Go to commentsSPOTKANIE
Text 4 of 4 from volume: JESTEM Z WODY
Author
Genrecommon life
Formprose
Date added2013-02-24
Linguistic correctness
Text quality
Views2463

SPOTKANIE

Mój strażnik nie wypowiedział ani słowa od czasu naszej rozmowy, zapadł się gdzieś w swojej samotni. Teraz również milczy. Wyczuwam jednak jego niepokój, gniew wypełnia całe wnętrze. Dostrzegł już, że woda lada chwila przeleje się przez wejście wnosząc ze sobą więźnia, dawną zdobycz, która okazała się być bezużyteczną. Czuję jak cała grota zadrżała. Pojedyncze kamienie nie wytrzymały naporu bezgranicznego gniewu, który już niemal był słyszalny, grzmiał drżeniem pierwotnej bezradnej złości. W jednej chwili stos kamieni osunął się zasłaniając wyjście. Pojedyncze kamienie nie zdołały jednak powstrzymać napierającej, wdzierającej się w każdą szczelinę wody.


-To wszystko na co cię stać? – Rzuciłem jeszcze za siebie w momencie przekraczania niedbale usypanej zapory. Oczekuj w każdym momencie swego odosobnienia, obiecuję, że pojawię się pewnego dnia, tak jak przyrzekłem wilkowi, a jego nigdy nie zapomnę.


Spływałem, porośniętym trawą zboczem, nareszcie wolny w promieniach dawno nieoglądanego słońca. Skąd wzięła się woda, napierała z zajadłą wściekłością, wypływała wprost ze ścian. Na zewnątrz nie spadła nawet jedna kropla deszczu. Początkowo byłem pewien, że przyczyną podziemnego potoku, jest niewiarygodnie obfita ulewa. A tu nawet jedna, najmniejsza chmurka nie przesłaniała zawieszonego nad światem błękitu. Nie zagłębiam się dalej w rozważania na temat niespodziewanej pomocy, nie snuję domysłów, czy to przypadek, czy zamierzone działanie kogoś, kto ciągle o mnie pamięta, jest życzliwy i zgodnie z obietnicą, w każdej chwili gotów jest wyciągnąć pomocną dłoń.

Delektuję się odzyskaniem wolności, podsycam to uczucie, pławię w nim własną próżność, zaczynam pęcznieć, odżywać po długim okresie, w którym spoczywałem skulony, cichy nieistniejący. Wraz z potokiem przemierzam stok, docieram w pobliską dolinę.

Nagle niespodziewanie wszystko gaśnie, niebo, słońce przestają istnieć. Przedzieram się przez sypki piasek w głąb ziemi wprost do podziemnego korytarza wypełnionego wolno płynącą rzeczką. Czystą, bez żadnych zarośli czy zamieszkujących zwierząt, przejrzystą, krystaliczną, dążącą w sobie tylko znanym kierunku. Po krótkim do określenia czasie przesiąkam wraz z nią do okrągłego pomieszczenia, niestety przypominającego niedawną siedzibę, kamienne więzienie. Tu również znajduje się otwór wpuszczający odrobinę światła, z tą tylko różnicą, że wejście znajduje się nie z boku, ale wysoko ponad. Usiłuję odrzucić wciskającą się myśl. Coś mi to przypomina, coś, co już widziałem, znam, wprawdzie z innego punktu widzenia, ale jestem prawie pewien, ze to miejsce to wykonane ludzką ręką, źródło czerpania wody, to studnia. Nie chciałbym doznać rozczarowania, gdyby okazało się, że błędnie oceniłem to miejsce, stąd ta ostrożność. Najlepiej poczekać spokojnie – to perfekcyjnie wytrenowana przeze mnie strategia, można powiedzieć, że w cierpliwym oczekiwaniu osiągnąłem mistrzostwo. Zastygnąć i wypatrywać czegoś, co z pewnością nastąpi, nadejdzie, niespodziewanie pozwoli na dalszą podróż, odsłoni kolejny etap rozległego świata. Głuche, metaliczne dudnienie wypełnia naraz całe pomieszczenie, jedno spojrzenie ku jaśniejącemu otworowi i natychmiast jestem pewien, nie może być mowy o pomyłce. Zaczepione u końca liny wiadro, zjeżdża wprost do mnie obijając się o ściany, wywołuje hałas potęgowany charakterystycznym echem zamieszkującym wnętrza wszystkich studni. Już dotyka powierzchni, już doczepione ciężarki przechylają je na bok, pozwalając wodzie swobodnie wtargnąć i wypełnić po brzegi opuszczone naczynie. Wcale nie muszę starać się, aby wsiąść do specyficznego pojazdu, windy wywożącej płynny urobek na powierzchnię.

Zostałem zagarnięty, wpłynąłem do wnętrza wiadra wraz z porcją czystej, zimnej, dającej wytchnienie, w różnych okazuje się na moim przykładzie sytuacjach wędrowcom wody.


Krótka podróż, już bez odgłosów dudnienia, ciężkie wiadro wędruje równiutko po środku komina.  I znów świeci utracone słońce, źródło nadziei, promyk zwiastujący przemiany, zapowiadający, że nadszedł czas na ciąg dalszy, na zaspokojenie dręczącej ciekawości, spełnienie.

Młoda dziewczyna pochyla się nad otworem i ostatnie centymetry pokonuję ciągnięty ludzką ręką. Sięga po stojący na brzegu studni kubek. Nabiera gaszący pragnienie upalnego dnia, łyk zimnego płynu. Odchyla głowę lekko do tyłu, długie jasne włosy spływają bezwładnie ku ziemi, naczynie wędruje w stronę ust, tak, blisko, że gdyby otworzyła oczy, ujrzałaby odbitą w lustrze wody młodą drobną, niezeszpeconą żadnym złym wspomnieniem twarz.


*


Jestem człowiekiem. Czuję, że właśnie po to odbyłem tę podróż, zatoczyłem pełne koło, brnąłem w poszukiwaniu tego właśnie momentu, tej chwili. Przyjęła mnie owszem nieświadomie, lecz ja również aż od opuszczenia jaskini, od rozstania z kamieniem nie miałem w tym udziału. Nasze ścieżki skrzyżowała woda, tylko ona zaaranżowała spotkanie, ziściła dręczącą tęsknotę, zakończyła być może tułaczkę, załatała stare buty, zużyte na drodze poszukiwań, drodze, która mam nadzieję powoli odsłania swój kres. Nie oczekuję na to, co się wydarzy, nie próbuję nawet ukryć swojej obecności. Wręcz przeciwnie, natychmiast próbuję nawiązać kontakt, przedstawiam się, opowiadam o tym skąd się nagle pojawiłem, jak daleko zaszedłem, szepcę bez składu, przeskakuję z nieskończonej opowieści w kolejną, nie mogę się powstrzymać chcę, aby mnie wysłuchała, zrozumiała i współczuła. W pół zdania zatrzymuje mnie odgłos, uderzającego o kamienną studnię, blaszanego kubka, dudnienie ciągnącego za sobą wypuszczoną linę wiadra. Dziewczyna bezwładnie osuwa się na soczystą bujną trawę, rosnącą wokół. Straciła świadomość, zwiotczałe ciało leży w dziwnej pozycji. Grymas przerażenia zamarł na gładkiej przed chwilą roześmianej twarzy.

-Nie rób mi tego! Nie teraz! – Błagam łamiącym się głosem – Ocknij się! Przemów! Nie jestem czymś, czego musisz się obawiać! – Nie posłuchała prośby, leżała nadal nieruchomo. Już dostrzegli ją inni, zapewne domownicy. Biegną w naszym kierunku, nachylają się, coś mówią, nie dociera do mnie żaden sens wypowiedzianych słów. Tkwię głęboko, poszukuję gdzie mogła skryć się zapaść. Muszę ją odnaleźć jak najprędzej, nie mogę pozwolić by zabłądziła zaginęła na zawsze. Po pewnym czasie natrafiłem na jakiś ślad, jest gdzieś w zasięgu ręki, siedzi, zapewne skulona sparaliżowana własna reakcją. Już mogę nawiązać kontakt nie broni się, nadal wystraszona, ale wyczuwam również cień zwykłej ciekawości. Zwraca na mnie uwagę, obserwuje, zapuszcza delikatnie, ostrożnie niteczki poznania, które coraz mocniej mnie oplatają, przeganiają jednocześnie obezwładniający strach. Już wie kim jestem, nie bronię się. Pozwalam doznawać, sondować, bawić nowym doświadczeniem. Zaprasza, otwiera siebie, chce odwzajemnić uczucie. Ostrożnie zapraszam do powrotu, krew przyśpiesza, rumieńce powracają, dodają blasku twarzy, która już nie jest tak młoda, czysta, roześmiana. Wspólnie odrzuciliśmy słowa, nie były potrzebne do określenia czegokolwiek, były zbyt proste, ograniczone, aby choć odrobinę zbliżyć się do odczuć przekazywanych sobie wzajemnie. Każde słowo mogłoby je uprościć, spłycić, znieważyć. To nowe, najpiękniejsze z doznań, jakich doświadczyłem, zapragnąłem, aby trwało wiecznie, wszystko inne odpłynęło przestało się liczyć.

Upływał czas, spokojnie odmierzany zwykłym ludzkim zegarem. Coraz częściej izolowaliśmy się od rzeczywistości. Wszystko, co nas otaczało traciło na wartości, przestawało mieć jakiekolwiek znaczenie, rozpraszało, odciągało uwagę, kradło wspólne chwile. Zostawialiśmy więc cały świąt daleko za nami, okryci szczelną kotarą odosobnienia. Już prawie nie uchylaliśmy jej, przestaliśmy zwracać uwagę na to, co po drugiej stronie.

W niemożliwym do opisania wspólnym szczęściu, zagubieni w sobie nawzajem, pozostawialiśmy za sobą kolejne godziny, dni, miesiące. Przemierzaliśmy polany, udekorowane najpiękniejszymi kwiatami, odwiedzaliśmy wspaniałe miejsca wymyślone dla siebie nawzajem, prześcigaliśmy się w dostarczaniu coraz to nowszych, nieistniejących, niewymyślonych jeszcze doznań.

