadne inne.
Bo żadnego innego nieszczęsny głupcze w życiu nie widziałeś – odpowiedziałem w myślach. Na szczęście dotarliśmy już do hotelu i nie musiałem na głos nic na to odpierać. Nie wiem czy na Anoois znali system przyznawania tego typu miejscom gwiazdek, ale jeżeli tak, to musieliby również rozszerzyć ich katalog o gwiazdki ujemne. Nazwanie owego miejsca speluną plugawiłoby tę jakże szlachetną nazwę. Jednak jak się okazało w całym mieście był tylko ten jeden hotel. Przez moment zacząłem nawet poważnie rozważać skorzystanie z gościny Otara, ale właścicielowi udało się na szczęście w końcu zgonić z mojego posłania kopulującą parę stworzeń przypominających połączenie szczura z pancernikiem i zagnać je do znajdującej się w ścianie pokoju nory, więc uznałem, że po tak heroicznej stoczonej przez niego walce, rezygnacja z pokoju uznana by była za spory nietakt. Gdy zostaliśmy w pokoju sami, zapytałem swojego przewodnika, co może mi powiedzieć o wyznawcach Jezusa? Odpowiedź spełniała wszelkie moje oczekiwania jedynie dlatego, że niewiele oczekiwałem. Właściwie wszystko to znałem już z raportu. Zainteresował mnie tylko w momencie, w którym zaczął wyjaśniać, dlaczego dość statycznie do niedawna rozwijającej się religii, udało się w ostatnich latach takiego przyspieszenia nabrać. Zdaniem Otara nie chodziło o to, że w naturalny sposób mnożyli się jak szaleni nawet wtedy, gdy stać ich na potomstwo nie było. Ani nie o to, że do zbawienia wystarczy u nich po całym grzesznym życiu w ostatniej chwili żal szczery wyrazić i od razu człowiek bilet do raju otrzymuje. Według tutejszego rezydenta chodziło o niejakiego Pawła z Sathu. Przywędrował do Anoois Prime około dziesięciu lat temu z jednej z osad górniczych na pustyni i w ciągu pół roku obwołany został przywódcą wspólnoty, a niedługo później prorokiem. Twierdził podobno, że Pan rozkazał mu oczyścić jedyną prawdziwą wiarę ze wszelkiego plugastwa, które w czasie wieków błędów i wypaczeń zanieczyścić ją zdążyły i do korzeni wrócić. I sprawdziło się podobno.
- Czy uważasz, że ten człowiek może być niebezpieczny? – zapytałem na końcu.
- A gdzież by tam – Otar machnął lekceważąco ręką. – To przemiły facet. Muchy by nie skrzywdził. Czasami przynoszę mu ciasto marchewkowe od ciotki. Zawsze mówi...
- Jasne, jasne – nie liczyłem na to, że ta opowieść mnie ominie. Ale przynajmniej słuchając tych pierdół mogliśmy czasu jednocześnie nie tracić. – Zaprowadź mnie do niego.
Żeby dotrzeć do siedziby Pawła, musieliśmy opuścić miasto. Nie było to zresztą przesadnie trudne i zajęło nam około pięciu minut piechotą. Podczas drogi po raz pierwszy zobaczyłem na tej planecie żołnierzy i dopiero teraz zastanowiłem się nad ich dotychczasowym brakiem, jak i mizerną liczbą i wyglądem tych spotkanych. Anoois była jedną z najbardziej zewnętrznie położonych planet Republiki, więc i najbardziej na atak narażoną. Trzeba bowiem wiedzieć, że Republika poza wrogami wewnętrznymi, którzy co kilka miesięcy się zmieniali, również i wrogów zewnętrznych miała. Nie wszystkie obce rasy, które napotykaliśmy na swojej drodze w burzliwych wiekach eksploracji kosmosu, witały nas z otwartymi ramionami. A charakterystyczna dla gatunku ludzkiego chęć posiadania wszystkiego co zobaczy, bez względu na to, że ma już właściciela, sprawiła, że i część z tych planet, które początkowo były nam przychylne, z czasem uznały, że dobry człowiek, to martwy człowiek. Obecnie od ponad trzech miesięcy nie toczyliśmy żadnej wojny i był to najdłuższy okres pokoju od jakichś dwustu lat. Niemniej nikt nie miał wątpliwości, że wojna powróci i to szybko.
