Author | |
Genre | fantasy / SF |
Form | prose |
Date added | 2013-03-27 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 2631 |
“Niechciany prezent”
Pod budynek stojący na skraju ulicy, podjechał wojskowy samochód. Z jego wnętrza wyskoczyło kilku żołnierzy, którzy energicznym krokiem skierowali się w stronę drzwi domu. Twarze ich zdradzały lekkie zdenerwowanie, ale i zarazem pełne skupienie się na celu misji. Każdy z nich wiedział jak ważna była to akcja i dlaczego sztab generalny tak szybko wdrożył plan działania. Jeszcze podczas porannej odprawy dowiedzieli sie, że mają odnaleźć i być może wyeliminować coś, co czaiło sie gdzieś w piwnicy domu, do którego się właśnie udali. Niby taka zwykła, rutynowa akcja dla nich – ludzi czynu – żołnierzy armii szwajcarskiej. Na wszelki jednak wypadek byli przygotowani na najgorsze, będąc uzbrojonym po pas, zespołem ludzi gotowych do zabicia wszystkiego co się rusza.
Lekkim, wyćwiczonym krokiem grupka ta dotarła do drzwi domu, a po ich otwarciu, zaczęła się rozglądać za wejściem do piwnicy. Po jego zlokalizowaniu, rozpoczęli schodzić w dół gęsiego, mając broń gotową do strzału.
Dowódca żołnierzy dotarł do piwnicy i zaczął bacznie rozglądać się za dużymi masywnymi drzwiami – stamtąd pochodził sygnał odbierany przez lokalizator. Spostrzegł je na końcu korytarza i pomyślał sobie:
- To nie będzie łatwa sprawa – wygląda jak twierdza.
Wiedział co to znaczy, gdyż było to wejście do jednego z wielu szwajcarskich schronów przeciwatomowych, zbudowanych jeszcze za czasów tzw. „zimnej wojny”.
- Cóż, u mnie w domu ludzie używają ich jako piwnic na pożywienie i skład dobrych win – zamyślił się.
- Tutaj niestety, ktoś chyba wpadł na inny pomysł – pewnie jakiś szaleniec – dodał po chwili w myślach.
Nie zważając na resztę żołnierzy, przypatrujących się mu z boku, zaczął uważnie badać drzwi, w celu ich otwarcia.
- Dajcie tu jakieś światło szeregowy! – krzyknął do stojącego obok żołnierza.
Ten szybko wydobył sporych rozmiarów latarkę i oświetlił pomieszczenie.
- Zrobione, panie kapitanie – energicznie odparł podekscytowany młody żołnierz.
Kapitan obmacał drzwi z każdej strony, próbując je otworzyć – niestety – ani drgnęły. Klucz otrzymany od dozorcy budynku, nijak nie chciał się przekręcić w zamku. Coś blokowało go od środka.
Potem już było tylko gorzej. Żadne szarpanie, żadne walenie nie pomogło – drzwi trwały w stoickim spokoju, drwiąc z tych co próbowali je sforsować. Dowódca postanowił jednak użyć czegoś o większym kalibrze.
- Dajcie mi tu sporą porcję szturmowego ładunku wybuchowego, musimy je wysadzić najszybciej, jak się da – skinął do swoich saperów, stojących za nim.
Ci szybko zajęli pozycję z przodu i zaczęli pieczołowicie zakładać ładunki na drzwi do schronu. Byli to profesjonaliści, więc po chwili byli gotowi do ich odpalenia.
- Panie kapitanie, gotowe, czekamy na rozkaz – odkrzyknęli
- Świetnie, wszyscy na swoje pozycje i zachować dystans – odpalajcie za 1 minutę – odpowiedział im szybko.
Po chwili saperzy, upewniwszy się, że wszyscy są bezpieczni, zaczęli odliczanie:
- 3....2.....1 – kryć się – groźnie odkrzyknęli.
Nastąpił wybuch i dźwięki rozdartej stali rozeszły się po całej piwnicy. Po dłuższej chwili, gdy dym i zapach ładunku nieco osłabł, oczom żołnierzy ukazał się dziwny widok. Jakimś cudem drzwi wciąż tkwiły we framudze i sprawiały wrażenie prawie nietkniętych. Kapitan podszedł do nich i zbadał ich stan. Wkrótce zauważył, że framuga była lekko naruszona, więc była szansa na ich otwarcie. Krzyknął do nich:
- Potrzebuję trzech ludzi, musimy spróbować je wyważyć.
Za chwilę grupa ochotników z kapitanem na czele, zaczęła się siłować z ogromnymi drzwiami:
- Bardziej w prawo, użyjcie łoma – tutaj – kapitan wskazał palcem szczelinę na framudze.
Drzwi zajęczały i lekko drgnęły.
- Dalej, dalej, więcej pary. Dajcie tu więcej ludzi – wykrzyknął poirytowany dowódca.
Dzięki wsparciu i ciężkiej pracy zespołu, drzwi schronu powoli zaczęły się odchylać, ukazując nieprzeniknioną czeluść za nimi.
- Stop, tyle miejsca mi wystarczy – zawołał kapitan – widząc, że otwór w drzwiach był już wystarczający.
- Wszyscy do tyłu, wchodzę - dodał za chwilę.
Wziął głęboki oddech, przeładował broń i w pozycji bojowej skierował się do środka.
- Halo, czy ktoś tam jest? Jesteśmy z armii, proszę nie stawiać żadnego oporu!– wykrzyknął kapitan, wchodząc do pomieszczenia.
Odpowiedziała mu cisza.
Zwiększył czujność i zaczął się rozglądać dookoła. Strumień światła z latarki odkrywał przed nim miejsce, w którym coś się stało. Pomieszczenie sprawiało wrażenie, jakby ktoś wpadł tu w furię i porozbijał przedmioty na drobne strzępy. Poruszając się ostrożnie przed siebie, z pod butów dowódcy wydostawały się trzaski gniecionego szkła. Pomieszczenie, nawet tak zniszczone, wciąż przypominało jakieś laboratorium, gdyż wszędzie poniewierały się próbówki i potłuczone elementy jakiś sprzętów chemicznych.
- Cholera, gdzie może być ten przedmiot? – pomyślał.
Przypomniał sobie, co było celem akcji. Gdzieś tutaj miał odnaleźć cylindryczny, metalowy pojemnik na którym miał widnieć tajemniczy napis: CRV-7. Tyle przekazało mu dowództwo, nic więcej.
Zaczął bacznie sie rozglądać po zgliszczach laboratorium. Nigdzie nie mógł zlokalizować tego, czego szukał. Jednym z miejsc poszukiwań mogła być gablota, stojąca w lewym rogu pomieszczenia. Już miał skierować się w jej kierunku, gdy nagle usłyszał jakiś szelest. Żołnierz wytężył słuch i zaczął nasłuchiwać. Szelest sprawiał wrażenie, jakby coś szurało po ziemi, trącając lekko jakieś resztki potłuczonego szkła. Po dłuższej chwili kapitan był już pewien, że dźwięk ten dochodzi zza ogromnej stalowej szafy, stojącej ukosem w prawym rogu piwnicy.