Aż do momentu, kiedy zauważyłem dziwne zmiany, cos wdzierało się od pewnego czasu, burzyło sztuczny świat, powtarzały się chwile, kiedy traciliśmy wspólny kontakt. Znowu jej nie ma, odpłynęła. Szukam nadaremnie. Próbuję na zewnątrz – z podobnym rezultatem. Jakby przestała istnieć, rozpłynęła się w nicości. Zwracam baczną uwagę na dające nam schronienie ciało. Na pozór wszystko wygląda tak jak powinno, nie dostrzegam niczego niepokojącego. Nareszcie jest! Wróciła! Jeszcze obca, chwilę potrwa aż dojdzie do siebie. Przyzwyczaiłem się już do tych niepokojących powrotów. Tym razem pragnę wiedzieć, muszę zapytać, może wspólnie cos wymyślimy, stawimy czoła przeciwności.

-Gdzie byłaś?

-Nie wiem.

-Znowu martwiłem się o ciebie.

-Ale ja naprawdę nie wiem. Coś nagle wzywa mnie do siebie, nie mogę się temu przeciwstawić. Długo mnie nie było?

-Długo. Znikasz na coraz dłużej. Za każdym następnym razem przeciąga się nasza rozłąka. Czy coś pamiętasz? Widziałaś kogoś?

-Nie. Zupełnie nic, jednak jestem prawie pewna, że nie jest przyczyną ktoś konkretny, to coś dziwnego, jakby sztucznego, coś zatruwa mnie, moje ciało. Poczekaj tu na mnie, bądź cierpliwy, postaram się zobaczyć, co jest tego przyczyną, co wzywa do siebie, czemu nie mogę się oprzeć.


Nie posłuchałem. Odczekałem jakiś czas i najdelikatniej jak tylko potrafiłem, udałem się w ślad za nią. Nie zauważyła. Czekała cierpliwie na coś, co pozwoli zbliżyć się choćby na trochę do przyczyny naszych rozstań. Ja również przyczajony, ostrożny, starałem się złowić coś z otoczenia, pochwycić, uczepić się jakiejkolwiek realnej myśli.

Nie muszę długo czekać. Bez analizy, domysłów, w jednej chwili, cała okrutna a zarazem banalna prawda rozwiewa pajęczynę niewiedzy. Jak cięcie ostrym nożem wdziera się rzeczywistość, realny ludzki świat. Zatraciliśmy się tak dalece, aż do granic możliwości, lichej ludzkiej powłoki. Odciągając właścicielkę, skazałem ją na wegetację, powolną śmierć, odwiodłem od obowiązku, dbania, pielęgnacji i bezradne ciało przestało sobie z tym radzić. Jeszcze nie jest za późno, jeszcze ją ratują. Jest w szpitalu, Dbają, aby wróciła, znów podjęła próbę.

Coś, co wyrywało nas od siebie, okazuje się zwykłym lekiem, dawką chemii, oddziałującą na zmysły, nie mam pojęcia, w jaki sposób.

Uznano więc moją towarzyszkę za niespełna rozumu, wariatkę, inną, obcą w poukładanym ludzką ręką świecie. Postanowili za wszelką cenę przywrócić ją, odzyskać dla siebie, w ich mniemaniu ratować. Będą zatruwać ciało, bez względu na spustoszenie, jakiego dokonują niezbadane dokładnie leki, zrobią wszystko, zabijając powoli skutecznie. Nie mogę do tego dopuścić nie zasłużyła na taki los.

Znowu stałem się przyczyną czyjegoś nieszczęścia, znowu nie umiałem przewidzieć.

Tym razem jest jeszcze czas, jeszcze nie za późno. Muszę podjąć właściwą decyzję.

Przeczekam.

Jak zwykle zapadnę w najdalszy zakamarek jej umysłu i z ukrycia będę sondował, dowiadywał o dalszych losach, martwił niepowodzeniami i cieszył radościami. Znowu sam, bez bratniej duszy, tuż obok, daleki jak nigdy dotąd.

Muszę tak zrobić.

Poświęcić się dla niej, nie zwracać uwagi, że przeklnie mnie znienawidzi, może uroni łzę, o której kiedyś tylko marzyłem. Przyjdzie moment, że zapomni. Zostanie kilka zamazujących się z czasem wspomnień. Mam nadzieję, że będą one miłe. Bez pożegnania, bez słów, wyjaśnień. Już jestem sam, tak daleko, że nawet nie wiem czy jeszcze jestem.

Szuka, ciągle jeszcze stara się odnaleźć, pochwycić choćby ślad czegoś, co powoli, nieubłagalnie umyka, ulatuje, zanika. Już nie wie, czy ta tęsknota jest realna, czy może wymyśliła ją kiedyś, uchwyciła czegoś, czegoś nieistniejącego. Przecież wszyscy wokół powtarzają, utrzymują w przekonaniu, że to tylko produkt bujnej, młodej fantazji, psikus umysłu, senne widziadło, które o mało co nie zniszczyło jej kruchego, nie rozkwitłego jeszcze w pełni organizmu. Z czasem ziarno niepewności, tak doskonale pielęgnowane przez całe otoczenie, zaczęło kiełkować, później wydawać plony. Na dobre rozprzestrzeniło się, wszędzie pozostawiło ślad. W końcu sama nabrała pewności, uznała własną prawdę za własną, jest całkowicie pewna, że zabłądziła, zaplątała w sidła pokręconego umysłu. Wymyśliła kogoś tak bliskiego, nie realnego, w świecie zagarniętym przez wrzynającą się w każdą niezagospodarowaną, przestrzeń, naukę. A jednak cały czas tęskniła, coraz rzadziej, nie tak nerwowo, nie rozważnie, ale jednak. Gdy miała trochę spokoju, gdy zostawała sama, wieczorami przed zaśnięciem, próbowała z największą ostrożnością, szeptać, przywoływać, odnaleźć wspólne wspomnienia. Te chwile powinny były mnie cieszyć, przepełniać nieokiełznaną radością, chciwą, samolubną próżnością. Nic bardziej złudnego. Po każdej takiej jednostronnej wizycie długo nie mogę pozbierać myśli, odzyskać równowagi, z góry obawiam się kolejnej i tęsknię nie mogę już doczekać następnej. Niezwykle dużo energii tracę na powstrzymanie przed odpowiedzią na daremne wezwania, zaczepki bez odzewu. Wolałbym siedzieć zniewolony w kamiennej grocie, skazany na wieczne zapomnienie, gdybym tylko nie doznał jej, nie skrzyżował nigdy naszych dróg. Teraz bogatszy o to jedno krótkie, ale jakże intensywne doświadczenie, wiem, że będę tkwił tutaj, narażony na ciągłe wspomnienia, nękany niezmordowaną tęsknotą. Nie! Nie odejdę! Bo do czegóż miałbym odejść, w którą stronę skierować, przecież wszędzie na każdym kroku czeka tylko ona, jej obraz wyłaniający się ze wszystkiego, co spotkałbym w trakcie tułaczki. Nie mam już gdzie skierować wzroku. Uwięziłem sam siebie. Nie potrafię dopasować żadnego klucza, wręcz nie dbam o otwarcie mej celi, nie próbuję nawet nacisnąć klamki; drżę, że gdybym podjął próbę, mogłaby okazać się otwarta, a wtedy musiałbym odejść, stracić kontakt, spaść w otchłań niepamięci, a tego nie pragnę, obawiam bardziej niż utraty wilgoci, kontaktu z wodą.


*


Upływa czas, zabliźnia to, co tak dotkliwie nas oboje, każde we własnej samotni, każde na swój sposób. Ulatują wspomnienia, już sam nie jestem pewien czy tęsknię za czymś, co wydarzyło się naprawdę, czy tylko dopowiedziałem, dobarwiłem własne wspomnienia. Ona odwiedza nasze wspólnie wymyślone łąki, niezwykle rzadko, przelotnie, nie dostrzega szczegółów, spłyca, znieważa.

Razem przezwyciężyliśmy, długą wyniszczającą chorobę, przetrwaliśmy trudny okres, czas śnieżyć niszczących wszystko na swej drodze, mrozów unicestwiających to, co przegapiła nawałnica.

Pojawiło się wreszcie słońce, promyk nadziei, że wreszcie zbliża się spokój, moment podświadomie wyczekiwanego wytchnienia, czas przemyśleń, kres młodzieńczego szaleństwa coś, co do niedawna wydawało się niemożliwym.

Już od bardzo dawna przestała ponawiać próby odszukania, nawiązania kontaktu. Wróciła w pełni do własnego świata. Ja również nie wyłaniam się na zewnątrz, czuję, że to nie w porządku ciągle podglądać z ukrycia, szpiegować podstępnie.


*

Czasem coś dociera do mojego schronienia, jakieś pojedyncze, niemające żadnego sensu ani logiki informacje, bez znaczenia niegodne zapamiętania. Kilkakrotnie przychodziła myśl, ochota opuszczenia jej, wyruszenia dalej, zakończenia tego epizodu, ale dokąd, gdzie, w jaki sposób? Nie chce skazywać się na przypadek. Gonić nie widocznego. Powinienem ustalić kierunek, przygotować kolejny ruch. To nie jest tak, że opuszczę ją bez żalu, chłodno. Oczywiście będę wspominał, tęsknił, ale już jestem pewien, wiem, że dam sobie z tym radę. Nie sparaliżuje mnie w pewnym momencie chęć powrotu, bliskiego kontaktu. Jeszcze nie teraz, nie w tym momencie, jednak nastąpi to z całą pewnością, jestem tego pewien, jestem prawie gotowy.