- Nie jesteśmy ludem wojowników – Otar widząc mój wzrok przerwał nienaturalnie długą, dziesięciosekundową chwilę milczenia – Zawsze tak było, a ostatnio coraz większej ilości mieszkańców Anoois religia dodatkowo walki zabrania. Z Ziemi zaś jakoś posiłków przesyłać się nie pali.
Skinąłem głową. Ostatnimi czasy faktycznie na Ziemię nie można było za bardzo liczyć. Zbyt zajęta samą sobą była. I przez to tym bardziej ów Paweł z Sathu ciekawość moją wzbudzał. W końcu nie robiąc na pozór nic, udało mu się zwrócić na siebie uwagę Straży.
Siedziba starowierców mieściła się parę minut za miastem. Pod drodze minęliśmy kilka obsianych, ale nie rokujących szans na przesadnie wielkie plony, pól. Teraz zaś naszym oczom ukazał się sad i położony po jego środku stary, wzniesiony z kamienia, dom.
- Nieźle się pan prorok urządził – stwierdziłem pod nosem, jako że dom był wprawdzie wiekowy, ale całkiem zadbany, a w porównaniu z gównianą zabudową stolicy mógłby i za gubernatorską siedzibę uchodzić.
- To wszystko należy do wspólnoty – odezwał się głos z mojej lewej.
Obróciłem się gwałtownie. Z drzewa owocowego po stojącej przy nim drabinie schodził właśnie młody, blondwłosy mężczyzna, o grubej, szarogranatowej i lekko spękanej skórze. Czytałem o nich. Zwali ich twardoskórymi i co do zasady zaliczani byli do rasy ludzi, choć pewne bardziej ortodoksyjne w kwestii czystości gatunku środowiska miały w tym przedmiocie nieco odmienną opinię. Ich historia sięgała pierwszych miesięcy kolonizacji Anoois przez ludzi. Początkowo wylądowała tu spora grupka kolonistów pozbawionych jakiegokolwiek wsparcia wojska. Po prostu jakiś geniusz na Ziemi uznał, że jakoś to pewnie będzie. Świat się zmienia i idzie nieustannie do przodu, a ludzie o takim podejściu nie tylko nie wymierają, ale często do całkiem poważnych urzędów dochodzą. Ludzie zaczęli więc terraformować planetę, która w stu procentach składała się z pustyni. Na powierzchnię wyprowadzono pierwsze, płynące dotąd setki metrów pod ziemią, rzeki, pojawiły się rośliny. Rozpoczęto też budować pierwszą kopalnię tytanu, która była głównym celem kolonizacji. Życie jest jednak tak skonstruowane, że przeważnie nie lubimy, gdy ktoś bez zaproszenia wchodzi do naszego mieszkania, nie zdejmuje butów i zaczyna przemeblowania robić. Pierwotni mieszkańcy Anoois idealnie się w ten opis wpasowywali. Właściwie nie zachowało się zbyt wiele źródeł, które by ich opisywały. Wiadomo, że dzięki grubym, nieprzepuszczającym wody skórom byli w stanie miesiącami przeżyć na pustyni, gdzie drążąc potężne i głębokie jamy dokopywali się do życiodajnego płynu, opijali się nim, po czym przez kolejne miesiące byli w stanie bez jej uzupełniania egzystować. No i wiadomo, że byli dość agresywni, o czym pierwsi koloniści się przekonali. Wprawdzie dzięki kolejnym dwóm ekspedycjom wojskowym, rasa owa na stałe dołączyła do kategorii wymarłych, to wcześniejszy okres mordów i gwałtów sprawił, że pewien ślad genetyczny po nich pozostał, a ciągle rosnący popyt na siłę roboczą w kopalniach spowodował, że ich właściciele pokochali twardoskóre bękarty jak własne.
- A prorok Paweł zapewne nawet własnej miski na ryż nie ma – nie mogłem powstrzymać się przed mała uszczypliwością. Ludzie nie po to kierują innymi, by nic z tego nie mieć.
Nic nie odpowiedział, tylko uśmiechnął się. I to nie złośliwie, a wręcz serdecznie. Szczyt bezczelności – pomyślałem.
- Możecie sami z nim o tym porozmawiać – odezwał się w końcu po dłuższej chwili – Czeka na was od przeszło tygodnia, panie de Vries. Zaczynał się już niepokoić. Czy mieliście jakieś trudności podczas podróży?