Jego skupienie zostało na chwilę przerwane, gdy jeden z żołnierzy, asekurując go od tyłu, potrącił głośno jakiś kawałek blachy.
- Przepraszam, panie kapitanie – cicho syknął.
Dowódca ponownie nadstawił uszu, ale szelest zza szafy nagle ucichł.
- Hmmmm, to pewnie jakaś mysz, albo szczur – pomyślał.
Przyświecając sobie latarką, podszedł do stalowej szafy i zaczął szukać źródła hałasu. Niestety szafa stała ukosem do ściany, tworząc zamkniętą przestrzeń za nią. Kapitan nie namyślając się długo, uchwycił jej bok i zapierając się, zaczął ją lekko przesuwać.
- Pomóżcie mi – sapnął do żołnierza, który go ubezpieczał.
Po około 2 minutach, przerwa pomiędzy szafą, a ścianą była na tyle duża, że można było za nią zajrzeć.
- No to spójrzmy co za potwór czai się za nią – zażartował dowódca, zwracając się do kompana obok.
Wtem jego twarz stężała, a z ust wyrwało się krótkie:
- Auuuuu, jasna cholera!!!
Kapitan poczuł wielki ból w ramieniu i tam też skierował swój wzrok. Ku jego przerażeniu tkwił tam ogromny pazur, który był częścią czegoś, co w pierwszej chwili sprawiało wrażenie jakiejś owłosionej łapy. W odruchu obronnym wyszarpnął go z munduru i tracąc równowagę, upadł bezwładnie obok szafy. Po chwili zobaczył, że wyłania się zza niej jakiś stwór – wielka kupa mięsa.
W jednej chwili zaczął nerwowo szukać karabinu, który leżał gdzieś obok niego. Kątem oka zauważył, że asekurujący go żołnierz, przeładował broń.....
- Boże, co to k....wa jest? – pomyślał kapitan.
Gdy tylko odwrócił głowę w stronę istoty zza szafy, jego mózg jeszcze zarejestrował, jak to coś wyskoczyło w jego kierunku....
* * * * * *
KILKA DNI WCZEŚNIEJ
Dorodny gołąb dostojnie wylądował na parapecie okazałej kamienicy. Miał ochotę na tych kilka kawałków chleba, które leżały blisko okna na rogu budynku. Stąpajac powoli po krawędzi parapetu, dotarł do okruchów i zamarł. W jego oczach odbijała się sylwetka mężczyzny, który przypatrywał mu się uważnie.
Jednak po chwili, ptak z pełnym zapałem zabrał się do konsumpcji chleba, widząc brak reakcji ze strony człowieka. Erik, bo tak właśnie miał na imię ów mężczyzna, z ciekawością obserwował taniec gołębia na parapecie.
- Mam partnera do lunchu – roześmiał się w myślach i dorzucił mu kilka nowych okruchów chleba. Gołąb wpadł w euforię i zapominając o człowieku, pogrążył się w swojej uczcie.
Mężczyzna opierając się o framugę okna, łapał pierwsze promyki wiosennego słońca. Okno to znajdowało się na trzecim piętrze dużej kamienicy w centrum Zurichu. Była to siedziba szwajcarskiego Instytutu Biotechnologicznego, który nadzorował krajową produkcję żywności i stał na straży czystości genetycznej upraw w Helwecji.
Erik był doświadczonym pracownikiem, mającym na koncie 10 długich lat pracy w tejże instytucji. On sam miał jednak wrażenie, że jego kariera nie toczyła się tak, jak tego oczekiwał. Rozpoczęty doktorat na Uniwersytecie Technicznym (ETH) nie dawał mu zbyt wiele satysfakcji, gdyż prowadzący go profesor, nie dażył go dużą sympatią. Czuł, że oczekiwał on od niego większego zaangażowania, którego nie mógł mu jednak okazać, z powodu pełnoetatowej pracy w Instytucie.
- Potrzebuję czegoś przełomowego, czegoś co mój profesor wreszcie doceni, a wtedy będzie mi „jadł z ręki” – rozmarzył się trochę, przegryzając kanapkę i obserwując gołębia za oknem.
Godzinna przerwa na lunch minęła bezpowrotnie i chcąc, nie chcąc Erik musiał wrócić do swojej pracowni. Zamknął okno i skierował się w głąb korytarza. Pracownią Erika było tzw. „open space”, gdzie dzielił swoje codzienne wzloty i upadki z koleżanką Niną i nielubianym kolegą Stephanem.
Nina była młodą i atrakcyjną dziewczyną, która asystowała w ich codziennych zadaniach badawczych. Dzięki jej obecności, obaj panowie wypracowali jakąś nić współpracy, co było w pewnym sensie cudem, biorąc pod uwagę ich wrodzone współzawodnictwo. Stephan wręcz nienawidził Erika za jego postawę tzw. „samca alfa”, którą starał się okazywać wszystkim dookoła. Erik zawsze wszystko wiedział najlepiej i nawet, gdy czegoś nie znał, potrafił kłamać jak z nut.
Stephan z kolei, był człowiekiem spokojnym, skupionym na swoich badaniach i nie marnował energii na czcze gadanie. Ta pracowitość była „solą w oku” Erika, który nie mógł przeboleć, że kolega po fachu tak szybko piął się po szczeblach kariery w Instytucie. Cały ten splot „samczych” animozji, był dobrze znany Ninie, która mimo młodego wieku, była na tyle mądra, aby nigdy nie dopuścić do eskalacji konfliktu.
- No kochani – król Juliann – Wasz ukochany Pan i Władca właśnie przybył do swojej komnaty – wykrzyknął Erik wchodząc do pracowni.
- Okażcie mu swój szacunek – dodał wyniośle po chwili.
- Zamknij się durniu, znów robisz z siebie błazna – zripostował szybko Stephan i jak gdyby nic wrócił do swoich zajęć przy stole laboratoryjnym.
Erik miał już przygotowaną odpowiedź, gdy nagle Nina, czując co będzie dalej, zapytała się go wprost:
- Oj Erik, Erik, chyba zbyt dużo kreskówek oglądasz. Czyżbyś był fanem Julianna z Madagaskaru?
Erik jakby zapomniał o Stephanie i bez zastanowienia złapał Ninę w pasie i zaczął z nią tańczyć na środku pokoju:
- Wyginam śmiało ciało, wyginam śmiało ciało – krzyczał głośno śmiejąc się.
- I ciągle ci mało, mało, mało – odpowiedziała mu Nina, najwyraźniej dobrze się bawiąc.
Mina Stephana, który obserwował ich z boku, mówiła sama za siebie – był totalnie zdegustowany.