*


Nagle, niespodziewanie, coś nieprawdopodobnie silnego wszechobecnego wciska mnie w najdalszy kąt, zgniata przytłacza. Brakuje miejsca, duszę się, zaatakowany przez myśl, która nawet nie jest skierowana przeciwko mnie, czy komukolwiek, po prostu wypełnia wszystko, co wokół, wypycha, zajmuje coraz to inne kolejne pokłady. Przypomina nasze wspólnie cudownie spędzone chwile, więc nie może być zła. Przewyższa nieskończenie daleko wszystko, co jestem w stanie sobie przypomnieć, czego doznałem do tej pory. Jest dzika nieokiełznana, kojąco łagodna, czuła zapada się w sobie, pęcznieje na przemian, by wreszcie wybuchnąć oślepiającym tak gorącym blaskiem, że widzę go, czuję palący do kresu wytrzymałości, a jakże pozytywny żar. Natychmiast zapragnąłem przeżyć cos podobnego powtórnie, jeszcze raz i jeszcze raz. Oszołomiony prawie nie zdaję sobie sprawy, że gęsta, twarda jak stal myśl, powoli zelżała, traci na swojej spójności, nie odpływa nawet na moment, lecz robi się rzadsza, możliwa do przebrnięcia. Półprzytomny, przedzieram się na zewnątrz, chcę zaczerpnąć powietrza, czegoś, czego nie brakowało mi nigdy, od mojego przebudzenia, chcę zobaczyć przyczynę takiej myśli, powód narodzin.

Znowu gęstnieje, przybiera na mocy, powoli, jednak ciągle, nieubłaganie powraca, intensywnieje. Już nie przedzieram się, tkwię nieruchomo, ściska z każdej strony, nie zdołam znaleźć schronienia, nie pragnę tego nawet, chcę wystawić się cały na jej działanie, odczuć całym sobą, przejąć choćby odrobinę z ogarniającej potęgi. Nie czuję strachu, ale coś w rodzaju niewolniczego paraliżu, poddaństwa, przestaję myśleć o czymkolwiek, pragnę, aby zgniotła mnie, całkowicie wchłonęła, bym mógł stać się jej częścią, maleńkim okruszkiem.

Czyżby to kres? Koniec ostateczny? Potężny wspaniały zmuszający by za nim tęsknić, nim się jeszcze dokona. Już nic nie czuję, drżę tylko, czekając aż się spełni, rozbłyśnie oślepiającym żarem, odchodzę tracę świadomość.


Znowu jestem, powracam do rzeczywistości, odzyskuję zdolność myślenia, czuję się rześko, radośnie, jestem oczyszczony, nowy. Dociera do mnie, że jestem w zupełnie innym miejscu, nadal ze znajomą dziewczyną, lecz mój kontakt jest całkiem inny, jakby przez pośrednika, nieznajomego, który wie, że jestem, ale nie usiłuje nawet ze mną nawiązać kontaktu, jestem mu obojętny, bez znaczenia. Uświadamiam sobie ostatnie wspomnienia sprzed przebudzenia. Wszystko okazuje się takie oczywiste, zwyczajne.


*


Rozwijam się wewnątrz kobiety, rosnę wraz z niewykształconym jeszcze, jej potomkiem, efektem siły, która pozbawiła mnie zmysłów, uniesieniem dwojga ludzi. Zastąpiła mnie kimś, kto potrafił dostarczyć przeżyć, o których nie miałem pojęcia. Byłem nieświadomy, że w ogóle jest w stanie istnieć coś tak potężnego. Czuję się zdradzony, szczęśliwy jednak, że odnalazłem kogoś, kto będzie ze mną od swojego absolutnego początku, razem wykształcimy się od pierwszej komórki, pozwoli dorastać wraz z sobą, mamy szansę stać się jednością. Nigdy nie zapragnie odrzucić kogoś, kto, jest mu znany od zawsze. Jednocześnie będę miał ją, wprawdzie inaczej niż myślałem, ale jednak zostaną nam wspólne chwile i nikt nie zakwestionuje obecności kogoś, kto jest od zawsze, nie pojawi się nagle nieproszony, ale stanowi nierozerwalną część siebie samego. Ona i jej dziecko, ja, my we troje – jedność, doskonałość, synchronia.

Mijają szybko dni tygodnia. Miesiąc goni miesiąc. Dziecko jest już ukształtowane. Nie opuszczam go nawet na chwilę. Chcę, aby wiedziało, że zawsze będziemy razem, by myślało, że to normalne, oczywiste, dotyczące każdego.

Im bliżej narodzin tym więcej pytań, wątpliwości, nerwowego oczekiwania. Czy rzeczywiście nigdy nie dowie się, że jest skażone, nienaturalne, że dziwny głos może czasem będzie w konflikcie z nim samym? Kim jestem, za kogo się uważam, czemu daje sobie prawo skazywania go na wielką niewiadomą, z góry zakładając, ze wszystko się ułoży, jakoś to będzie. Przecież niczego nie mogę przewidzieć, wszystko w każdej chwili może runąć, wyrwać się z pod kontroli, czy mogę tak postąpić z owocem bliskiej mi osoby, jej krwią. Coraz więcej wątpliwości, pytań bez odpowiedzi, poprzednia euforia, która towarzyszyła mi do tej pory, ustępuje miejsca niewiadomej, wielkiej zagadce, eksperymentowi, któremu pragnąłem poddać to niczemu niewinne, nieświadome istnienie. Ale co ja mogę zrobić? Jak postąpić? Jaką podjąć decyzję, aby uchronić je przed sobą? Jedyna słuszna w tej sytuacji droga, to poświęcić siebie, ustąpić nowemu życiu miejsca. Im dłużej o tym myślę, tym mocniej utrwalam się w przekonaniu o słuszności takiego zachowania. Właściwie już postanowiłem. Trudno jednak powziąć taką decyzję, zdaję sobie sprawę, co to oznacza. To koniec! Absolutny finał moich zmagań, nicość, niekończąca się pustka, dodatkowo bez własnego udziału, bez świadomości odejścia.










ODCHODZENIE


Opuszczam jeszcze nienarodzone dziecko, przenikam do otaczających go wód, nic nie czuję, nie przeraża mnie dokonany fakt. Jedyna słuszna decyzja, jaką podjąłem, poświęcenie, które uspokaja, nie napawa dumą bohatera. Niczego wielkiego nie dokonuję – ot po prostu odchodzę, usuwam się, ustępując miejsca. Opuściłem go w najlepszym momencie, kilka chwil później wody wraz ze mną opuszczają ciało matki. Jestem na podłodze, jeszcze cały w wilgoci, ale już rozpoczął się proces wysychania, ulatywania wody w przestworza, powolne bezbolesne.


- Już czas! Zaczęło się! – Mężczyzna podniósł wzrok na swoją młodą żonę, przez chwilę oczekując, że jeszcze coś powie, coś, co pozwoli zrozumieć, Słowa, których sens jeszcze nie zaalarmował, nie dał odpowiedniego sygnału.

- Nie patrz tak nieprzytomnie! Rusz się! Przecież dziecko nie będzie czekało! Czas jechać do szpitala!

Dopiero teraz zrozumiał, co mówi do niego. Już czas oczywiście! Czekali na ten moment od dawna. Byli przygotowani, omawiali to wielokrotnie, żeby niczego nie zapomnieć, nie przegapić. Bez słowa wstał, założył kurtkę, pomógł żonie przy zawiązywaniu sznurowadeł, podał płaszcz, wziął przygotowaną wcześniej torbę i wyszli śpiesznie, ale spokojnie, bez zbędnych nerwowych czynności, towarzyszącym nieraz podobnym sytuacjom.

Wrócił dopiero po trzech dniach, szczęśliwy, rozpromieniony, wszystko odbyło się bez zastrzeżeń, można powiedzieć przykładnie. Jest już od trzech dni ojcem. Zamknął za sobą drzwi, rozebrał się, popatrzył na dziwny ślad po wyschłej już plamie wilgoci. Trzeba tu przewietrzyć, straszny zaduch. Muszę trochę posprzątać, bo jutro wracają obie, pierwszy raz będziemy we troje – mówił sam do siebie, podchodząc do okna. Uchylił je. Wzdrygnął się, coś jakby potarło go po włosach, delikatnie zaszumiało i uleciało przez uchylone okno, ale pewnie tylko tak mu się wydawało.


*


Delikatny podmuch, maleńki wiaterek wypadł przez okno, jakby tylko czekał dogodnej sytuacji, sposobności, by móc wyruszyć w całkiem inną podróż. Był szczęśliwy podobnie jak człowiek, który dopiero co go wypuścił, pozwolił, aby mógł na nowo poznawać doświadczać. Jeszcze nie wie gdzie się uda, gdzie skieruje swój niczym nieskrępowany lot. Być może kiedyś odwiedzi pewną jaskinię, był tam już kiedyś i obiecał pewnemu przyjacielowi z dawnych czasów, szaremu wilkowi, że wróci tam, gdzie spoczywają jego szczątki. Pewnie kiedyś to zrobi. Na razie przepełnia go szczęście, przecież w końcu odnalazł samego siebie, wie, kim jest, wie, że podjął właściwą decyzję.










JA WIATR




Jestem… trwam nadal.

Nie zatopiłem się w nicości, nie odszedłem.

Dane mi jest kontynuowanie drogi, dalsze poznawanie, odkrywanie nowych zakamarków świata.

Dodatkowo otrzymałem cenny upominek, zdolność, o której tak marzyłem, której brak dokuczał, ciążył, spowalniał i wydłużał podróż, w jaką wyruszyłem.

Mogę swobodnie się przemieszczać, w każdej chwili, w dowolnym momencie, czasie, w stronę, która wyda się właściwą, lub po prostu przyjdzie na myśl. Bez żadnego powodu, przyczyny, ot tak tylko dla kaprysu.

Mogę w każdej chwili zawrócić i znów, i znów, bez końca, bez przerwy, bez celu, ile razy zechcę, kiedy przyjdzie ochota.

Odkąd wydostałem się z pokoju prę na przód w nieprzerwanym tańcu, zawracam, krążę, wiruję. Pragnę nacieszyć zmysły swobodą, lekkością, nagłym zerwaniem wiążących w miejscu niewidzialnych łańcuchów niemocy.

Ciągle nie chcę się zatrzymać, nie zaprzątać jeszcze myśli niczym innym, mknę w nieznane, bez celu. Byle do przodu, czerpać radość upijając się nią, oszałamiać zmęczony umysł, zostawić daleko za sobą nękające myśli, krążyć, kluczyć, mylić drogę, tak by zaginął ślad, aby powrót okazał się niemożliwy, a co najmniej trudny, aby ponowne odnalezienie siebie było łamigłówką, żeby potrwało jakiś czas.