Tajemnica operacyjna, kurwa jego raz – pomyślałem i spojrzałem gniewnie na Otara. Ten jednak zrobił minę sugerującą, że to nie jego sprawka. Zresztą to było bez znaczenia teraz. Ruszyłem więc za twardoskórym w kierunku budynku.
Gdy doszliśmy, grupka ubranych w białe prześcieradła, takie same jak nosił twardoskóry, mężczyzn i kobiet dzieliła pomiędzy siebie coś na kształt bułki, którą następnie maczali w misce śmierdzącej mazi, z której wystawały czyjeś czułki. Na nasz widok jeden z mężczyzn, niewysoki, szczupły szatyn z długimi, zdaje się, że dość dawno nie mytymi włosami, wstał i uśmiechając się podszedł do nas.
- Nareszcie pan dotarł, jestem Paweł – rzekł w moim kierunku, po czym zwrócił się do twardoskorego – Dziękuję bracie Lhoasie, zostaw nas samych. Chciałbym porozmawiać z naszym gościem w cztery oczy.
Zostawiliśmy Otara, twardoskórego, zwanego Lhoasem, i grupkę jego współwyznawców, po czym ruszyliśmy przez sad. Na razie milczałem, licząc, że wywoła to słowotok rozmówcy. To jedna z pierwszych rzeczy jakich uczono każdego młokosa w Akademii, a której tak bardzo brakowało w edukacji Otara - często zdarzało się bowiem tak, że aby uniknąć krępującej ciszy, rozmówcy zaczynali paplać o byle czym, czasami mówiąc o pół słowa więcej niż zamierzali i naprowadzając nas na właściwy tor w ten sposób. Tym razem jednak nie było tak łatwo.
- Jak się panu podoba na naszej planecie, panie de Vries? – padło pytanie, gdy znaleźliśmy wśród niskich, bogato owocujących drzewek.
- Jest... bardzo spokojna – to określenie uznałem za najmniej obraźliwe.
- To fakt. A co sprowadza w takim razie tak doświadczonego członka Straży w równie spokojne okolice?
Bezpośredni skurczybyk – przeleciało mi przez myśl, po czym od razu zdałem sobie sprawę, że chyba to nie do końca on powinien zadawać podczas tej rozmowy pytania.
- Chciałem obejrzeć tutejsze znane atrakcje turystyczne – palnąłem.
Nie takiej reakcji się spodziewałem. Prorok starowierców usłyszawszy moje słowa zgiął się bowiem w pół i zaczął zanosić się donośnym śmiechem. Nie wiem dlaczego, ale prorocy przeważnie kojarzyli mi się z dostojnymi, poważnymi mężami, którzy sprawiali wrażenie, jakby cierpieli na permanentną obstrukcję.
- Mam więc nadzieję – odezwał się, gdy już doszedł lekko do siebie – że udało się panu znaleźć jakieś wolne miejsce w jednym z naszych licznych hoteli. Ostatnio turystów tylu tu mamy, że w hotelach i szpilki wetknąć za bardzo się nie da. A swoją drogą, to nie tak wyobrażałem sobie strażnika. Myślałem, że jesteście pozbawionymi humoru służbistami, sprawiającymi wrażenie, jakby niekończące zatwardzenie ich męczyło.
Uśmiechnąłem się słysząc te słowa.
- Znalazł się jeden, w którym było wolne miejsce – odparłem.
- Nawet domyślam się który. Ale nie radzę korzystać z usług w hotelowej kuchni. Dostarcza niezapomnianych wrażeń nawet miejscowym. Naprzeciwko jest bar, w którym zatrucia są dużo rzadsze – dodał wesoło. – A teraz do rzeczy. Co tak bardzo zainteresowało w nas Straż Republiki?
- A skąd podejrzenie, że to właśnie wasza wspólnota mnie interesuje? – znów przejmował inicjatywę łobuz jeden. – Może do was tylko z kurtuazyjną wizytą wpadłem?