Mimo, że Erik był trochę „prymitywem”, Nina lubiła z nim przebywać, bo zapominała przy nim o monotonii codziennej pracy i zadań.
- Ok, Erik wystarczy tego, wracamy do pracy – Nina zatrzymała się i wyswobodziła z jego ramion.
- Czemu? Bawmy sie dalej, odrobimy zaległości jutro – ciągnął Erik proszącym tonem.
- A nie jesteś ciekawy, co za „prasówkę” przygotowałam wam dzisiaj?
- A co tam może być ciekawego, pewnie same odgrzewane historie?
Nina zrobiła duże oczy i biorąc spory oddech, zapytała się:
- To ty nic nie wiesz? Nie czytasz gazet, nie oglądasz TV?
- A co mam wiedzieć? Co się stało?
Dziewczyna siadła na krześle i kontynuowała:
- Znów mamy aferę „wołową” w Europie...Wszędzie gdzie nie spojrzysz, tylko konina i konina. Firmy normalnie powariowały z ta koniną...oszustwo i biznes kosztem człowieka.
Erik przeglądając jakieś papiery na stole, odpowiedział jej:
- Eee tam, to już było. Najpierw choroba „szalonych krów”, potem świńska grypa, zatrute ogórki, a teraz „końskie” krowy. Coraz mniej mnie to już dziwi, bo nasza praca w Instytucie, to jak walka Don Kichota z wiatrakami – jednych nakryjesz, dziesięciu nowych zaraz się znajdzie.
Po tej konwersacji, reszta dnia upłynęła im pod znakiem intensywnej pracy. Erik i Stephan nie odzywali się do siebie, pochłonięci własnymi zadaniami. Nina im nie przeszkadzała, bo sama była zajęta segregowaniem materiałów badawczych i pracą na komputerze.
Gdy wybiłą godzina 17., jak to przystało na „zapracowanych” Szwajcarów, całą trójka zaczęła zbierać się powoli do domu.
Erik mieszkał w Adliswil, w miasteczku położonym 15 minut jazdy pociągiem od Zurichu. Była to malownicza mieścina, leżąca w dolinie otoczonej pięknymi pagórkami, gdzie człowiek mógł odpocząć po trudach codziennej pracy. Podróż do domu była dla niego czystą przyjemnością. Pociąg S4 jak zwykle z precyzją szwajcarskiego zegarka, wtoczył się na peron stacji w Adliswil. Naukowiec wysiadł z pociągu i po 10. minutach szybkiego spaceru pod górkę, dotarł do swojego mieszkania. Znajdowało się ono w ładnym wielorodzinnym domu na skraju ulicy, rozświetlonej przez ostatnie promienie słońca zza pobliskiej góry.
W mieszkaniu panował totalny bałagan - co nie przeszkadzało Erikowi - gdyż uwielbiał swój „twórczy” nieład.
- Wreszcie w domu – wyszeptał lekko zmęczony siadając na kanapę.
Przez chwile kontemplował górską przyrodę za oknem, a potem skierował swój wzrok na stolik w rogu pokoju. Stało tam małe szklane terrarium, gdzie w środku znajdował się jego najwiekszy wróg. A właściwie jeden z najgroźniejszych gryzoni świata – Jego Ekscelencja Pan Chomik. Nazywał go tak, gdyż zawsze się zastanawiał jak to możliwe, że to małe zwierzątko wciąż jeszcze żyło?
Przecież miał nad nim taką władzę, że jednym ruchem mógłby go zadusić w ręku i byłoby po krzyku. Nie mógł tego zrobić, z jednej prostej przyczyny – był to prezent, choć niechciany, ale zawsze prezent. I to nie od byle kogo, ale od jego byłej dziewczyny Nory. Nigdy nie mógł zrozumieć, dlaczego go opuściła, jego – wciąż dobrze zapowiadającego się naukowca przed 40-stką? Byli ze sobą długi czas, jednak to Nora zdecydowała, że nie pasują do siebie i odeszła. Bardzo go to bolało i każde spojrzenie na Pana Chomika, przepełniało go smutkiem, ale i tęsknotą za straconym czasem.
Ta huśtawka uczuć wywoływała w Eriku pewne napięcie nerwowe, którego nie potrafił nijak ukoić. Nienawiść do Pana Chomika była nieodwzajemniona. Zwierzątko praktycznie nie zwracało na niego uwagi, zajęte swoim „życiem” w klatce. Erik w pewnym sensie zazdrościł gryzoniowi tego prostego życia, w porównaniu z jego nieustanną huśtawką nastrojów. Jednocześnie nienawidził również Nory za to, że sprawiła mu taki cholerny prezent urodzinowy. Nie mógł zrozumieć, dlaczego właśnie chomik? Przecież wiedziała dobrze, że pracuje z myszami laboratoryjnymi w Instytucie. Było więc dla niego oczywiste, że to ostatnia rzecz, jaką spodziewał się otrzymać jako podarunek.
Nora mu zawsze odpowiadała, jakie to słodkie zwierzątko i że dzięki niemu będzie lepiej traktował swoje obiekty eksperymentalne w pracy badawczej. Nie było to satysfakcjonujące wytłumaczenie dla Erika, ale machnął na to ręką i pogodził się ze swoim losem.
Głośne skrobanie dochodzące z terrarium, wyrwało go z myślowego letargu. Znów poczuł, że siedzi na kanapie. W jego głowie zrodziła się nowa idea:
- Cholera, nie mogę się zmusić, żeby załatwić tego gryzonia. Ale mogę sprawię, żeby cierpiał....
Naukowiec wstał z kanapy i podszedł do stolika z terrarium. Spojrzał na zwierzaka i wyszeptał szyderczo:
- No Panie Chomik, zrobimy z Ciebie Tygrysa......
* * * * * *
Dźwięki telefonu wypełniały szczelnie gabinet znajdujący się na 4. piętrze okazałej kamienicy w centrum Zurichu. Przy pięknie stylizowanym biurku, na wygodnym skórzanym fotelu, siedział mężczyzna pochylony nad stertą dokumentów rozrzuconych bezwładnie wokół niego. Był to pan Rene, prezes Instytutu Biotechnologicznego. Dzwonek telefonu bardzo mu przeszkadzał, a wibracje dźwięku rozpraszały jego uwagę i skupienie nad jakąś ważną analizą.
Dzwonienie nie ustawało, więc zrezygnowany podniósł słuchawkę i ostentacyjnie odburknął:
- Mam nadzieję, że to coś ważnego! Słucham....
- Jasna cholera Rene, czemu nie odbierasz telefonów? Jutro będziesz miał dostawę tych nasion, co mają być użyte do testów nowych upraw. To pilna sprawa – głos odpowiedział w słuchawce.
