Author | |
Genre | fantasy / SF |
Form | prose |
Date added | 2013-01-04 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 1899 |
Od zawsze uwielbiałam podróżować. Nigdy nie sprawiało mi to trudności, nie miałam choroby lokomocyjnej, nie nudziłam się podczas nawet kilkunastogodzinnej jazdy, bo do reszty pochłaniały mnie przemijające za oknem widoki. Najbardziej podobała mi się jazda nocą w samochodzie – okazja do tego była dla mnie wspaniałym prezentem. Niestety, pomimo ogromnych chęci nigdy nie miałam możliwości wyjazdu za granicę, chociaż moi rodzice są Brytyjczykami, a cała rodzina od strony taty znajduje się właśnie w Wielkiej Brytanii. Pozostali rozsypali się po Polsce, kraju, w którym mieszkam od urodzenia. Moi rodzice mają podwójne obywatelstwo i jeździmy to tu, to tam, ale z rodziną nie utrzymujemy kontaktu.
Nie mam biologicznego rodzeństwa, chociaż dwa lata temu udało mi się namówić rodziców na to, żebyśmy adoptowali dziewczynkę z Nigerii. Natrafiłam na taką możliwość całkowitym przypadkiem, serfując w Internecie i czytając blogi Polek, którym udało się wyjechać do Stanów Zjednoczonych na rok szkolny. U jednej z blogowiczek w zakładkach znajdował się link do bloga dziewczyny, której rodzice również adoptowali kogoś z Afryki. Jest tam wiele osieroconych, głodujących dzieci, którym każda pomoc się przyda, a tak się złożyło, że zawsze chciałam mieć rodzeństwo, szczególnie siostrę. Wprawdzie jest między nami ogromna odległość, ale uczucie, które mnie ogarnia przy czytaniu kolejnego listu, który nam wysłała, rysunku czy najdrobniejszego prezentu jest nie do opisania. Ma dziesięć lat, a więc jest młodsza ode mnie o sześć. Adopcja polega na tym, że co miesiąc przesyłamy jej pieniądze i mnóstwo upominków, a ona odwdzięcza nam się swoją ogromną miłością. Jednym z moich największych marzeń jest polecieć do Afryki i móc się z nią spotkać, porozmawiać. Zna język angielski, ale jestem pewna, że nie tylko.
Wspomniałam już o USA. Zwiedzenie tego kraju jest moim głównym celem, odkąd trzy lata temu wyjechała tam moja kuzynka - Samantha, córka siostry mamy. Pamiętam, jaka była podekscytowana, jak o tym rozmawiałyśmy, często przysyłała nam listy i paczki już będąc na miejscu, bo to właśnie moja mama przyczyniła się do jej wyjazdu. Ciocia za nic w świecie nie chciała się zgodzić, więc Sam szukała pomocy gdzie indziej. W końcu mojej mamie udało się przekonać siostrę i kuzynka wyjechała. Niestety nigdy nie dowiedzieliśmy się gdzie, ani jakim sposobem, a przynajmniej ja się nie dowiedziałam. Na półmetku pobytu za oceanem, postanowiła zrobić prawo jazdy i zginęła w wypadku. Oczywiście wina spadła na moją mamę, bo to w końcu ona przyłożyła rękę do jej wyjazdu. Od tamtej pory rodzina nie kontaktuje się z nami.
Mimo tych wszystkich zdarzeń, mój zapał do wyjazdu ani trochę nie osłabł. Wiedziałam, że wtedy nie było najmniejszych szans na namówienie na to mamy, ale nie przejmowałam się tym, bo miałam jeszcze sporo czasu. Postanowiłam sobie, że za wszelką cenę spróbuję za rok i podejmę wszelkich starań, żeby mi się udało. Nawet, gdybym musiała posunąć się do rzeczy, o których zrobieniu normalnie bym nie pomyślała. Miałam przygotowany świetny plan, którego skrupulatnie się trzymałam, miesiąc za miesiącem oswajałam mamę z tym, że ja również chcę wyjechać za ocean. Byłam przy niej, gdy mnie potrzebowała, bo wszyscy inni się odwracali i robili wyrzuty, gdy się załamywała, przekonywałam ją, że to co się wydarzyło nie jest ani trochę jej winą, że wypadki chodzą po ludziach. Z czasem zaczęła w to wierzyć, nie podejrzewała jednak moich zamiarów. Ja tymczasem kombinowałam, co mogę zrobić by w tak młodym wieku legalnie wyjechać do USA. Nie miałam odwagi by zapytać mamę, jak udało się to Sam. Cały plan i postępy jakie z nią uczyniłam wzięłoby w łeb.