- To możliwe – zgodził się uprzejmym tonem człowiek nazywany prorokiem – Tak samo jak przez ponad dwa lata stary Hoeger, wasz były rezydent, regularnie co tydzień wizyty jedynie z kurtuazji nam składał. A gdy zmarł, przychodzić zaczął tu jego uczeń z ciastem marchewkowym. Szkoda zresztą, że dziś go nie przyniósł. Jego ciotka ma prawdziwy dany przez Pana dar do tego wypieku. Teraz zaś wylądował u nas pierwszy przedstawiciel Straży od dziesiątków lat i pierwszą kurtuazyjną wizytę składa właśnie w naszych skromnych progach. Tak. Myślę, że nie mam powodów by wątpić w twe słowa – kończąc zdanie musiał bardzo się starać, by nie zacząć się śmiać. – Aż tak groźni jesteśmy? – dodał.
- Nie wiem – odparłem całkiem szczerze. – Myślałem, że dowiem się tego od samego proroka.
Spojrzał na mnie spokojnym wzrokiem swoich zielonkawych oczu, po czym zerwał z gałęzi dwa czerwone jabłka. Jedno podał mi, w drugie wgryzł się sam. Gdy skończył przeżuwać, zwrócił się do mnie.
- Pytajcie o co chcecie, panie de Vries. Jeżeli uznacie za stosowne, macie też wstęp do wszystkich naszych pomieszczeń. Nie wiem, jakie obawy sprowadziły tu przedstawiciela Straży, ale mam nadzieję, że uda nam się je rozwiać w pełni.
Skinąłem głową i spróbowałem podanego mi owocu. Był cholernie słodki i smaczny. Przekląłem w duchu. On coś ukrywa. W przeciwnym razie nie byłby tak miły.
***
Kolejne trzy dni spędziłem na codziennych wizytach w siedzibie starowierców. Prorok Paweł nie kłamał. Miałem wstęp wszędzie. Większość drzwi była otwarta, a gdy tylko trafiałem na zamknięte, otwierano je przede mną bez chwili wahania. Także ludzie byli otwarci. Mogłem rozmawiać ze wszystkimi. Zadawałem wiele pytań i otrzymywałem na nie odpowiedzi. Widać jednak pytania, które padały z moich ust nie były tymi, które powinienem zadawać, bo z odpowiedzi nie wynikało nic, co choć trochę w jakikolwiek sposób obciążałoby starowierców. Tymczasem to nie tak powinno być. Kiedyś czytałem, że w czasach antycznych stróże prawa, nie mogąc znaleźć nic poważnego przeciwko jednemu z najniebezpieczniejszych przestępców ich czasów, za podatki gnojka do pierdla wsadzili. Tu tymczasem nie było nic, do czego przyczepić by się można.
Z dnia na dzień za to ci ludzie coraz bardziej fascynować mnie zaczynali. Żyli i pracowali razem, owocami swojej pracy się dzieląc. Gdy drogą obok sadu przechodzili wybiedzeni górnicy z jednej z pustynnych kopalni, zawsze z kilkoma jabłkami jałmużny odchodzili, mimo że w zamian rzadko kiedy dobrym słowem się odwdzięczali.
- To jakaś pieprzona idylla – mruknąłem sam do siebie siedząc pod jabłonią i zastanawiając się, z której strony spróbować ugryźć problem.
- I to jest takie straszne? – odezwał się głos za mną.
Nie musiałem się odwracać. Łagodny, aksamitny, lekko niemęski głos proroka Pawła, czy też po prostu Pawła, bo w międzyczasie, w chwili słabości i braku profesjonalizmu, na ty przejść zdążyliśmy, był łatwy do rozpoznania.
- Nierealne – odpowiedziałem. – Świat tak nie funkcjonuje.
- Racja – przysiadł koło mnie. – Nie funkcjonuje. Ale czy nie mógłby? Czy nie śniłeś kiedyś o sprawiedliwym świecie? Bez przemocy? Bez chciwości? Bez wojen? Bez zawiści?
- Czasami – nie mogłem sobie darować sarkazmu. – Przeważnie jednak odstawiałem wtedy chemię i w odmienne stany świadomości wprowadzałem się bardziej naturalnymi środkami.
- Złośliwyś – uśmiechnął się – Śmiej się lub nie, wierz lub nie, ale my tak żyjemy. I jesteśmy szczęśliwy. Nie nienawidzimy, nie bogacimy się kosztem innych, nie giniemy w tych waszych wojnach...
- Nie giniecie – przerwałem mu – bo wojna na razie tu nie dotarła. Gdyby Thosi lub piraci z Osos pojawili się na Anoois, zaczęlibyście ginąć.