Prezes natychmiast otrzeźwiał, gdyż już wiedział, z kim rozmawia:
- Oczywiście proszę Pana, zrozumiałem. Nie ma najmniejszego problemu, będę oczekiwał przesyłki – odpowiedział.
- Świetnie, jutro ok. 13.00 zgłosi się do was kurier z paczką, proszę ją dostarczyć tam gdzie zawsze. Do zobaczenia.
Prezes odłożył słuchawkę i odsapnął z ulgą.
- A jednak projekt wszedł w fazę testów. Kto by pomyślał, że się zdecydują – zamyślił się.
Wiedział już, że jutrzejszy dzień będzie wyjątkowy, w końcu nie często miał okazję rozmawiać z jednym z najważniejszych generałów w szwajcarskiej armii....
* * * * * *
- Cholera, prawie ją miałem – wysapał Erik zbierając resztki potłuczonej próbówki z podłogi.
Zauważywszy Ninę wchodzącą do ich laboratorium, zawołał:
- Kochana koleżanko, czy poratujesz biednego kolegę w potrzebie? Czy możesz mi pomóc posprzątać ten bajzel na ziemi? Pracuję nad jednym testem obecnie i każda para rąk do pomocy jest mile widziana – jak widzisz dziś wszystko leci mi z rąk...
- Dobrze, niech ci będzie. Ale będzie Cie to kosztować jedną z tych twoich kanapek. Wiesz, jedną z tych co sobie robisz zawsze na obiad – z uśmiechem odrzekła Nina.
- Ok, niech stracę. Zrobię ci najsmaczniejszą kanapkę na świecie!
Dobiwszy targu, Erik powrócił do swoich zajęć, a Nina zajęła się bałaganem na podłodze. Kilka następnych godzin upłynęło im na wzmożonej pracy w laboratorium.
Erik poczuł burczenie w żołądku, niechybny znak, że zbliżała się godzina lunchu. Spojrzał na zegarek – była 12.30. Przypomniał sobie, że jak co tydzień, w każdą środę, musiał się udać ok. 13.00 na parter w pobliżu recepcji. Czekała tam na niego przesyłka z materiałem badawczym z jednego z zaprzyjaźnionych uniwersytetów. Naukowiec przekazywał im swoje wyniki badań i odbierał nowe próbki do dalszych testów. Tym razem postanowił jednak, że przedtem zje sobie kanapkę i przez to skróci czas oczekiwania na dostawę nowych próbek.
- Schodzę na dół w pilnej sprawie, niedługo wracam – rzekł na pożegnanie i wyszedł z laboratorium.
W międzyczasie do budynku Instytutu wszedł niepozornie wyglądający mężczyzna, niosąc coś w ręku. Jego nijaka twarz, kontrastowała z łatwo rzucającymi się w oczy kajdankami, które łączyły nierozerwalnie jego rękę z masywną walizką. Można było odnieść wrażenie, że gdzieś się śpieszy, a jego wzrok energicznie czegoś szuka. Mężczyzna szybkim krokiem dotarł do recepcji i zwrócił się do osoby stojącej po drugiej strony szyby:
- Dzień dobry, mam tu przesyłkę kurierską. Jestem wcześniej, niż zakładałem i cholera, wie Pan jak to jest – pęcherz mi nawala. Czy mógłbym skorzystać z toalety?
Recepcjonista spojrzał na walizkę, a potem na niego i odpowiedział:
- Widzę, że to jakaś ważna przesyłka? A z toaletą to nie ma problemu. Proszę niech Pan weźmie ten klucz i skieruje się schodami w dół na końcu tego korytarza.
Mężczyzna wyraźnie odczuł ulgę. Postawił walizkę na stoliku obok okna recepcji i ponownie zwrócił się do recepcjonisty:
- Czy mógłby mi Pan wyświadczyć przysługę i zwrócić uwagę na moją walizkę? Będę z powrotem za góra 5-7 minut. Cholerna natura, wzywa kiedy się człowiek najmniej tego spodziewa.
- Oczywiście, to żaden problem – może ją Pan spokojnie tutaj zostawić. To bezpieczne miejsce.
Uradowany kurier szybko wypiął kajdanki, złapał za klucz i pobiegł w kierunku schodów. Recepcjonista rzucił okiem na walizkę i widząc, że jest bezpieczna, zajął się pozostała „papierkową” robotą. Co chwilę rzucał okiem na stolik za oknem, sumiennie wywiązując się z danego słowa.
W pewnej chwili usłyszał, że dzwoni telefon w pokoju obok. Trochę sfrustrowany, rozejrzał się szybko po korytarzu i nie widząc żadnego ruchu, opuścił recepcję, w celu odebrania telefonu.
Prawie w tym samym momencie na recepcji pojawił się Erik. Spojrzał na zegarek, była 12.55. Na stoliku obok recepcji stała spora, srebrna walizka. Twarz naukowca rozpromieniła się:
- Ooo.., dzisiaj są wcześniej. Świetnie, będę miał więcej czasu na pozostałe testy po południu – mają naprawdę dobrych kurierów – pomyślał Erik.
Długo się nie namyślając, otworzył walizkę w której znajdowało się sporej pojemności 12. cylindrycznych pojemników. Trochę się zdziwił, że próbek było tym razem więcej niż zwykle, ale zdarzały się mu już podobne przypadki w przeszłości. Ponieważ chciał, jak najszybciej wrócić do laboratorium, szybko wyjął jedną z próbek z walizki i zastąpił ją tą, którą przyniósł ze sobą. Cylindry miały prawie taki sam kształt, wiec wymiana była prosta i szybka.
Ukontentowany sprawną dostawą, zamknął walizkę, schował przedmiot do kieszeni fartucha i spiesznym krokiem wrócił na górę do laboratorium.
Recepcjonista odłożył słuchawkę telefonu i niezwłocznie powrócił do swojego biurka. Wiedział, że rozmowa trwała chwilę, ale widząc, że srebrna walizka wciąż czeka na stoliku, uspokoił się.
- Miałem ją pilnować, a tu cholerne telefony – nawet w porze lunchu. Co za praca, człowiek dwoi się i troi – użalał się nad sobą w myślach.
Na korytarzu dało się słyszeć czyjeś kroki. Był to kurier, który powróciwszy do recepcji, odrzekł:
- Bardzo dziękuję za przysługę, a tu zwracam klucz...
To powiedziawszy, odszedł trochę na bok, wyjął telefon komórkowy i wybrał numer, czekając na rozmówcę.
W gabinecie prezesa Instytutu zadzwonił nagle telefon. Rene spojrzał na zegarek, było chwilę po 13.
- To pewnie ten kurier, więc czas zabrać się do roboty – pomyślał.
Podniósł słuchawkę i zwrócił się do rozmówcy:
- Tak słucham, mówi prezes Rene.
- Dzień dobry, czekam przy recepcji z dostawą nowych nasion – głos odpowiedział.