*

Lecz czy uciekam przed samym sobą, czy staram się dogonić?

Bo przecież ciągle tylko myślę o tej zwariowanej ucieczce, uczepiłem się jej i krążę w koło, popycham przed sobą jak piłeczkę, zmieniam kierunki, bez przerwy pilnuję, aby była tuż przede mną, w zasięgu.

Z jednej strony delektuję się upajającą swobodą, a z drugiej zagłębiam w rozpatrywaniu jej, zaciągam wokół siebie pętlę domysłów.

Powoli rodzi się poczucie, że wstępując na nowy szlak, zaczynam jakby od początku. Zostawiając, co znane, przejrzyste, skazuję się na niepewną przyszłość.

Ta perspektywa zamiast wyhamować, zmusić do refleksji, nakręca, popycha do przodu, intryguje możliwością nowego, innego spojrzenia.

Poza tym i tak nie mam wpływu, już się dokonało, jestem wiatrem, mknę w nieznane wzbijając obłoczki kurzu, podnosząc drobne przedmioty, które sprawiają wrażenie jakby przez moment usiłowały podążyć za mną.

Szybko jednak rezygnują i opadają, by jak przed chwilą zastygnąć w bezruchu oczekiwania na kolejny podmuch.

*



W tej bezsensownej gonitwie wpadam na drzewo, które nagle niezauważone wcześniej spostrzegam tuż przed sobą, nie zdążyłem wykonać zwrotu, ominąć przeszkody.

Cienkie gałązki lekko ustępują pod naporem, uchylają się nieznacznie, tną jednak, rozrywają mnie na tysiące kawałków.

To tylko wrażenie, nie poczułem niczego, w momencie, kiedy opuszczam destrukcyjny zasięg korony drzewa jestem w jednej części, zespolony, jakby otulony niewidocznym, elastycznym, rozciągliwym poza możliwość wyobrażenia kokonem. Wewnątrz którego jestem tylko ja, w przedziwny sposób jednolity i niestabilny jednocześnie.

Zaintrygowany sytuacją bacznie rozglądam się wokół, jest nas wielu, zauważalnych w trudny do określenia sposób.

Nie fizycznie, jako spójne, jednolite organizmy, ale odbieram podobnych do mnie, wiem, że są wszędzie, widać jak trzepoczą liśćmi, jak podrywają obłoczki kurzu, falują łąkami.

Każde z nich zajęte własnymi sprawami, zdążające w sobie tylko znanym celu.

Jedne spokojnie z rozwagą, inne wirują, zawracają, by po chwili pędzić dalej przed siebie.

Wydaje się, że tylko ja jedyny mknąłem w bezsensownym, szaleńczym tempie, nieprzerwanie w jednym kierunku, po linii prostej, bez kluczenia, przyglądania, co pozostawiłem w tyle.

Już jestem spokojny, nasycony nowym ja, już odreagowałem, nieoczekiwaną zmianę, pęd odświeżył zdolność czystego postrzegania siebie w nowej sytuacji, przewietrzył umysł, jeśli można odnieść takie określenie do tego, kim czy może, czym jestem.

Niema powodu do bezpodstawnych zachwytów, pustej euforii, trwonienia czasu.

Znowu coś będę musiał, tak, musiał, nie chciał czy pragnął.

Nagle poczułem, że jestem zmęczony, ciągłe dążenie do nieznanego celu, wpatrywanie się w zasnutą, niewyraźną przyszłość, w punkt gdzieś poza horyzontem, tak odległy, stąd nawet go nie widać, wiem tylko, że gdzieś istnieje, czuję jego hipnotyzującą moc, ciągle woła, zachęca, a ja chciałbym tylko odpocząć, przycupnąć w jakimś zakamarku, osłonić się szczelnie, pozostawiając mały otwór, przez który obserwowałbym upływający czas.

Tylko to, co przypadek przesunąłby po bardzo zawężonym widnokręgu, tuż przed moją kryjówką.

Nie szukać, czekać, co dostanę, zaufać przypadkowi i odpocząć, zadowalając się odrobiną, jaka wpadnie przez maleńki otwór, wejście do kryjówki, mojej samotni.

Być, tylko być i nic więcej…


*

Wokół zamieszanie, wszystko wiruje, drobinki unoszone w powietrzu przysłaniają pole widzenia lekką mgiełką.

Ale nie czystą, nasyconą świeżością, wilgocią, zachęcającą do głębokiego wciągnięcia powietrza, opłukania zakurzonych płuc, tym specyficznym, jedynym możliwym prysznicem.

Powietrze robi się mniej przejrzyste, szare, odbiera barwę, kradnie tożsamość, ujednolica w nieprzyjemny sposób.

Nagłe pojawienie się kilku rozbrykanych, małych, wirujących podmuchów, zrywa ze mnie plaster ciężkich myśli, który zdążył już skutecznie obezwładnić, przylepić ciekawość, chęć poznania, dążenia do zrozumienia.

Zapraszają do wspólnej zabawy, zachęcają, czarują młodzieńczą, nieskrępowaną swobodą

-Przyłącz się- dociera wyraźny, przeciągły szept –przyjmij zaproszenie, nie zwlekaj, nie rozważaj, nie analizuj, korzystaj z okazji.




-Przegapisz swój czas- woła przelatujący tuż obok inny z wirujących wokół podmuchów –zasiedzisz się w ciasnym kącie, zapomnisz, że można gnać na przełaj, czuć prawdziwą wolność, dąć w żagiel przeznaczenia, poznawać i dać się poznać. Ścigać, tropić, zrywać liście, zobaczyć, co za tymi tam drzewami.

Rozejrzałem się wokół, rzeczywiście, gdzieś daleko, ledwie widoczna, zielona ściana zamykała horyzont.

-Przecież to las- rzuciłem niezbyt mądrze, ale to pierwsze, co przyszło mi na myśl. Ciągle byłem zaskoczony pojawieniem się kogoś, z kim tak łatwo można nawiązać kontakt, wymienić spostrzeżenia, zapytać, udzielić odpowiedzi, wyżalić się, bez oczekiwania współczucia czy zrozumienia.

Ot tak, po prostu wymienić z kimś przypadkowym myśl, wyrwać się z wewnętrznego kłębowiska, które coraz to mocniej zapętla mnie samego w sobie.

Słyszę krótki, szczekliwy śmiech.

-Zostaw- dociera inny głos gdzieś od wędrujących w górę, zmieszanych z szarym pyłem, liści –zanim się ocknie będzie tylko zatęchłym, ciężkim wyziewem jakiejś gnijącej jamy, a w ruch wprawi go jedynie oddech przechodzącej jaszczurki, może dla zwiększenia prędkości nawet nim kichnie.

Wielogłosowy śmiech cichł wraz z oddalającymi się sprawcami krótkiego zamieszania, jakie odegrało się przed chwilą, niespokojna trawa zdradzała kierunek wędrówki.

Już nie tkwię nieruchomy, przycupnięty, gnam w stronę gdzie z niewiadomej przyczyny faluje łąka. Wystrzela, co jakiś czas obłokami drobniutkiego piasku, który szybko opada pozostawiając po sobie, w przejrzystym powietrzu, szary pyłek, na dłużej mącąc czystość promieni słonecznych.

Już słyszę szum, coraz wyraźniej, z każdą chwilą bardziej czytelny, już przedzieram się przez opadające drobinki, dopiero, co poderwane ze swojego miejsca. Wędrujące jak wszystko wokół, czekające tylko na dogodną chwilę, upragnionego podróżnika, który zechce przez moment podzielić się własną drogą, dać okruch nadziei, że może kiedyś dotrą do czegoś, czego jeszcze nie potrafią określić.

Już nie gonię, jestem współtwórcą oddalającego się szumu, zamętu, już uczestniczę w młodzieńczym tańcu, zbliżam się do ściany drzew, już jestem ciekaw, co po drugiej stronie, co zobaczę, czego doznam.

Żyć, nie zatrzymywać się, dotykać, muskać ledwie, brać i ciskać za siebie, zawirować i gnać dalej, do nowego, im bardziej nieznanego tym lepiej, ciekawiej.

W jednej chwili dociera ożywcza, radosna, hucząca swoją prostotą myśl, żyję, nabieram tępa, więzy przesadnego rozsądku rozpływają się bezpowrotnie i paradoksalnie to właśnie jest w tym momencie najrozsądniejsze.

Nic już nie wstrzymuje, nie przytłacza, rosnę, pęcznieję, rzucam się w sam środek, gdzie panuje największy chaos, kurz zasnuwa ze zdwojoną siłą pole widzenia, nic już nie istnieje, tylko ja i szalone, bezsensowne kłębowisko.

Przestaje być ważnym to, co chciałbym zobaczyć, odnaleźć, liczy się tylko taniec, wzajemna modlitwa, setek już, a może tysięcy podobnych do mnie, z każdą chwilą przybywających.

Twór, jedno potężne ciało rozkręcone do niewyobrażalnych rozmiarów, ciągle zbierające siłę, ciągle przybywające na wadze.

Zbiorowa histeria, amok wszechogarniający, skupia nas, zespala, nakręca.

Resztkami rozsądku staram się ogarnąć sytuację. Jednak i ta ostatnia nić wiążąca ze światem urywa się, pęka niczym bańka mydlana, znika nie znajdując dla siebie miejsca w nieprzyjaznym środowisku chaosu. Przechodzi w niebyt ustępując miejsca pierwotnym instynktom.

Jakby potężne, dalekie bębny swym głuchym, dzikim rytmem, wzywały w głąb nieodgadnionej puszczy. Jakby mówiły, przybywaj, odrzuć resztki, jakich kurczowo się uczepiłeś, one od dawna nie istnieją, to, co pozostało jest bez znaczenia, teraz my stanowimy o tym, czym jesteś, to my kształtujemy teraźniejszość i przyszłość, to nam winien jesteś posłuszeństwo.

Bez chwili wahania przyjmuję apel, wezwanie, to już nie ja, to my, to one, to wszechświat, to niebyt.