Pewnego dnia natknęłam się na stronę fundacji, która oferowała wyjazd do Stanów na rok szkolny jako exchange student. Pomyślałam, że z jednej strony to tylko rok, ale z drugiej, jak już będę na miejscu, może udać mi się tam zostać na stałe. Im bardziej się w to wszystko wczytałam, tym bardziej mi się to podobało. Przeczytałam chyba wszystkie blogi założone przez osoby, które tam wyjechały. Pisali o tym, jak przekonali rodziców, jak wypełniali formularze i aplikację, o ich kontakcie z rodziną, aż w końcu o pobycie tam. Notka po notce, od deski do deski. Czasami pisałam do tych osób i w wolnych chwilach, których zbyt wiele nie było, rozmawialiśmy ze sobą. Dzięki temu wszystkiemu dowiedziałam się sporo rzeczy o Stanach, a także znacznie podszkoliłam w angielskim, chociaż i tak znałam go na wysokim poziomie – w końcu był to ojczysty język moich rodziców.
Wreszcie - upewniając się wcześniej, że mają dobre nastroje – pokazałam rodzicom stronę z fundacją, której ofertę uznałam za najlepszą. Mama wpadła w szał, krzyczała, płakała, krótko mówiąc zareagowała o wiele gorzej, niż się spodziewałam. Tata zachował kamienną twarz, ale był na mnie wściekły, bo dużo czasu zajęło mu uspokajanie mamy. Nie chciał mnie wysłuchać, ani niczego czytać, zamiast tego namawiał mnie, żebym pojechała na wakacje do Anglii, do jego rodziny. Byłam wtedy wściekła i załamana, bo coś takiego w ogóle nie wchodziło w grę, a nikt nie rozumiał, jak bardzo zależało mi na spełnieniu marzenia. Skoro rodzice mnie nie słuchali, chciałam im pokazać, do czego jestem się w stanie posunąć, żeby osiągnąć swój cel. Szantażowałam ich, przychodziłam do domu nad ranem, pijana…kompletnie się wtedy stoczyłam, nikogo nie słuchałam, cały czas jeździłam na imprezy do warszawskich klubów, gdzie nikogo nie znałam. Mieszkałam w Ząbkach, wiosce położonej niedaleko stolicy, nietrudno mi było tam dojechać. Przyznaję, zachowywałam się jak rozpieszczony bachor, nie zdający sobie sprawy ze swoich czynów. Przysporzyłam rodzicom masy kłopotów, ale przynajmniej zaczęli zwracać uwagę na mnie, na to co robię i mówię. Oczywiście moje karygodne zachowanie tylko pogorszyło sytuację i ich stosunek do wyjazdu, ale przynajmniej mnie wysłuchali. Gdy sama byłam sobą zmęczona, uciekałam z domu przez okno swojego pokoju, ale nie jeździłam już nigdzie, tylko chodziłam na pobliską łąkę by rysować, słuchać muzyki, rozmyślać i płakać. Kiedyś znaleźli mnie tam rodzice, zaprowadzili do domu i odbyliśmy długą rozmowę. Wtedy pękłam, przeprosiłam ich za wszystko, wyjaśniłam jak bardzo potrzebuję tego wyjazdu. Nie mam pojęcia, jak to się stało, co na to wpłynęło, ale stwierdzili, że poczytają o tej fundacji i zobaczymy, co da się zrobić. Przeprosili mnie za to, że nawet nie dali mi dojść do słowa. To doświadczenie sprawiło, że przekonałam się, jak ważna jest rozmowa. Ale nie myślałam o tym wtedy. Docierało do mnie tylko jedno: mogę jechać! Wyjadę do USA! Choć nic takiego od nich nie usłyszałam, byłam pewna, że gdy zobaczą te wszystkie dobre strony wyjazdu, poczytają o świetnych szkołach i systemie nauczania, obejrzą cudowne zdjęcia na blogach, sami będą chcieli, żebym tam wyjechała.
Nic podobnego. Choć byli do tego nastawieni o niebo lepiej, tata wciąż namawiał mnie na Wielką Brytanię, a mama pytała, czemu jej to robię, czemu tak mi zależy na wyjeździe akurat do miejsca, które przysporzyło tylu kłopotów. Zaprzątała sobie głowę tym, co rodzina by o niej pomyślała, gdyby się dowiedzieli, że po tych wszystkich wydarzeniach wysłała swoje dziecko do tego samego kraju, co wcześniej córkę jej siostry, która zginęła w tragicznym wypadku. Ale przecież nie musieliby o tym wiedzieć, nikt nie musiałby wiedzieć. Oni nie odwiedzają nas, my nie odwiedzamy ich, mieszkamy kawałek drogi od siebie. Tłumaczyłam, obiecywałam, że wszędzie będę jeździć autobusami, jazdę w czyimś samochodzie ograniczę do minimum, a mi samej robienie prawa jazdy nawet nie przyjdzie do głowy. Nie pomagał fakt, że regulamin wyjazdu wyraźnie mówił, że zabronione jest poruszanie się przez uczestnika jakimkolwiek pojazdem. Ale chociaż czytałyśmy razem blogi i fora, oglądałyśmy zdjęcia i temat USA był ciągle poruszany. To wystarczyło, bym nie traciła nadziei.