- Może – wzruszył ramionami – A może byśmy ich po prostu nawrócili – uśmiechnął się – Świat jest takim, jakim go stworzył Pan. Tworzy zaś go cały czas i robi to naszymi rękoma. Przez chwilę Jego ogród zarósł chwastami, ale to nie znaczy, że tak musi być zawsze. Pomyśl o tym – po czym odszedł.
Tego dnia jeszcze trochę powęszyłem, ale już bez przekonania. Jeżeli ta grupa była groźna, to wspaniale się z tym maskowała.
Wieczorem poszedłem do baru po drugiej stronie ulicy, który pierwszego dnia polecił mi Paweł. Napój, który tu podawali, można było nazwać piwem tylko przy nagięciu jego definicji do absolutnych granic przyzwoitości. Jednak wybór nie był wielki. Wysączyłem więc jedno, a gdy moje kubki smakowe zostały już w sposób brutalny podtrute, poszedłem do baru po kolejne. Gdy barman nalał mi kubek żółtej, lekko mętnej cieczy obróciłem się, wpadając na dwumetrowe coś, co pewnie byłoby człowiekiem, gdyby poewoluowało jeszcze kilkadziesiąt tysięcy lat.
- Co jest kurwa twoja mać? – padło inteligentne pytanie, a potężna dłoń pchnęła mnie w pierś.
Napastnik był o głowę ode mnie wyższy i o wiele szerszy barach, ale nie tacy już ginęli z mojej ręki z dużo bardziej błahych powodów. Nie było to nic osobistego. Wymagał tego po prostu autorytet Straży. Powinna być to czytelna lekcja, że atak na strażnika jest po prostu jedną z odmian samobójstwa. Oczywiście nie będzie to lekcja dla wielkoluda, jemu bowiem i tak za chwilę wszystko jedno będzie, ale dla pozostałych zgromadzonych. W takich sytuacjach dobrze było rzucić jakąś uwagę o harcach ojca przeciwnika z trzodą domową, żeby do zadania kolejnego ciosu go sprowokować. Zawsze wtedy odsłaniali się jak idioci.
- Wybaczam ci bracie, albowiem nie wiesz, co czynisz – usłyszałem swój własny głos, po czym nim zdążyłem odzyskać władzę nad nogami, byłem już w połowie drogi do swojego stolika.
Wielkolud był chyba równie zaskoczony jak ja, bo przez chwilę stał w milczeniu patrząc się to na mnie, to na miejsce, w którym jeszcze przed chwilą stałem, po czym, nie wiedząc co ma o tym myśleć, powrócił pić do swoich kumpli.
Takie to z nich, cholera, zagrożenie – pomyślałem zły na siebie.
***
Następnego dnia udałem się po raz ostatni do proroka Pawła. Uznałem, że moja misja dobiegła końca. Raport przez noc miałem już w mniej więcej połowie napisany, a rejs powrotny aż nadto starczy, by go skończyć po dziesięciokroć. Wbrew moim nadziejom, nie udało mi się szybko pożegnać. Przy długim stole, który ustawiono na wydane z okazji mojego odlotu śniadanie, znalazło się kilka bochenków chleba i różne misy z lokalnymi daniami. Większość z nich wolałem omijać z daleka. Oprócz mazi z czułkami, którą widziałem pierwszego dnia, w innej misce znajdowało się coś, co niebezpiecznie przypominało pancerniko-szczura, który baraszkował jeszcze kilka dni temu w moim hotelowym łóżku, a to coś w sąsiedniej chyba nadal się ruszało. Pozostałem więc przy świeżych owocach.
- I jak? – zagadnął Paweł, gdy pożegnałem się już ze wszystkimi innymi i nadeszła jego pora – Jesteśmy niebezpieczni dla Republiki?
- Tak niebezpiecznej grupy jeszcze nie spotkałem – odpowiedziałem z szerokim uśmiechem, po czym uściskałem go na do widzenia.
Gdy sad i siedziba starowierców znikały za moimi plecami, żałowałem, że nie dane mi będzie zostać tu dłużej. Polubiłem tę bandę marzycieli i pięknoduchów. Ale musiałem ruszać - przecież Republika nie obroni się sama.