Staję się siłą, narzędziem, nic poza tym nie ma znaczenia. Nieważne, że jestem jedynie małą cząsteczką, czuję siłę, przyjmuję ją i doznaję, wkładam w nią całego siebie, jak Miljon podobnych, skupionych wokół siebie, jak tych kilku, za którymi podążyłem, którzy stali się początkiem, przyczyną, ślepym narzędziem.

Rola tłumu, bezładnej masy, ogromu wprawionego w ruch często jednym słowem, dotknięciem.

Już nic nas nie powstrzyma, nikt nie zdoła zapanować. Jedyne uczucia walczące ze sobą, to królewska pewność siebie, władza absolutna, jednym spojrzeniem może dokonać czegoś wielkiego, bez zastanowienia, bez patrzenia wstecz.

Ale spokój zakłóca to drugie, gorsze doznanie, strach, paniczny lęk przed tym, co się właśnie dokonuje, co jeszcze może nastąpić.

Obawa o coś, czego nie widzę, czego być może nawet nie dotknie destrukcyjna moc, której częścią jestem, stanowię jej ułamek, zasilam własnym uczestnictwem, oddaję całego siebie, na tym etapie bez wlewu czy tego chcę czy nie.

Stałem się tłumem, jestem tłumem, nic tego nie zmieni, dopóki tłum jest, dopóki jakaś inna nieznana moc nie zwolni go z obowiązku istnienia, nie rozczłonkuje na pojedyncze byty, rozgoni, odizoluje, wyciszy i zatrzyma wir rozkręcony do granic, poza którymi jest zupełnie inny świat.

Normalny, wędrujący swoim rytmem, pulsujący harmonią istnień, bytów, które nieświadome czekają tylko, aby przypadek złączył ich los, uczynił tłumem, nakręcił, rozwinął i wypuścił obserwując, co nastąpi, jak potoczą się wydarzenia.

Już nie wiem gdzie jestem, w którą zmierzam stronę, jakie zgliszcza pozostawię za sobą.

Nie wiem nawet czy to ja, wszystko jest masą ciężką od kurzu i drobnych przedmiotów, wyrywków jakiś całości, jeszcze przed chwilą, zanim przybyłem, stanowiących całość czegoś, tworzących jednolitą spójność, wydobytą ręką doskonałego stwórcy.

Zwalniam, nie wiem jak długo to wszystko trwało, ale wyraźnie zelżało tempo, z jakim poruszałem się od momentu, kiedy straciłem na sobą kontrolę.

Czuję już, że jestem w całości, tworzę odrębną masę, jeszcze zespolony z innymi, którzy znaleźli się w podobnej sytuacji, ale wiem, że to ja, że oni są tuż, tuż, ale obok.

Jeszcze nic nie widać, ciemność, szary tuman wessany w nas nadal tańczy, wciąż rozradowany zamieszaniem, możliwościom wędrówki.

Choć nie mam pojęcia, czy tak to odbiera, czy w ogóle jest w stanie doznawać czegokolwiek.

Przez moment kłębowisko nabiera szklistości, mieni się miliardami drobinek chwytających łapczywie strzępy potężnej błyskawicy rozłupującej całe to kłębowisko, przenikającej do wnętrza, jakby nic nie znaczyło.

Z pogardą dała do zrozumienia, że taka marna istota, jaką nadal tworzymy, jest niczym w świetle jej potęgi.

Wędruje do ziemi niczym nieograniczona, przez nikogo niepowstrzymywana, bo któż odważy się stanąć jej na drodze, kto zdoła zmienić jej kierunek.

Jest potężna, wszechmocna i z dumom to demonstruje, piękna, niepowtarzalna, oślepiająco rozświetlona.


Przyznaję, zrobiła na mnie wrażenie swoim nagłym pojawieniem bez zapowiedzi, wędrując obraną drogą, bez potrzeby omijania czegokolwiek, z wdziękiem zademonstrowała swą potęgę i grację. Ale ja wiem, że to tylko narzędzie, drobny przedmiot w rękach, wszechwładnej, potężnej, rządzącej pokrętnym kodeksem, jednak zawsze skutecznym, surowej dla wszystkich, sprawiedliwej natury. Z nią nikt nie jest w stanie się równać, każdy winien z pokorą opuścić wzrok. Można się z nią nie zgadzać, zarzucać doznane krzywdy, wykrzyczeć niesprawiedliwość.

Ale potem z pokorą opuścić wzrok, ona i tak nas nie dostrzega, nie zauważa, jesteśmy zbyt malutcy, zbyt mało ważni, w pojedynkę a nawet w masie jesteśmy tylko przedmiotem, jej służebną zabawką, nic nieznaczącą drobiną.

Kolejne błyskawice rozjaśniają niebo, duże krople wody opadając pionowo nasycają się wszechobecnym pyłem zabierając go ze sobą ku ziemi.

Jak zwykle zbawcza, życiodajna woda nasyca wszystkich wokół nadzieją, jak dawno o niej nie myślałem, jak długo nie oddałem jej nawet odrobiny, strzępu myśli?

Tyle rzeczy się zdarzyło, tak daleko odszedłem, całkowicie pochłonęła mnie moja własna osoba

Ale czy ona jest tylko lamnie?

Dlaczego roszczę sobie pretensję do wyłączności?

Przecież zajęta jest własnymi sprawami, ciągle gdzieś zmierza, dokądś płynie, rozdaje to, co ma najcenniejszego, wszyscy chcą czerpać jej dobroć. Każdy pochłania jej cząstkę uważając, że mu się należy, że to jej obowiązek, wszyscy czerpią drobinki życia nie dając niczego w zamian.

A może mylę się, może to jest dla niej cenne, ta świadomość dawania i to właśnie nakręca ją, daje satysfakcję wystarczającą żeby nie oszaleć, nie zapętlić się w spirali istnienia.

Deszcz powoli wypala się, zmierza do zakończenia swojego występu, już można odróżnić pojedyncze krople.

Nasycone jak gąbki, chmury zrzuciły nadmiar ciężaru, jaki zdołały pochłonąć, straciły

czarno-granatową barwę, oddalają się od siebie pojedyncze obłoki, jeszcze przed chwilą zbite w tłum, podobny do tego mojego, z inną siłą, innym przeznaczeniem, ale identycznie wprawiony w ruch, rozkręcony, nieprzewidywalny, ślepy.

Ja również odchodzę od przypadkowej kompanii, widzę jak pojedyncze wiatry idą w moje ślady, coraz więcej, rwąc jeszcze przed chwilą wydawałoby się jednolitą, spójną siłę na strzępy.

Wokół panuje cisza, nikt się nie spieszy, nie dokazuje, jakby zawstydzeni i przerażeni tym, co się dokonało, w czym przed chwilą uczestniczyli, do czego dobrowolnie przystąpili.

Cisza, pozorny spokój, ale z tej perspektywy, po tej stronie, zupełnie wyssany z radości.

Nawet nie smutek, czy żal, tylko pustka, całkowita próżnia, która obraca w nicość każdą pozytywną myśl, prosto z wnętrza zanim jeszcze skiełkuje, zanim zdoła się narodzić.

Niewidzialne, trudne do zdefiniowania nierozerwalne więzy, zapewniające mnie o wydarzeniach, których byłem jednym z trybików, zaczęły zwalniać żelazny uścisk.

Boję się obejrzeć za siebie, co pozostawiliśmy na dole, co się dokonało w tym szaleńczym tańcu?

Na razie wolę nie oglądać się wstecz, nie widzieć, nie dotknąć, w spokoju odetchnąć, niczego nie doznawać, skryć się przed emocjami, być gdzieś znacznie dalej, trzymać się na dystans.

Czy podołam, wytrwam, przezwyciężę narastającą, uciążliwą myśl o tym, co się właśnie dokonało, do czego przyłożyłem siebie?

Ale gdzie jest to wstecz, w jakim kierunku podążyć?

Czy kiedy spojrzę przed siebie będę miał pewność, że właśnie nie oglądam się wstecz?

Czy prawo jest właściwym kierunkiem?

A może to, z czym nie chcę skrzyżować dróg znajduje się po lewo?

Każda ze stron jest równie właściwa, każda tak samo niepożądana, wszystkie coś skrywają, wszystkie naraz otwarte i nieodgadnione.

Zwykłe, codzienne cztery strony świata, w każdej chwili gotowe i zapraszające, lecz od tego, którą z nich wybiorę zależy, kim się stanę, kim będę.

Natychmiast, przy pierwszym kroku już będę, kim innym, jeszcze niewiadomo, kim, ale ten pierwszy krok zostanie uczyniony, dokona się nieodwracalnie.

I tak w każdej sekundzie, w każdym momencie, nieubłagalnie, odwiecznie, cztery strony zachęcają i zmuszają do podejmowania takich drobnych, z pozoru nic nieznaczących decyzji.

W niemym rozkazie, bez litości dla tych, którzy na wszelki wypadek, czy też ze zwykłego strachu zawahają się na moment, zatrzymają nierozważnie kroki, zastygną w bezruchu.

Czy też ze strachu skuleni, nasłuchują jakiejś podpowiedzi, wypatrują znaku, czegoś, co podpowie, podejmie za nich decyzję, popchnie w jakimś kierunku?

Wydaje im się, że tak jest bezpieczniej, zawsze mogą powiedzieć, że to nie ich decyzja, ktoś inny wybrał, oni tylko nierozważnie posłuchali złego szeptu, niekorzystnego podmuchu.

Koniecznie muszą posiadać furtkę, wyjście awaryjne, możliwość usprawiedliwienia się przed samym sobą.

Oszukują siebie, że to lepkie błoto na stopie, to wina kogoś innego, sami tylko nierozważnie ulegli złej podpowiedzi, nieżyczliwej mary, wynaturzonej zjawy.


Są w ogromnym błędzie, ale strach przed popełnieniem jego nie dopuszcza myśli o tym fakcie, i to ich zadowala, usprawiedliwia, zastępuje trudne, pogmatwane, ale prawdziwe życie.

Łączą się w chmary sobie podobnych, wspólnie prześcigają w oczernianiu tych innych złych mocy.