- Bardzo się cieszę, zaraz do Pana schodzę – odrzekł Prezes
Rene zerwał się z fotela, założył marynarkę i wyszedł z gabinetu. Gdy dotarł na recepcję, przywitał się z kurierem, odebrał walizkę i podziękował za dostawę. Kurier podał mu rękę na pożegnanie, a następnie wyszedł z budynku.
Po chwili, Prezes już z walizką w ręku, skierował się na podziemny parking samochodowy. Gdy już tam dotarł, przypomniał sobie, że to czego szukał, było po drugiej stronie miejsca, w którym aktualnie przebywał.
- Cholera, za rzadko tam chodzę – pomyślał – nieźle się zakamuflowali z tymi drzwiami.
Gdy pod chwili dotarł już na miejsce, stanął pod ścianą, która tylko z pozoru była zwykła ścianą. Nie było tam żadnych drzwi, ale bardzo wprawne oko mogło wypatrzeć ich delikatny zarys. Tworzyły go małe szczeliny w ścianie, które miały kształt prostokąta o wysokości ok. 2. metrów. Nie było tam żadnej klamki, aby to coś otworzyć. Było tam za to malutkie oko kamery, wprost idealnie zakamuflowanej.
Rene rozejrzał się dookoła i widząc, że nikogo nie ma na parkingu, wcisnął delikatnie jej mały, szklany obiektyw i czekał. Upłynęła chwila, a zza niby „drzwi” dało się słyszeć narastający syk. Jakiś mechanizm wprawił je w ruch i nagle cała ich powierzchnia wysunęła się do przodu, aby po chwili otworzyć się na oścież. W głębi znajdowała się winda, do której pospiesznie wszedł Prezes.
Gdy tylko przekroczył jej próg, drzwi za nim zamknęły się i poczuł, że zaczął zjeżdżać w dół. W windzie nie było żadnych przycisków oprócz czarnego obiektywu kamery, wystającej pod sufitem. Rene pomachał w jej kierunku z uśmiechem i oczekiwał w spokoju, aż dotrze na miejsce. Już po chwili poczuł, że winda zatrzymała się. Gdy otworzyły się jej drzwi, stał przed nim żołnierz.
- Witamy Panie Rene. Dawno tu Pana nie gościliśmy – oświadczył.
- Oj tak, tak. Jak widać, czasami mnie jeszcze potrzebujecie – zażartował Prezes.
- Zapraszamy do środka, generał juz czeka na Pana w swoim gabinecie – skinął żołnierz.
Rene przekroczył próg i skierował się do wnętrza pomieszczenia. W tej samej chwili żołnierz położył rękę na jego ramieniu i powiedział:
- Pańska walizka. Czy mogę ją prosić?
- Ach oczywiście, w końcu po to tu jestem – odpowiedział i oddał przesyłkę w jego ręce.
- Bardzo dziękuję, a teraz proszę się udać z tamtym żołnierzem. Do zobaczenia.
Prezes podążył za wskazanym mężczyzną, aby po chwili znaleźć się przed drzwiami gabinetu. Zapukał i odczekawszy chwilę, wszedł do środka – generał go oczekiwał.
- Witaj Rene, proszę siadaj, musimy trochę porozmawiać – odrzekł.
- Dzień dobry Panie Generale. To dla mnie zaszczyt, że mogę służyć Ojczyźnie.
- Tak, tak to wielki dzień dla nas – oświadczył – dzisiaj rozpoczyna się nowa epoka dla armii szwajcarskiej.
Generał był człowiekiem o słusznej budowie ciała, a jego sprężysta sylwetka zdradzała lata morderczego treningu w służbie Helwecji. Był dowódcą tajnej jednostki w armii, która zajmowała się militarnym wykorzystaniem technologii bio-genetycznych. Praca Instytutu Biotechnologicznego, była tylko przykrywką dla ich działań, aby ukryć prawdziwy cel badań przed zainteresowaniem ze strony Prezydenta i Konfederacji. Wśród wszystkich pracowników Instytutu, tylko Prezes był wtajemniczony w rewolucyjne plany armii, co minimalizowało ryzyko wycieku poufnych informacji.
Generał wygodnie rozsiadł się w swoim fotelu, zapalił cygaro i rozkoszując się jego smakiem, kontynuował rozmowę:
- Widzisz Rene, nasza armia składa się w małej części z grupy zawodowców. Większość to obywatele przećwiczeni na wypadek działań wojennych. W ciągu zaledwie 2. godzin możemy osiągnąć gotowość bojową w sile 600 tysięcy żołnierzy. Brzmi to zapewnie imponująco, ale w czasie pokoju takie siły nie zdają egzaminu. My potrzebujemy jednak porządnych sił specjalnego reagowania, takich które są efektywne i mają potencjał. Spójrz na Stany Zjednoczone – oni mają swoich Navy Seals, drony i oddziały Delta. We Francji szczycą się Legią Cudzoziemską. A my Helweci mamy.....Gwardię Szwajcarską w Watykanie !!! Wstyd po prostu.
Na te słowa Rene się lekko obruszył i zaoponował:
- Ależ Generale, to jest prestiż na świecie. Oni pełnią tylko rolę honorową!
- Ale jaki to honor salutować czarnemu papieżowi??? Wyobrażacie to sobie? Biedny Benedykt XVI pewnie zgrzyta zębami na samą myśl. Przypomnijcie mi Rene, jak ten „nowy” czarny się teraz nazywa?
- Nowy papież przyjął imię Leona XIV. Został wybrany już w pierwszym głosowaniu, więc musi Pan przyznać, że miał duże poparcie wśród kardynałów.
- No i co z tego, nasz kraj potrzebuje prawdziwych sił specjalnych, a nie tylko prestiżowych „pajaców” ubranych w pstrokate ciuchy i wymachujących przedpotopowymi halabardami. Nasz nowy projekt stworzy taką właśnie eksperymentalną jednostkę, która będzie stanowić trzon sił szybkiego reagowania. Świat już niedługo pozna nasz żołnierski „pazur”. Będziemy kąsać wszystkich, którzy wejdą nam w drogę. Koniec z wizerunkiem maminsynków z „cool” zegarkiem na ręce, wpieprzających czekoladę, albo zapychających się „fondue” po sesji narciarskiej w Alpach - powiedziawszy to, Generał w teatralnym geście uderzył pięścią w stół.