Wszystkie te starania doprowadziły do tego, że rodzice zgodzili się pojechać do biura we Wrocławiu na spotkanie z konsulem, który miał im dokładnie przedstawić ofertę i namówić na pozwolenie mi na wyjazd. Stwierdzili, że już dawno nigdzie nie jechaliśmy, więc możemy sobie zrobić wycieczkę i pozwiedzać miasto, a przy okazji wpaść na spotkanie. Mimo ich uprzedzeń, że nic to nie da, zaowocowało ono tym, że w końcu się zgodzili, ale wcale mnie to nie zdziwiło, bo oboje są z natury niezwykle ulegli. Odziedziczyłam to po nich, ale na całe szczęście jestem też uparta, a ta cecha dominuje nad moją wrodzoną uległością.
Przygotowania do wyjazdu ruszyły pełną parą. Byłam w tym czasie bardzo zabiegana, bo tu trzeba było dostać pieczątkę od dyrektorki, tu od lekarza. Musiałam nadrobić kilka szczepionek, zrobić masę badań, podciągnąć oceny z kilku przedmiotów. Oprócz tego były też te przyjemniejsze rzeczy, jak np. robienie wspólnych, rodzinnych zdjęć dla przyszłej host rodziny – czyli takiej, która mnie będzie u siebie gościć przez cały rok. Zapewnią mi wyżywienie i dach nad głową, a w zamian nie dostaną ani grosza. Polskie biura są tylko pośrednikami, prawdziwe fundacje znajdują się w USA i to one przydzielą mi lokalną koordynatorkę, która będzie się mną opiekować za oceanem i u której będę mogła znaleźć wsparcie przez całą dobę. Wyjazd ten jest niezwykle kosztowny, ale rodzice znali jego cenę i nic nie mówili na ten temat, więc uznałam, że mają gdzieś odłożoną taką sumę.
W aplikacji było pełno pytań na mój temat. Był tam też list, który miałam ręcznie napisać do host rodziny, rodzice także musieli to zrobić. Po ponad miesiącu wszystko było gotowe, wystarczyło tylko wysłać do biura i czekać, aż jakaś host rodzina mnie wybierze. Gdyby tak się stało, dostałabym wiadomość z informacjami o nich, oczywiście mogłabym ich odrzucić, gdyby coś mi nie pasowało, ale nie jest to zalecane, bo nigdy nie wiadomo, kto trafi mi się później.
Podczas gdy ja byłam najszczęśliwszą osobą na Ziemi, przyszedł czas na dokonanie pierwszej wpłaty. Rodzice jej jednak nie wpłacili, a ja przez długi czas nie wiedziałam, co jest grane. W końcu powiedzieli mi, że w tym roku z wyjazdu nici, bo niedawno wpadli w dołek finansowy, a wartość dolara znacznie wzrosła i nie są w stanie opłacić nawet pierwszej raty. Przekonywali mnie, że będzie jeszcze okazja za rok i że do tego czasu obiecują uzbierać pieniądze. Ale ja miałam w nosie co do mnie mówią od czasu, gdy po ich minach zobaczyłam, że naprawdę nie można nic zrobić. Wiedziałam też, że im przykro, ale sądzili że rok w te czy we w te nie zrobi mi różnicy. Nie mieli pojęcia, w jakie bagno mnie wrzucili. W jednej chwili wszystko się zawaliło, zawsze tak było, dlatego nie wiem co pozwoliło mi ślepo wierzyć, że tym razem będzie inaczej. Może to, że zwykle przed klęską wszystko szło podejrzanie łatwo, a teraz spędziłam nad tym wszystkim tyle czasu, tyle starań, tyle planowałam, robiłam wszystko, by wyszło, a całość zawaliła się w mgnieniu oka. Nie wiedziałam, co dalej, ale byłam pewna, że nie wrócę do bezmyślnego upijania się i imprezowania, bo zwyczajnie nie miałam na to ochoty, nie chciałam całości przerabiać od nowa. Wszystko, w co pokładałam nadzieje pękło niczym bańka mydlana. Wtedy pękło też coś we mnie. Przestałam czuć.