Wszyscy wiedzą o niedorzeczności wymyślonego na własną potrzebę, światka, brną coraz głębiej, wymyślają, prześcigając jeden drugiego, nierzeczywiste przyczyny podjętych decyzji.

Nie widząc nawet, jak dalece zawędrowali w stronę, z której odwrót jest z każdym krokiem, niepozornym przesunięciem choćby o milimetr, coraz trudniejszy.

Tym bardziej, że nawet myśl o tym paraliżuje, budzi potwory, każe opuścić wzrok, pochylić głowę, w każdym momencie przygniata do ziemi.

W końcu doprowadza do momentu, że tylko heroiczny wysiłek, desperacka odwaga pozwoli z powrotem podnieść czoło.

Dla większości z nich jednak jest to nieosiągalny wyczyn, nawet wyciągnięta dłoń, kogoś życzliwego, zaczyna wydawać się czarną zjawą, demonem, złym doradcą.

Dotarło do mnie, że od dłuższego czasu nie ruszyłem się z miejsca, tkwię nieruchomo, zawieszony gdzieś, między niebem a ziemią.

Lecz czy nie uczyniłem już pierwszego kroku?.

Czy nie obrałem jakiejś strony poprzez samo rozmyślanie o problemie?.

Choć zrozumienie wydaje się być nie kroczkiem, ale biegiem, maratonem.

I nie ważne, który kilometr, a może dopiero metr tego dystansu akurat przemierzam, liczy się, że stanąłem na linii startu, bez wahania przekroczyłem ją i biegnę, nie znając dystansu, z jakim przyjdzie zmagać się w tym wyścigu ze sobą samym, bez wypatrywania mety, nagrody za zwycięstwo.

Z pokorą, ufający, że zdołam przebyć kawałek, choćby króciutki odcinek, na ile tchu wystarczy, póki myśl tlić się będzie bodaj małą iskierką, póki nie zgaśnie, nie przestanie oświetlać bieżni życia.

Już mogę spojrzeć na to, co się dokonało, bez obaw, spokojnie jak obserwator, przypadkowy świadek, a nie sprawca, uczestnik świeżych wydarzeń.

Z początku dostrzegam tylko wyraźny ślad szaleńczego tańca, grubym, wijącym się szlakiem, przecina jak rzeka las, na dwie części.

Im dłużej wpatruję się w tę przedziwną, nienaturalną wstęgę, tym więcej szczegółów natrętnie wprasza swe kształty do mojej świadomości.

Porwane na strzępy gałęzie, brutalnie wyszarpane od pnia, odarte z zielonego odzienia, rzucone w sterty im podobnych, poplątane, wymieszane, nie są w stanie określić, z której strony przyciągnął ich żywioł, gdzie spokojnie rosły karmione przez, do niedawna, własny, jednolity, spójny organizm.

Setki powyłamywanych palców, odartych ze skóry, z niemą pretensją, gorzkim wyrzutem, wskazują wydaje się na mnie.

Jakby chciały powiedzieć, wykrzyczeć swą rozpacz, tragedię już konających członków.

Podobny los spotkał zapewne jeszcze inne organizmy, mchy, drobne i większe zwierzęta, ale tego nie widzę, mogę tylko się domyślać, wyobrazić.

Ile szczegółów, których nie jestem w stanie dostrzec, tyle tragedii.

Zapewne już mrówki odbudowują swe kopce, znoszą rozrzucone jaja, drzewa układają, prostują to, co im zostało, wszystko zaczyna leczyć rany po zadanych ciosach.

Nie chcę przyglądać się temu z bliska, nie dla tego abym miał wyrzuty, ale byłoby to jak napawanie się własną potęgą, chełpienie siłą, którą dało mi rozpędzone bezładnie towarzystwo tysięcy takich jak ja.

W pojedynkę jestem w stanie zaledwie wygiąć cienką gałązkę, zaszumieć delikatnymi listkami.

Więc czy mogę brać odpowiedzialność na siebie?

Czy mogę usiłować choćby spróbować przeprosić?

Kto byłby w stanie wziąć na siebie ten ciężar?

Kto udźwignąłby brzemię odpowiedzialności zachowując zdrowe zmysły?

Nie jestem odpowiedzialny za żadną wyrządzoną im choćby najmniejszą krzywdę, a jednocześnie jestem sprawcą całego zła, jakie się dokonało, bez takiego zamiaru, a jednak.

Odlatuję pionowo do góry, jak wystrzelony z procy, którą sam naciągnąłem, w oczyszczającym pędzie, powoli zacieram wspomnienia.

Już nie wiem czy to wydarzyło się rzeczywiście, czy tylko urodziło w wyobraźni, a jeżeli było naprawdę, to czy zarzuty nie były przejaskrawione tylko po to, aby wywołać Skórcz sumienia, odruch wstrętu do siebie.

Już nie wiem, puszyste obłoczki delikatnie, bez pośpiechu, wesołymi wirami ustępują mi miejsca, usuwają się z drogi mknącej, radosnej energii rozbrykanego wiaterku.

Zawracam ze świstem, przepełniony życiem mknę z powrotem ku ziemi.

W oddali widzę, z każdą chwilą w miarę jak się zbliżam, rosnącą rzekę.

Pędzę wprost do niej, chcę się przywitać, wyczesać fale, które zdają się zapraszać do zabawy, kropelki wzburzonej wody odbijają promienie słońca, jakby rzeka puszczała do mnie miliony malutkich oczek.

Wiem, że mnie poznała, czuję obustronną, niemą radość ze spotkania, zresztą żadne słowa nie są potrzebne.

Przytula mnie, pochłania, przyjmuje do siebie jakbym nigdy jej nie opuścił.

Jestem w domu, u siebie, tylko ona i ja, my, doskonała harmonia, wspólne ciało.

Tyle mam jaj do opowiedzenia, ale milczę bojąc się zakłócić to uczucie doskonałości, jedyne, niepowtarzalne, moment, którego można doznać, jedynie raz w życiu.

Zresztą ona wszystko wie, rozumie i akceptuje. Niczego więcej nie pragnę, wszystko przestaje mieć znaczenie, zanika, nie istnieje. Jest doskonale, od dawna nie czułem takiego spokoju, bez zachwytów, bez emocji, wręcz leniwie.

Płynę wraz z mozolnym prądem jej biegu, poddaję się całym sobą, chcę tego, ale już wiem, że to nie miejsce dla mnie, kto raz ją opuścił, nigdy nie powróci w pełni, na jej łono.

Oczywiście zawsze jest przychylna, gotowa zaoferować siebie, ale wyraźnie wyczuwam delikatne oczekiwanie, coś, co musi nastąpić, i ona o tym wie, czeka tylko, kiedy znów ją opuszczę, pomknę w nieznane, powrócę na własną drogę.

To jedno jest pewne, bez względu na nasze pragnienia.

Jednak przez jakąś chwilę nie chcę być mądry, dobrze jest czasem popaść w świadomą, dziecięco naiwną niewiedzę, delektować się chwilą, czerpać dobry moment.

Naprawdę warto choćby tylko po to, aby kiedyś było co wspominać, wywołać delikatny uśmiech duszy.

Oddalam się, jeszcze czuję otulającą mgiełkę jej wilgoci, jakby ofiarowała mi okrycie, ulotne jednak zawsze to jej część, malutki okruszek, skrawek kogoś z marzeń, aby przypominał choćby przez krótką chwilę, że jest realna, istnieje nie tylko w skorej do idealizowania wyobraźni

Nie zamieniliśmy ani słowa, a tyle zdołaliśmy sobie przekazać. Wspomnienie o wspólnych chwilach, można ująć w jeden niekończący się wyraz, jeszcze niewymyślony, niespisany, jednak każdy go czuje, zna lub pragnie poznać, wszyscy dążą podświadomie, aby go czytać bez przerwy, jednym, ściskającym serce tchem.

To coś, co jest silniejsze od smutku, radości czy strachu, i jedynie kruszy się przy nawet najdelikatniejszym muśnięciu obojętności.


*

Jestem zwykłym wiatrem, niczym szczególnym nie różnię się od innych.

Nieustanna podróż kształtuje mnie jak zechce stawiając coraz to nowe doświadczenia na drodze, którą obrałem.

Ale czy tylko ślepy los daje nowe wskazówki?

Czy to jak je z osobna i razem wzięte odbieram, analizuję, przetwarzam, nie ma znaczenia?

Przecież każde zdarzenie, o jakie się ocieram, czy tylko obserwuję, widzę po swojemu, przyjmuję do świadomości i buduję obraz tylko mój, wnioski są tylko moje.

Z identycznego obrazu, czy wydarzenia każdy wybierze coś innego, własne spojrzenie, indywidualne doznanie.

Uczestnictwo w tych samych zdarzeniach jednego może wzmocnić, innego zniszczyć, pogrążyć bezpowrotnie, kolejny zaś pomknie bez zastanowienia dalej, nie zauważy niczego, nad czym warto się zamyślić, przystanąć.

A więc czy to, co nas dotyka, otacza ma wpływ na nas samych?

Może tym, kim się stajemy zależy tylko od nas, bez względu, z czym przyjdzie zmagać się, walczyć, omijać i unikać.

A jeżeli tak, to, która z postaw jest tą słuszną?

Bo czy można potępić kogoś, kto obojętnie omija czyjeś nieszczęście?

Potępić tylko dlatego, że sam próbuje być z dala od smutku, który nie jest jego smutkiem.

Czy można podziwiać kogoś, kto bez wahania rzuci się na pomoc chcąc zapobiec złym zdarzeniom?

Owszem, w danym momencie tak, ale nie wiemy czy taki heroiczny czyn, poświęcenie, nie zatrzymało tego dzielnego wybawcę, nie wypaczyło jego drogi, na tyle, że ominął coś, co miał zastać gdzie indziej, wydarzenie o wiele ważniejsze, tak potężne, że jego wysiłek mógł okazać się nic nieznaczącym gestem.

Im dłużej to rozpatruję tym mocniej utrwalam się w przekonaniu, że wszystko może być dobre i złe zarazem.