Prezes lekko się przestraszył, ale nie dał tego poznać po sobie. Dowódca również się zorientował, że jego wypowiedź zaszła zbyt daleko. Zaczął wiec już spokojniej kontynuować swoją wypowiedź:
- Cóż, Rene to co do nas dzisiaj przyniosłeś, to klucz do sukcesu całego projektu. Jak dobrze wiesz, w pomieszczeniach obok, znajduje się tajne laboratorium wojskowe, które właśnie przygotowuje się do operacji „Pazur”. Te niby nasiona, które przyniosłeś, to nic innego jak specjalnie zmodyfikowany kod genetyczny, który zamierzamy wszczepić 12. bohaterom – żołnierzom ochotnikom, gotowych na pełne poświęcenie dla Helwecji. Według naszych genetyków, po okresie inkubacji, każdy z zaszczepionych żołnierzy, osiągnie ogromny potencjał wytrzymałościowy. Oni Rene, będą naszym plonem i początkiem nowej ery w siłach specjalnych. Będą 10-krotnie silniejsi niż zwykli komandosi, ich oczy będą w stanie widzieć perfekcyjnie w ciemności, a serce i płuca zdolne do przetrwania wspinaczki bez maski tlenowej na wysokości 10 km n.p.m.
- To będzie prawdziwy, szwajcarski Terminator – zawtórował podniecony Rene – o możliwościach, jakich nie śniło się innym armiom!
- O to właśnie Rene chodzi. Będziemy mieli sporą przewagę wśród innych potęg światowych. W chwili obecnej trwają kilkudniowe przygotowania, po których nasi bohaterowie dostaną pierwszą dawkę genów zawartych w wyizolowanym ludzkim wirusie. Po połączeniu z ludzkimi komórkami, oczekiwana mutacja genetyczna doprowadzi do...
W tym momencie Generał musiał przerwać, gdyż ktoś zapukał do gabinetu:
- Proszę wejść – zawołał wyraźnie wytrącony z rozmowy.
- Panie Generale, kawa gotowa, czy mamy ją podać teraz? – zapytał żołnierz
- Aaaa, prawie zapomniałem. Tak proszę przynieść dwie mocne kawy i nie zapomnijcie o mleczku!
- Tak jest! Już się robi Generale! – trzasnął obcasami żołnierz i natychmiast się oddalił.
Rozmowa w gabinecie wydawała się nie mieć końca...
* * * * * *
- Cześć nieroby! Koniec gawędzenia, wracamy do pracy! – wykrzyknął Erik, zwracając się do kolegów w laboratorium.
Pierwszy, jak zwykle, zareagował Stephan:
- Erik zamknij się, to, że ty już miałeś lunch nie oznacza, że inni nie mają innych planów.
- He, he głupole, sprawdzam tylko waszą obiadową czujność – radośnie wypalił ponownie Erik
- A ja wciąż, liczę na tę kanapkę co mi obiecałeś – kokieteryjnie dodała Nina z głębi pokoju.
- Ależ pamiętam, pamiętam. Możesz na mnie liczyć.....
- Mam nadzieję, że nie będę musiała liczyć do tryliona? – z uśmiechem dodała.
Erik ostentacyjnie pokiwał głową i oddalił się do swojego biurka. Miał przed sobą kilka godzin pracy nad nowym projektem. Po chwili spojrzał na nową partię myszy laboratoryjnych, stojących w głębi jego sekcji i przypomniał sobie o Panu Chomiku. Z tego chwilowego letargu, obudził go nagły dźwięk telefonu na jego biurku:
- Słucham, mówi Erik.
- A witam Pana. Dzwonię z recepcji, bo nie wiem co zrobić. Dochodzi godzina 15., a tu wciąż na stoliku czeka na Pana przesyłka z próbkami z Uniwersytetu. Jak dobrze pamiętam, to co środę Pan je odbierał?
Erik trochę się zmieszał, bo wprawdzie to on je odbierał, ale tą dzisiejszą juz miał w kieszeni fartucha. Pomyślał, jednak, że to pewnie z powodu większej ich ilości, cały proces potrwał dziś dłużej.
- Wszystko jest w porządeczku. Kurier pewnie zaraz je odbierze, więc nie ma się czym martwić. Dziękuję za czujność – odpowiedział recepcjoniście i odłożył słuchawkę.
Człowiek siedzący w recepcji również odłożył słuchawkę. Właśnie zauważył, jak kurier uniwersytecki zabiera małe srebrne pudełko ze stolika obok. Rozmiar tego pojemnika świadczył, że mogła się tam zmieścić tylko jedna próbka...
Erik był już trochę zmęczony. Kilka godzin intensywnej pracy spowodowało, ze zaczął już myśleć o powrocie do domu. Przed wyjściem przypomniał sobie, że zostawił w fartuchu nową próbkę, którą należało wcześniej przygotować do testów. Nie mając innego wyjścia wyjął ją z fartucha i postawił przed sobą na stole. Wyglądała jak najzwyklejsza próbka, zamknięta w srebrnym cylindrze. Coś jednak zwróciło jego uwagę. Dopiero teraz zauważył, że na jego boku jest coś napisane. Przyjrzał się temu z bliska - był tam enigmatyczny napis: CRV-7.
Jego umysł od razu otrzeźwiał:
- Co to do cholery jest? Czyżbym przypadkowo podmienił komuś próbkę? Jak to możliwe? – pomyślał.
Blady strach padł na jego twarz. Nie mógł zebrać myśli. Jednak po dłuższej chwili odezwała się jego naukowa dusza. Ciekawość wzięła górę nad strachem. Zaczął się zastanawiać, co z tym zrobić, kogo poinformować?
Doszedł w końcu do wniosku, że przeprowadzi własne dochodzenie w tej sprawie. Własne eksperymenty, które przeprowadzał w Instytucie, dawały mu poczucie, że jest w stanie sam dojść do prawdy. Nie bez znaczenia był fakt, że pragnął udowodnić całemu światu, jak wspaniałym jest naukowcem.
Z tym mocnym postanowieniem zapakował cylinder do plecaka i gdy tylko wybiła godzina 17., pożegnał się z kolegami z pracy i wybiegł z budynku. W drodze powrotnej do domu, nie mógł się doczekać, aż sprawdzi, co się kryje w pojemniku, który miał właśnie przy sobie.
Gdy dotarł do mieszkania, emocje sięgnęły zenitu. Wyjął ostrożnie cylindryczną próbkę i zaczął majstrować przy jej otwarciu. Nie było to trudne i po chwili stał przed nim otwarty pojemnik. Jego oczom ukazała się mała, szklana fiolka z dość klarowną, jasnożółtą cieczą w środku.
Potrząsnął ją lekko, aby zaobserwować zachowanie substancji – nic nie wzbudziło jego podejrzeń. Kształt pojemnika prawdopodobnie wskazywał, że jest to jakaś dawka, czegoś, co podaje się w zastrzyku.
Naukowiec był w kropce. Odłożył fiolkę na bok i spoczął na kanapie w zamyśleniu.
- Hmmm, dla kogo, bądź czego jest to przeznaczone? A może to jakiś kwas, bądź nie daj Boże trucizna? A może to jest radioaktywne? – zadawał sobie pytania w myślach.
Podszedł jeszcze raz do stołu, gdzie leżała próbka i zaczął wszystko jeszcze raz dokładnie oglądać. Żadnych znaków „bio-hazard”, czy też innych ostrzeżeń o jakimś niebezpieczeństwie.