W budynku astroportu pożegnałem się też z Otarem. A właściwie, to ja rzuciłem na odchodne jedno uprzejme i nic nie znaczące zdanie, po którym przez blisko kwadrans trajkotał, jakim to zaszczytem była dla niego praca ze mną. Nie miałem jednak serca mu przerywać. Polubiłem go na swój sposób. W każdym razie tak, jak lubi się ludzi, o których się wie, że już nigdy nie będzie się miało nieprzyjemności ich zobaczyć. W końcu przerwał na chwilę, a ja w obawie, że tylko łapie oddech i znów gadać będzie chciał, klepnąłem go w ramie i wszedłem na pokład „Zielonego Estragonu”. Drzwi zaczęły się zasuwać, gdy za plecami rozległ się huk potężnej eksplozji.
Psia dupa – przekląłem w myślach. O dziesięć minut za wcześnie. Jak tu skutecznie służyć Republice, jeżeli dla naszego kwatermistrzostwa nawet coś tak prostego, jak załatwienie poprawnie działającego ładunku termonuklearnego z zapalnikiem czasowym, jest czymś zbyt skomplikowanym?
- Start – rzuciłem komendę w kierunku pokładowego komputera.
Po chwili zapisałem już pasy, a siła przyspieszenia wbijała mnie w fotel. Lepiej nie czekać, pomyślałem. Lokalne władze nie stanowiły wprawdzie problemu, ale po co tłumaczyć się osobom, którym i tak gówno do tego. Przez moment też zastanawiałem się, czy nie powinienem wtajemniczyć we wszystko Otara, jednak szybko uznałem tę myśl za idiotyczną. Chłopak przecież i tak na nadawanie cały czas nastawiony był, nie na odbiór, więc pewnie i procenta z tego co bym powiedział nie zrozumiałby. A tak – mniej wie, krócej przesłuchiwać go będą.
Gdy statek zaczął już lecieć z równą prędkością, odpiąłem pasy, podszedłem do głównego panelu i wgrałem kość pamięci z pierwszą częścią raportu. Usiadłem wygodnie i zacząłem dyktować dalszą część relacji z likwidacji przywódcy grupy, stanowiącej najwyższe zagrożenie dla ładu i bezpieczeństwa Republiki.
Właściwie to musiałem przyznać Pawłowi, że nie była to jego wina. Był po prostu dobry. Takie rzeczy się zdarzają. Ale on owym dobrem emanował i zarażał wręcz. A do rozprzestrzeniania się czegoś takiego nie można było dopuścić.
Pierwsze przeczucie, że zaczynam rozumieć charakter zagrożenia, zacząłem mieć tego popołudnia, gdy rozmawialiśmy pod jabłonią. Jednak dopiero wieczorne wydarzenia w barze sprawiły, że miałem pewność. Świat zamieszkiwany przez uśmiechniętych, przyjacielskich, nadstawiających zawsze drugi policzek ludzi był piękną wizją. Jednak wizja ta obok swego piękna miała i drugą cechę, z której Paweł nie zdawał sobie sprawy. Była niebezpieczna. Ludzie z natury nie są tacy, jakimi byli przy nim. Są małostkowymi, chciwymi, kłótliwymi i skłonnymi do brutalności małpami, które dawno temu spadły z drzewa i były za głupie, żeby na nie wrócić. Nawet jeżeli dziewięćdziesięciu dziewięciu na stu podążyłoby za nim, to zawsze znalazłby się ten jeden, który pozostałby prawdziwym człowiekiem. I ten jeden by ich zniszczył. A Republika? Czy byłaby piękna, gdyby pełno w niej było ludzi takich, jakimi czynił ich Paweł? Tak. Do czasu, gdy musiałaby przeciwstawić się Thosom, Varlargom i innym rasom żyjącym na jej obrzeżach. Ich zaś nie dałoby się, wbrew słowom proroka, nawrócić. Mogło mu się udać ze mną, co już samo w sobie dowodziło, jak wielka była w nim moc i jak bardzo był przez to niebezpieczny, ale rasy niehumanoidalne były czym innym. Rzeziom nie byłoby końca. Republika Ludzi mogła istnieć, dopóki ludzie byli żądnymi krwi, chciwymi i małostkowymi skurwielami. A ja byłem Strażnikiem Republiki i miałem za zadanie jej bronić. Ze wszystkimi pieprzonymi wadami jej mieszkańców.