Tylko od nas samych zależy czy coś jest białe czy czarne, i dobrze, kiedy nie upatrzymy sobie żadnego z tych kolorów, jako ulubionego.

Zawsze myślmy o tym jak się nieustannie mieszają, jak czasem kropla jednego zafałszuje drugi, bo żaden z nich nie jest nigdy absolutnie czystym, nieskazitelnym blaskiem, który pragnęlibyśmy zobaczyć.

Ale nie oznacza to abyśmy mieli zobojętnieć na cokolwiek, raczej spróbujmy chociaż zrozumieć wszystko, co nas dotyka, poświęćmy króciutką chwilkę skoro już nas coś zatrzymało, nad tym, dlaczego tak się dzieje, czy to co widzimy nie jest konsekwencją czegoś głębszego, jakiegoś echa z oddali, tą właśnie kroplą szarości.

Gdybyśmy pomimo usilnych starań i chęci widzieli tylko niczym niezmąconą, czystą biel, pamiętajmy, że gdzieś, poza nami upłynął czas, który otarł się o idealizowaną doskonałość, zmącił jej powierzchnię, po czym wygładził fałszując obraz, skrył głębię pod gładkim, jasnym lustrem.

Bo czy czas przestaje płynąć, gdy go nie mierzymy?

Czy można go ominąć, udając, że nie dotyczy nas i wszystkiego wokół?

Dlaczego ciągle staramy się go oszukać, kluczymy, wymyślamy przeróżne sztuczki, wybiegi, prowadzimy grę z czasem, nie chcemy go dostrzec, uznać za współtowarzysza?

Nieustannie trwonimy energię, mamiąc siebie samych, bo jego ominąć się nie da.

Przyjmijmy więc wszystko takim, jakie jest, zaakceptujmy lub nie, ale nie trwońmy siebie na idealizowanie czy potępianie.

Bo to, co nas otacza ciągle zmienia swój odcień, miesza barwy, żyje własnym rytmem, czy tego chcemy, czy nie.

*


Coś mnie wzywa, przyciąga, z każdą chwilą nabieram pewności, że nie kieruję się własną drogą.

Zmierzam w stronę, z której dociera coraz silniejsze wezwanie, niemy rozkaz, któremu nie można się sprzeciwić.

Z pozoru zwyczajna okolica, ale jest w niej coś niepokojącego, coś, co gęstnieje, nabiera mocy w miarę jak zagłębiam się odpowiadając na głos, którego czuję nie można pominąć, zlekceważyć.

Idealnie gładka okolica, jaką przemierzam jest jakby martwa, przejmująca cisza, żaden odgłos nie zakłóca spokoju, który jest tak nienaturalny, że aż napawa lękiem.

Nawet trawy nie falują, jakby bały się wywołać choćby najmniejszy szelest, który tutaj zabrzmiałby jak donośny grzmot, zgrzyt zepsutego trybu w maszynie.

Wzbijam się wyżej, chcę ogarnąć jak największą powierzchnię, dojrzeć przeciwległy kraniec.

W oddali jakieś wzniesienie, rośnie z każdą chwilą, już widzę to ogromne wzgórze po środku idealni płaskiej, martwej okolicy.

Góra naszpikowana gigantycznymi słupami, które wynoszą wysoko ponad powierzchnię ogromne śmigła.

Ktoś, kto zbudował te wiatraki chciał, aby były wprawione w ruch podmuchami wiatru.

Niewiadomo, do jakich celów miały służyć, ale czuję, że takie jest ich przeznaczenie.

Jestem wiatrem, więc rzucam się z całą mocą na najbliżej stojący słup z nieruchomymi śmigłami, chcę je ruszyć z miejsca, ożywić, rozkręcić, aby zafurkotały na wietrze przełamując Ciszę, która jest nie do zniesienia, która otula całą górę, podkreśla martwotę tego strasznego miejsca.

Miotam się jak oszalały, przelatuję z jednego słupa na drugi, kolejny, jeszcze jeden.

Są zbyt potężne, dlaczego jestem sam, może kilku takich jak ja byłoby wstanie choćby na moment przesunąć wiatrak o kawałek, pół obrotu.

Stoją martwe, nie reagują na moje starania.

Niemoc wykańcza, odbiera siłę, zniewala zmysły, całkowicie zmęczony opadam na gładką powierzchnię, w której zakotwiczone stoją niewzruszone jak posągi, stalowe giganty.

Już kiedyś, dawno temu widziałem coś podobnego wiem, że byłem wewnątrz, nie pamiętam jednak, co tam pozostawiłem, co tak mocno mnie wzywa, domaga się powrotu.

Oblatuję górę wokół, tuż nad powierzchnią, szukam jakiejś skazy, pęknięcia, rysy na idealnie gładkiej powierzchni lodu.

Coś widziałem, zawracam, szukam miejsca, które przyciągnęło uwagę.

Jest, słabiutka poświata dociera z wnętrza, w tym miejscu skorupa wolno topniejącego lodu jest cieńsza.

Już niemal słyszę wzywającą siłę.

Rzucam się w to miejsce, wiem, że niema czasu, liczy się każda chwila, muszę dostać się do środka, odszukać to, co pozostawiłem.

Pod naporem cienkiej strużki oszalałego wiatru odpryskują kryształki zamarzniętej wody, spływa cienkimi strużkami rozgrzana kontaktem z rosnącą energią, już widać rozświetlone wnętrze.

Pusty pokuj, przez okno wpada promień słońca, ogrzewa skuloną, nagą postać na podłodze.

Pęka ostatnia warstwa lodu, zamieram na moment tuż nad zimnym ciałem.

Czy to ja?

Czy jestem człowiekiem?

Czy ta wyprawa była po to, aby odnaleźć siebie?

























CZŁOWIEK

Myślisz, że coś się stało? –Zapytała siedząca z tyłu samochodu kobieta.

Jechali we czwórkę już od kilku godzin, od wyjazdu nie rozmawiali zbyt często, wszyscy byli lekko zaniepokojeni. Rozmyślali, co zastaną na miejscu, dlaczego od kilku dni nie odbierał telefonu?

Nigdy wcześniej tego nie robił, zawsze buł na miejscu, zawsze chętnie zapraszał, zachęcał do wizyty, nigdy nie stosował jakichkolwiek wymówek, wręcz namawiał do odwiedzin.

Mieszkał daleko, na odludziu, typowy samotnik, jednak zawsze chętnie podejmował ich u siebie, sprawiał wrażenie jakby przez jego dom ciągle przewijały się dziesiątki gości.

Znali go jedynie z tego miejsca. Tak jak oni swoich znajomych kiedyś zabrali na wycieczkę, tak wcześniej ktoś ich tu przywiózł, już nawet nie pamiętają kto.-Dlaczego zaraz coś musiało się stać, ty zawsze wszystko widzisz w czarnych barwach. Odpowiedział prowadzący samochód mężczyzna, starał się, aby zabrzmiał spokojnie, wręcz beztrosko, jednak trudno było mu zamaskować narastające z każdym kilometrem drogi zdenerwowanie.

Również uważał, że to dziwne, znał go z całej czwórki najdłużej.

Owszem miewał różne dziwactwa, ale zawsze oddzwaniał, zawsze w dobrym humorze.

Nareszcie zjechali z zatłoczonej jak zwykle w piątki po południu trasy. Nawet odległość nie była tak znaczna, właściwie gdyby było pusto przy wyjeździe z miasta, gdyby na przykład jechali w nocy, nie zajęłoby to dłużej niż półtorej godziny.

Nigdy jednak nie pokonywali tej trasy w tygodniu, zawsze wypad planował na piątek po pracy.

Skoro już się zdecydował na wyjazd to chciał pobyć za miastem kilka dni, chociaż do niedzieli.

Czynił sobie z tego powodu czasem lekkie wyrzuty, że nadużywa gościnności, że nigdy nie zajrzał do niego, ot tak, na chwilę, pogadać, zobaczyć czy wszystko w porządku.

Chociaż czuł, że on tego oczekuje, nigdy jednak nie dał odczuć, nie narzucał się, był zadowolony, że chociaż rzadko, ale jednak widuje się z nimi, zawsze chętnie ich przyjmował.

Nigdy nie liczył, że przywiozą coś ze sobą choćby do jedzenia czy picia.

Zabierali ze sobą znajomych i zwalali się całą grupą, nigdy nie okazał zniechęcenia, czy zmęczenia.

Właściwie to sam przyzwyczaił ich do tego, przecież gdyby odmówił, chociaż raz na jakiś czas, gdyby stworzył delikatną barierę, okazał irytację z powodu zabrania ze sobą kilku obcych osób bez uprzedzenia.

Ale nie, On zawsze był chętny i otwarty dla wszystkich, wszystkim oddawał cząstkę swojego optymizmu, uśmiechu, dziwnej, wewnętrznej radości, energii.

Czerpaliśmy więc z tego ile się dało, trochę egoistycznie, ale sprawiał wrażenie, że tego mu właśnie potrzeba, że to go nakręca, popycha do działania.

Tak, z cała pewnością sam wytworzył takie nienaturalne w obecnych czasach, relacje.

Gdzie wszyscy nastawieni są tylko na branie, gdzie bez wyraźnej potrzeby, nikt niczego nie da od siebie.

Wszystkim był potrzebny, jego nieznane nigdzie indziej dziwactwo, traktowaliśmy jak terapię na rozpędzone, szalone tępo własnych spraw.

To był nasz psychoanalityk stosujący niekonwencjonalną metodę terapii, bez pytań, bez zwierzeń, bez obciążania nas własnymi problemami.

Dawał siebie, a my chętnie braliśmy ten spokój, radosną ciszę.

Czerpaliśmy pełnymi garściami, musiało wystarczyć do następnej wizyty.

A teraz to milczenie od kilku dni wprowadza niepokój, może nie o niego, a o nas samych, może to egoistyczny strach przed tym, że coś, co zawsze było, zostało nam odebrane, przepadło.

Tak naprawdę to wszyscy kroczyli po cienkiej linii, która oddziela obawę o niego i złość, że mógł im coś odebrać, coś, co nawet nie było ich, ale już dawno uznali, że im się należy.