Coś go jednak tknęło. Poszukał wzrokiem laptopa – leżał na stoliku obok. Otworzył go i włączył system. Zlokalizował przeglądarkę internetową i otworzył stronę Google’a. Przypomniał mu się napis na cylindrze. Wpisał go w wyszukiwarkę jako CRV-7 i wcisnął Enter. Już pierwsze hasło wywołało uśmiech na jego twarzy. Raczej nie wierzył, że to coś jest związane z jakimś kanadyjskim pociskiem rakietowym (Canadian Rocket Vehicle -7 – przyp. autora). Albo z jakąś nową wersją japońskiego samochodu Honda CR-V. Przejrzał jeszcze kilka haseł spełniających kryteria, ale był już pewny, że Internet nie pomoże mu w rozwiązaniu zagadki.
Odłożył laptopa i ponownie się zamyślił. Jego umysł usilnie próbował znaleźć jakieś racjonalne rozwiązanie tejże zagadki. Nic jednak nie przychodziło mu do głowy. Jego wzrok błądził po mieszkaniu w poszukiwaniu możliwej podpowiedzi, gdy wtem zorientował się, że patrzy wprost na terrarium z Panem Chomikiem.
W jego głowie zrodziła się nagle - diabolicznie sadystyczna myśl:
- Być może nigdy się nie dowiem co jest w tej fiolce. Ale mogę to przetestować na czymś żywym. Cóż Panie Chomik, czuję, że zamienię Twoje spokojne życie na coś bardziej ekscytującego.
Twarz Erika się rozpromieniła. Już wiedział, co zrobi. Plan był prosty – uśpić gryzonia i podać mu to coś z fiolki - albo się wyliże, albo będzie cierpiał. Oczywiście on liczył na to drugie i to w dużych ilościach.
Gdy chwilę ochłonął, zaczął się zastanawiać nad realizacją całej akcji. Wiedział już, gdzie przeprowadzi ten malutki eksperyment. Użyje do tego celu schronu, który znajdował się 2 piętra niżej – w piwnicy. Było to miejsce świetnie izolowane od środowiska zewnętrznego – wprost idealne dla jego potrzeb. Dzięki uprzejmości pana Richarda – administratora budynku, w którym mieszkał – miał on do niego pełny dostęp i tam też składował kilka zestawów laboratoryjnych, których używał przy pracy nad doktoratem.
Gdy tylko zgromadził wszystkie potrzebne rzeczy do eksperymentu, złapał pod pachę terrarium, założył plecak i zszedł na dół do schronu. Po jego otwarciu, odszukał stolik przy gablocie i tam też rozłożył się z rzeczami. Biedny Pan Chomik niczego nie przeczuwając, zajadał się marchewką i nie reagował na żadne bodźce z zewnątrz.
Po pół godzinie gryzoń leżał już nieprzytomny na spodzie terrarium. Erik ubrany w biały fartuch, gogle i gumowe rękawiczki, ostrożnie pochylił się nad małym zwierzątkiem. W prawym ręku miał przygotowaną strzykawkę z podejrzaną substancją. Obok niego leżała pusta fiolka, niechybny znak, że eksperyment wszedł w główną fazę. Zastrzyk był szybki i sprawny. Naukowiec odłożył śpiącego gryzonia w róg klatki, dosypał mu nowa porcje pożywienia i zamknął klatkę.
- Śpij smacznie Panie Chomik – kto wie, czy to nie ostatni taki błogi sen w twoim życiu – szyderczo wyszeptał.
Po zamknięciu schronu, Erik udał się z powrotem do mieszkania. Wieczór mijał mu na oglądaniu filmów, ale jego umysł nie chciał się skupić na żadnej fabule. Wciąż myślał o swoim sekretnym eksperymencie. Po skończonej kolacji, gdy wybiła godzina 23., jego podniecenie sięgnęło jednak zenitu. Złapał za klucze do schronu i zbiegł do piwnicy.
Gdy otworzył schron i włączył światło, stanął jak wryty. Jego sadystyczny umysł domagał się widoku cierpiącego zwierzaka, jednak to co zobaczył, przekroczyło jego najśmielsze wyobrażenie.
W miejscu, gdzie stało terrarium leżały już tylko strzępy szkła, a reszta klatki była rozrzucona po całym pomieszczeniu. Po gryzoniu nie było żadnego śladu.
Erik zaczął się nerwowo rozglądać w poszukiwaniu śladów zbiega.
- Hej Panie Chomik, nie chowamy się. Pokaz mi się i to już! – wykrzyknął dla kurażu.
Po krótkiej ciszy, naukowiec usłyszał lekki chrobot, dochodzący gdzieś spod gabloty.
- Tam się schowałeś, ty kanalio! – pomyślał.
Podszedł bliżej i zajrzał za gablotę. Oblał go strach. W czeluści szpary zarysował się kształt wielkości kota. Z przodu dało się zauważyć sporej wielkości czerwone oczy, wlepione wprost w Erika. Spanikowany naukowiec podbiegł do drzwi schronu:
- Muszę być pewien, że nic się nie wydostanie z tego pomieszczenia bez mojej wiedzy – pomyślał, a następnie zamknął je i przekręcił klucz w zamku.
Po chwili był z powrotem przy gablocie. Mimo strachu, bardzo chciał wiedzieć, co takiego stało się z gryzoniem. Nie namyśliwszy się długo, wyszukał jakiś pręt i nabił na jego koniec kawałek marchewki znalezionej gdzieś na podłodze. Zbliżył się do ściany przy gablocie i zaczął wymachiwać przynętą, czekając na ruch gryzonia. Nie musiał długo czekać.
To „coś” z czerwonymi oczami chyba nadal było głodne. Powoli zaczęło zbliżać się do przynęty. Zza gabloty wychylił się Pan Chomik. Albo raczej coś, co było nim kiedyś. Obecnie wyglądało to jak kupa mięsa z zębami na przedzie. Na całym jego ciele widniały bruzdy z rozdartą skórą, a z „pyska” wydostawał się dziwny charkot. Nie było wątpliwości, że podany środek spowodował nagłą mutację, niepohamowany wzrost ciała i.....chyba apetytu.
Gdy „obiekt” zbliżył się do przynęty, Erik był już pewien, że mutacja organizmu musiała być bardzo bolesna. Mimo osiągniętego celu, zrobiło mu sie żal zwierzaka, gdyż nie spodziewał się tak szybkiej reakcji.
- Co za materiał był w tej fiolce? To mi śmierdzi jakimś militarnym projektem...Boże, aby to.... – nie zdążył jednak dokończyć myśli.
Wtem, Pan „Zmutowany” Chomik wystrzelił jak z procy w kierunku ręki Erika. Zębiska gryzonia zatopiły się głęboko w jego ciele.
- Jasna cholera!! – wykrzyknął w bólu i zaczął chaotycznie machać ręką, próbując pozbyć się intruza.