Zdałam sobie z tego sprawę dopiero po kilku miesiącach. Kilku niezwykle trudnych miesiącach, kiedy to za dnia sprawiałam wrażenie, że wszystko w porządku, gdy rodzice próbowali o tym wspomnieć zwyczajnie udawałam, że ich nie słyszę, a prawie każdej nocy płakałam. Ignorowałam niemalże wszystko, co się wokół mnie działo. Nie czułam potrzeby zajmowania się czymkolwiek, wszystko i wszyscy byli mi obojętni. Nikomu nie współczułam, przestałam odczuwać strach. Zamknęłam się w sobie na kilka spustów. Potem za dnia przestałam udawać uśmiech, a płaczliwe noce się skończyły, ale bezsenność została. Podczas nocnych rozmyślań zauważyłam, że już nie pamiętam jak to jest być szczęśliwym. Po prostu nie mogłam sobie przypomnieć tego uczucia. Zaraz po tym doszłam do wniosku, że nie pamiętam jak to jest czuć cokolwiek innego. I nawet ta myśl nie była w stanie mnie przerazić.
Za dnia wyglądałam jak zombie, chodziłam od niechcenia z ponurą miną i worami pod oczami. Rodzice nie próbowali do mnie dotrzeć, zapewne mając nadzieję, że wszystko wróci do normy już za kilka miesięcy, gdy ponownie zacznę się starać o wyjazd. Straciłam kontakt z przyjaciółmi, bo nie dbałam już o to, co mówię, a mówienie wszystkiego co się myśli w mojej sytuacji było naprawdę kiepskim rozwiązaniem. Nie dziwię się, że się ode mnie odsunęli i nie próbowali o mnie walczyć, skoro w środku byłam już martwa, a z zewnątrz jak taka wyglądałam.
Chcąc podjąć jakieś działania, rodzice zapisali mnie do psychologa. Zwykle nie chodziłam do niego, tylko włóczyłam się po miasteczku bez celu przez godzinę, a potem wracałam do domu. Nie trwało to długo, zanim mama i tata się o tym dowiedzieli. Postanowili więc sami ze mną porozmawiać, ale to też im nic nie dało, bo upierałam się, że jestem po prostu zmęczona nawałem nauki i nie potrzebuję psychologa, tylko dobrego korepetytora, ale na takiego nas przecież nie stać. I na tym się kończyło.
Z czasem było coraz gorzej, bo musiałam iść do liceum – nowa klasa, nowi ludzie. Szkoła się zaczęła, a ja myślałam tylko o tym, co w tej chwili robiłabym za oceanem. Aplikacja „Czas na świecie” w telefonie była mi bardzo bliska. Moje oceny nie były zadowalające, ale przynajmniej nie byłam zagrożona z żadnego przedmiotu. Najbardziej ucierpiała moja obecność na lekcjach, bo częściej chodziłam na wagary i symulowałam choroby. Chciałam się odciąć od świata, najchętniej zamknęłabym się we własnym pokoju i nigdy z niego nie wychodziła.
Miałam jeszcze kilku przyjaciół – tych poznanych w Internecie, z którymi już miałam okazję się spotkać w rzeczywistym świecie. Jestem jednak pewna, że gdyby mieli spędzić ze mną kilka dni pod rząd, również mieliby mnie dość. Widać to było nawet w naszych rozmowach na czacie, że coraz bardziej działam im na nerwy. Nikt nie miał pojęcia co się dzieje, nikt nie był w stanie mi pomóc ani doradzić, bo nikt nie wiedział jak to jest. Nie był w mojej sytuacji, w moim ciele czy głowie. Nie chciałam być oceniana i osądzana, a nie oszukujmy się, nawet przyjaciele czasem to robią. Sądziłam, że nie zrozumieją, więc postanowiłam nawet nie próbować. Chyba nie chciałam zdać sobie sprawy z tego, że to wszystko zaczyna mnie przerażać i że jak powiem o tym głośno, to stanie się to takie…prawdziwe. Bo w gruncie rzeczy, kiedy trzymałam to w sobie, to wierzyłam że może to tylko wytwór mojej wyobraźni, mimo pewności, że tak nie jest. Czułam się jakbym miała w sobie jakieś alter ego i to wszystko działo się w tej osobie, a nie we mnie. Coraz bardziej zaczynałam się czuć jak dziwadło czy psychopatka. Czasami na siłę szukałam czegoś, co mogłoby wyzwolić we mnie uczucia, nieważne czy złe czy dobre. Ale to na nic, bo nie czułam zarówno szczęścia i radości, jak złości, gniewu, zazdrości, strachu czy współczucia. Czułam się po prostu bezsilna i nic nie mogłam z tym zrobić.
Wmówiłam sobie, że wyjazd do Stanów jest dla mnie jedynym ratunkiem. I niedługo przekonam się, czy mam rację.
ratings: acceptable / medicore
ratings: very good / very good