Samochód wyjechał z leśnej drogi na okazałą polanę. Po przeciwległej stronie ukazał się spory dom, z ogromną werandą, oknami na poddaszu, ogrodzony niskim, drewnianym, uszkodzonym w kilku miejscach płotkiem.

Czasem odnosili wrażenie, że braki w ogrodzeniu były celowe, nadawały charakter starej posesji, gdzie wszystko wokół tętniło własnym, odrębnym życiem, a jednocześnie sprawiało wrażenie, że każde, najmniejsze źdźbło trawy jest zaplanowane i uporządkowane, jakby ktoś celowo ułożył je właśnie tak.

Wszystkich to właśnie intrygowało, szczególnie, gdy byli tu po raz pierwszy, nikt jednak nie potrafił zrozumieć, na czym to polega, co przyciąga myśli do tego miejsca, które miało w sobie coś magicznego, coś, za czym się tęskni, od czego nie można się uwolnić.

Podjechali pod zamkniętą bramę, nikt nie wyszedł im na spotkanie.

Wysiedli z samochodu, podeszli do furtki, wiedzieli, że nie jest zamknięta, nawet nie posiada zamka, drzwi do domu były jednak zamknięte.

-Idźcie z tamtej strony, może zobaczycie coś przez okna, ja pójdę tędy i spotkamy się z tyłu, przy drugim wejściu, od ogrodu.

Trójka znajomych ruszyła bez słowa we wskazanym kierunku.

Mężczyzna rozpoczął obchód w drugą stronę, przytykał nos do każdego okna zasłaniając światło dłonią, żeby lepiej dojrzeć wnętrze, wszędzie jednak panował dobrze znajomy ład, żaden ruch nie rzucił się w oczy.

Zanim dotarł na tył domu usłyszał nawoływania pozostałych, przyspieszył kroku, zastał ich przy jednym z okien.

Gdy zajrzał do wnętrza natychmiast spostrzegł skuloną postać na podłodze.

-Wszystko jest pozamykane, trzeba stłuc szybę.

Nerwowo zaczęli rozglądać się za czymś, co mogłoby posłużyć, jako narzędzie włamania.

Zanim jednak znaleźli usłyszeli odgłos spadającego szkła.

Spojrzeli po sobie ze zdziwieniem na pograniczu strachu, nikt z nich nie stał przy wybitej szybie, gospodarz nadal leżał nieruchomo na środku pokoju.

Okno jednak było wybite, szczerzyło do nich strzępy, pozostałego w ramach szkła.

Nikt się nie cofnął, jednak wszystkim przeszły ciarki, przez moment zawahali się, inaczej spojrzeli na magię tego miejsca, do bezgranicznego zachwytu dodali nutę lęku, wymuszonego szacunku.

Żadne jednak nie zastanowiło się nad tym dłużej, po momencie zaskoczenia podeszli do okna, otworzyli zabezpieczenie i jeden z mężczyzn wskoczył do środka.

-Żyje, jest nieprzytomny, ale oddycha, dzwońcie szybko po karetkę.

Ktoś już rozmawiał z dyżurką pogotowia, ktoś pobiegł do samochodu po koc.

Jechali z owiniętym w ciepły pled, nieprzytomnym znajomym.

Przyjmujący na pogotowiu zgłoszenie poradził, aby wyjechali na główną drogę, to znacznie przyspieszy akcję.

Czekali nerwowo przy wyjeździe z lasu, każda minuta ciągnęła się w nieskończoność.

Nareszcie, jeszcze niewidoczna erka zdradzała sygnałem swoje położenie.

Wybiegli na drogę machając rękoma w obawie, aby ich nie przegapiono.

Niepotrzebnie kierowca karetki dostrzegł ich od razu.

-Co mu jest? –Zapytała jedna ze znajomych.

Proszę teraz nie przeszkadzać, jeszcze nie wiem, najlepiej pojechać z nami, w szpitalu dowiecie się państwo wszystkiego.

Zdecydowane ruchy wprawnego lekarza świadczyły o ogromnym doświadczeniu, budziły zaufanie.

Drzwi pogotowia zamknęły się z trzaskiem i po chwili znów tylko słyszeli oddalający się, powoli cichnący sygnał.

-Chodźcie, wsiadamy, trzeba jechać za nimi, bo później ciężko będzie znaleźć ten szpital. –Jedna z kobiet skierowała się w stronę samochodu.

Nikt więcej nie ruszył się z miejsca, nadal patrzyli w stronę, z której dobiegał już prawie niesłyszalny odgłos syreny.

-Co, nie pojedziemy? –Zapytała bez przekonania.

Jeden z mężczyzn wzruszył ramionami, wzrok utkwił w ziemi, jakby obawiał się spojrzeń pozostałych, niepotrzebnie jednak, nikt nie patrzył na innych.

-Po co? –Wymamrotał, nie było to jednak pytanie, raczej stwierdzenie, oczekiwanie na potwierdzenie, zawiesił głos, jednak, gdy nikt się nie odezwał, dodał- przecież wszystkiego możemy dowiedzieć się telefonicznie, jest pod dobrą opieką, nic mu nie możemy pomóc, zmarnujemy tylko weekend.

Bez słowa wsiedli do samochodu, przez całą drogę nikt nie zaproponował, co zrobić z resztą zaplanowanego na dwa dni wolnego czasu.

Na miejscu rozeszli się każde do własnego domu.

Każde u siebie patrzyło na telefon, jakby oczekiwało, że to on zadzwoni, że uspokoi ich sumienie, które właściwie bez powodu delikatnie dawało znać, że istnieje, choć jest niemile widziane.

Weekend i tak był zepsuty, a szkoda, bo od poniedziałku znów zacznie się bezsensowna gonitwa za czymś, co tylko zmusza do przyspieszenia, aż do całkowitego wyczerpania, wyzucia z resztek człowieczeństwa.

*


-Co nowego u naszego pac jęta? –Zagadnął lekarz oddziału psychiatrycznego wychodzącą z pokoju pacjentów pielęgniarkę.

-Wszystko w porządku, chociaż –zawiesiła głos- to dziwny człowiek panie doktorze, jest już u nas ponad miesiąc, właściwie nic mu nie jest, to znaczy nie przysparza żadnych obowiązków, gdyby niezajęte łóżko można by powiedzieć, że właściwie wcale go niema.

Zawsze na wszystko reaguje nieznacznym uśmiechem, jednak odnoszę wrażenie, że nie jest wesoły, nigdy nie odezwał się nawet słowem, choć wygląda jakby miał wiele do powiedzenia, nikt przez cały pobyt nie odwiedził go.

Czasami, szczególnie na nocnych dyżurach, kiedy jest zupełnie cicho, mam wrażenie, jakby był wszędzie, wszystko widział, aż dreszcze przechodzą. Mówiąc szczerze to trochę się go boję.

-Niepotrzebnie moja droga, zupełnie niepotrzebnie.- Odpowiedział lekarz odchodząc zamyślony, nie chciał, aby domyśliła się, że podobnie odbiera tego pacjenta.



*



Całymi godzinami, stojąc przy oknie wpatrywał się w staw, który znajdował się pośrodku przyszpitalnego parku.

Z żalem opuszczał to miejsce, gdy musiał udać się na badania czy posiłki.

Co dzień stał tu, aż woda zupełnie zatopi się w otchłani nocy, wtedy spokojnie mógł odejść do sali.

Chciałby kiedyś tam pójść, był jednak na zamkniętym oddziale, wiedział, że nie wolno stąd wychodzić, próbował znaleźć sposób, aby poprosić kogoś z personelu o taką drobną przysługę, aby przez moment stanąć na brzegu, ujrzeć własne odbicie.

Nie wiedział jednak jak to wyrazić, jak dotrzeć do ludzi, którzy go nie słyszą.

Bał się, że niechcący zmarnuje tę jedyną być może szansę jakimś nieprzemyślanym gestem, zaprzepaści nadzieję, że kiedyś tam dotrze, jedyne pragnienie każące, co dzień stawać przy oknie.









































POWRÓT

Któregoś ranka, jak zwykle, gdy tylko otworzył oczy, natychmiast poszedł do ulubionego miejsca.

W połowie drogi zatrzymał się, przez chwilę patrzył na stojącą w jego stałym miejscu dziewczynę.

Podszedł, okno było wystarczająco duże dla dwojga.

-Piękny widok. –Zagadnęła nieznajoma.

-Owszem, lubię tu przychodzić. –Odparł bez emocji, ale najcieplej jak tylko potrafił- Kim jesteś? Nigdy wcześniej cię nie widziałem.

Chwilę pomyślała, powoli odwróciła twarz od widoku za oknem, spojrzała w niego, w jego głąb.

-Myślę, że jestem jak ten staw, jestem jego częścią, on jest okruchem mnie, może wyda ci się to dziwne, ale, jestem wodą.

-Dobrze, że przyszłaś, czekam tu na ciebie od tak dawna.

Dotknął jej dłoni, stali nad brzegiem, ich zmęczone stopy przyjemnie chłodziła woda, przywędrowali tutaj z tak daleka, każe własną drogą.

Nie zbłądzili, odnaleźli ten jeden, jedyny ich wspólny brzeg.

Wszystko inne straciło swą wartość, przestało mieć znaczenie.








Ireneusz Winnicki






















Spis treści:

2 - Od autora

4 - Przebudzenie

10 – Nauka

16 – W drodze

31 – Cierpliwość

39 – Zew

53 – Spotkanie

59 – Odchodzenie

60 – Ja wiatr

70 – Człowiek

74 - Powrót



  Contents of volume
Comments (2)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Bardzo ciekawy tekst. Czyta się jednym tchem.
avatar
Dla mnie Rewelacja! Oryginalna fabuła. Nie dostrzegłem żadnych zapożyczeń. Niezwykle analityczna narracja. Mnóstwo znakomitych pomysłów i żadnych tanich chwytów. Brawo Autor! Jeśli kiedykolwiek zostanie wydana to chciałbym ją mieć!Ps. Mam nadzieję że nie jest to jedyna pozycja w Twoim dorobku a jak jedyna to nie ostatnia!
© 2010-2016 by Creative Media