Udało mu się to po chwili i z broczącą ręką, zaczął usilnie szukać czegoś do zatamowania krwawienia. Szczęśliwie 2 metry obok, stało krzesło, a na nim wisiał jego fartuch. Szybko go złapał i owinął nim ranę na ręku. Po kilku minutach krwotok ustał i Erik zaczął się rozglądać za „mutantem”. Niestety, ślad po nim zaginął.
Naukowiec trochę zdezorientowany, siadł na krześle. Zrobiło mu się gorąco, za gorąco. Rozpiął koszulę, bo miał wrażenie, że brakuje mu powietrza. Poczuł wewnętrzny niepokój. Coś zaczęło dziać się z jego ciałem.
To nie była normalna reakcja – serce zaczęło bić jak szalone, a płuca rozrywał ogromny ból. Erik ostatkiem sił spróbował wstać z krzesła. Niestety stracił równowagę i zataczając się uderzył głową w lampę, która oświetlała pomieszczenie. Zrobiło się zupełnie ciemno. Ciało Erika leżało bezwładnie na podłodze. Po chwili naukowiec próbował się podnieść, ale konwulsje jego ciała były zbyt duże.
Resztką sił podniósł lekko głowę i wyostrzył wzrok – jego oczy bez trudu penetrowały ciemność. Z łatwością zauważył jak mały „mutant” przemknął w oddali i schował się za masywną szafą w rogu pomieszczenia.
Powoli „odpływał”, czuł , że przestaje być człowiekiem...
Teraz czuł już tylko głód...
Coś kazało mu pełznąć w kierunku szafy......
* * * * * *
Operacja „Pazur” nabierała rumieńców. Do głównego laboratorium genetycznego wszedł młody mężczyzna, trzymając w ręku srebrną walizkę. W pomieszczeniu czekało już 12. ochotników gotowych do najważniejszej fazy eksperymentu. Mężczyzna postawił walizkę na stole i zwrócił się do kolegów obok:
- Proszę przygotować fotele dla ochotników. Każdy z pacjentów ma być przypięty pasami, przed przyjęciem porannej dawki.
W pomieszczeniu zrobił się spory ruch. Ochotnicy zajęli miejsca w fotelach, a obsługa laboratorium zajęła się przygotowaniem do zabiegu. Żołnierz stojący przy stole, otworzył walizkę i zaczął wyjmować kolejno srebrne pojemniki. Na każdym z nich widniał lśniący napis CRV-7. Przy ostatnim – dwunastym, jego twarz stężała, a ręce w panice zaczęły sprawdzać zawartość cylindra.
- Boże, brakuje jednej porcji – wykrzyknął i natychmiast złapał za słuchawkę telefonu:
- Łączcie z Generałem, to pilne! Gówno mnie obchodzi, że rozmawia – macie mi go wytrzasnąć nawet spod ziemi!!! – zagrzmiał stanowczo.
Trzaski na linii potrwały kilka sekund, a po chwili odezwał się zdenerwowany dowódca:
- Co się k....wa dzieje kapitanie? Mam naradę, jestem zaj....
Mężczyzna nie pozwolił mu dokończyć:
- Generale, brakuje 12. próbki CRV-7! To naruszenie bezpieczeństwa narodowego!!! – prawie wykrzyczał.
- Cooooo takiego? Jak to brakuje? Dlaczego jej tam nie ma? – zagrzmiał dowódca.
- Nie mam bladego pojęcia Generale. Nie posiadam takich informacji. W tej sytuacji oczekuję nowych wytycznych... – kapitan zawiesił głos.
Generał na chwilę zamilkł, porozumiewając się z kimś na linii. Po chwili odpowiedział:
- Operacja „Pazur” ma być kontynuowana. Proszę podać wszystkie dostępne dawki, a ja zajmę się resztą.
- Tak jest! – wykrzyczał kapitan.
Dowódca w zdenerwowaniu podniósł słuchawkę i zaczął głośno do niej krzyczeć:
- Łączcie mnie z laboratorium nr 2. Potrzebuję ich speców od CRV-7! Natychmiast!!!
Po kilku chwilach, gdy nawiązano łączność, kontynuował:
- Cholera, brakuje nam 1. porcji CRV-7. W tej chwili nie wiemy, jak to się stało! Jaki jest protokół bezpieczeństwa w tej sytuacji?
- Panie Generale, każda próbka ma radiolokator wbudowany w osłonę pojemnika. Właśnie aktywujemy monitoring....proszę czekać.. - odpowiedział mu ktoś z obsługi drugiego laboratorium.
- Jeszcze chwila....11 próbek jest u Pana w Instytucie. Nasz sprzęt wskazuje, że 12 - ostatnia z nich - jest w tej chwili gdzieś w..... Adliswil. To blisko Zurichu...
Generał zmarszczył czoło i odrzekł:
- Cholera przecież wiem, gdzie to jest! Wysłać mi tam grupę uderzeniową – mają mi to znaleźć, bo kto wie, do czego ktoś jest jeszcze zdolny to użyć!! Aaaa i łączcie mnie natychmiast ze Sztabem Generalnym!
- Rozkaz Panie Generale!
Dowódca oczekiwał na połączenie, a w jego głowie kołatała się okropna myśl:
- Kto za tym stoi? Może ktoś z Instytutu? Czyżby Ren był szpiegiem obcego wywiadu?
* * * * * *
Lufa karabinu jeszcze dymiła. Asekurujący żołnierz odetchnął z ulga, patrząc jak resztki mózgu spływały po ścianie obok szafy. Dosłownie w ostatniej chwili uratował kapitana. Ogromne cielsko bestii spoczęło u jego stóp.
- Było blisko....co to było do jasnej cholery? – pomyślał i zwrócił się do dowódcy:
- Kapitanie, jak Pańska rana?
- Szukaj pojemnika....nic mi nie będzie – ten wysapał.
Młody żołnierz zaczął się rozglądać po pomieszczeniu. Wszędzie były okruchy szkła i porozrzucane resztki mebli. Nagle, za swoimi plecami usłyszał jakieś charczenie. Pomyślał, że to pewnie kapitan potrzebuje pomocy, więc odwrócił się i zamarł.
Przed nim, chwiało się coś w postrzępionym mundurze kapitana – ani człowiek, ani zwierzę. To coś z czerwonymi ślepiami było gotowe na skok...
Żołnierz kątem oka zauważył, że jego karabin leżał obok na stole...zdesperowany wykonał ruch...
* * * * * *
- To będzie przyjemne spotkanie przy szklaneczce whisky – pomyślał starszy pan kierujac się w stronę budynku.
Złapał za klamkę drzwi i gdy je otworzył, do jego uszu dobiegły odgłosy strzałów i wołania o pomoc:
- Co się dzieje? Znów jakaś wojna? – stanął przerażony.
* * * * * *
KONIEC