Author | |
Genre | history |
Form | prose |
Date added | 2013-04-07 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 3035 |
Spróchniałe gałęzie
To było tego dnia, kiedy udało nam się wydostać z zasadzki. Wycofywaliśmy w stronę lasu. Przed nami rozpościerała się łąka. Zielona i kwitnąca. Część z nas była ranna. Kilku chłopaków zostało z tyłu, żeby nas osłaniać. Tego dnia widzieliśmy ich ostatni raz.
Biegliśmy pod słońce, mrużyliśmy oczy.
Żaden z nas się nie oglądał. Tak jak nasz kapitan.
Słyszałem walenie serc tych, którzy byli obok mnie. Czułem rozpacz tych, którzy zostali za mną.
Tak, wszyscy ślubowaliśmy.
Walkę do ostatniej kropli krwi za wolność naszej ojczyzny. Śmierć kolaborantom, szpiclom, wszystkim zainfekowanym czerwoną zarazą, dla których jedyną nadzieją i ratunkiem miała być kula wystrzelona z naszego karabinu.
Czy to była rozpacz?
Wsadziłem dłoń do wewnętrznej kieszeni kurtki. Upewniłem się, czy aby na pewno tam jest. Poczułem pod brudnymi i zapuchniętymi palcami kojącą gładkość papieru. Dodało mi to sił. Wściekła twarz kapitana dodała mi odwagi.
On wiedział, my w większości też. Trzech nowych, którzy dołączyli do nas kilka tygodniu temu. Oni zdradzili. Wymknęli się nocą z obozu. Rano dwóch wartowników, wysłanych na przeszpiegi, doniosło, że zaczyna się okrążenie. Kapitan chciał doprowadzić do starcia. My tego pragnęliśmy.
Żeby uratować oddział, musieliśmy się wycofać. Chwała poległym. Śmierć kolaborantom, sowieckim agentom i zdrajcom, wysyłającym na śmierć własnych rodaków.
* * *
Kilka dni później, po zgubieniu pogoni i okresie względnego spokoju, dotarliśmy w okolice Niełasku. Zatrzymaliśmy się w ruinach mleczarni, wysadzonej przez Niemców podczas wojny. Zostało nas dwunastu. Kapitan przeniósł się do oddzielnego budynku. Zostawił nas samych. Oddział skurczył się niemal o połowę. Pięciu poległo, trzech szpicli zdezerterowało.
Wieczorem miał zjawić się u nas człowiek, który miał listę kolaborantów i sowieckich agentów zamieszkałych w miasteczku. W Niełaskiej komendzie milicji miało odbyć się spotkanie kilku ważnych figur z komunistycznej centrali. Wszystkie osoby z listy miały tam być. Wielki plon do zebrania. Plan był prosty: dokonać egzekucji i ruszyć dalej.
Ja chciałem jeszcze dotknąć jej czarnych jak noc włosów i poczuć ciepło delikatnych dłoni na swoim posiniaczonym ciele.
Postanowiłem, że udam się do kapitana.
* * *
Wieczorem zapukałem do drzwi pomieszczenia, w którym rezydował. Siedział na powalonym filarze. Ogrzewał się nad ogniskiem i popalał fajkę. Dym unosił się leniwie do góry i wymykał się na zewnątrz, przez dziurę w suficie. Płomień delikatnie oświetlał jego twarz, ale przez palący się w fajce tytoń nie mogłem nic z niej odczytać. Oczy nie mówiły nic.
- Czego chcesz, żołnierzu? – spytał surowo, nie odwracając wzroku od oślepiającego żaru z wnętrza paleniska.
- Chciałem prosić o pozwolenie na udanie się do miasta.
- Odmawiam.
- Chciałem się spotkać z kobietą, którą kochałem. I nadal kocham.
- Twoją jedyną miłością, żołnierzu, jest teraz ojczyzna. Wszystko inne nie istnieje, lub przestanie istnieć. A jeżeli myślisz, że jest inaczej, to mówię ci, że to złudzenie.
- Panie kapitanie, to dla mnie bardzo ważne. Muszę ją zobaczyć.
- Dla mnie ważniejsze jest dobro oddziału i życie moich żołnierzy. Nie mogę sobie pozwolić na utratę żadnego.
Zacisnąłem zęby i zasalutowałem. Odwróciłem się.
- Skąd masz pewność, że ta kobieta jeszcze żyje, żołnierzu?
- Mam od niej list. Sprzed miesiąca.
- Wiesz, ile to miesiąc podczas wojny? Może teraz leżeć z przestrzeloną czaszką w zbiorowej mogile. W miejscu, którego nikt nigdy nie odnajdzie. Zapomniana, jak tysiące innych naszych braci i sióstr.
- Może też czekać, aż stanę w drzwiach i chwycę ją w ramiona.
Kapitan oderwał oczy od ogniska. Spojrzał na mnie, ale szybko wypuścił dym i przesłonił nim swoją twarz. Tak, jakby chciał się ukryć.
- Wydałem rozkaz strzelania do każdego, kto będzie próbował oddalić się od obozu. Pamiętaj o tym, sierżancie Krasiński, gdyby twoje serce zapomniało, komu ślubowałeś. Odmaszerować.
Tak, kapitanie. Wszyscy ślubowaliśmy. Ale serce moje mam ja tylko.
* * *
Gdy przyprowadzili przed oblicze kapitana niskiego mężczyznę o siwych włosach i pulchnej budowie ciała, w jego oczach w końcu pojawiła się jakaś iskra życia. Żołnierze odmaszerowali i zostawili ich samych.
- Czy mogę ją zobaczyć? – spytał kapitan, zbliżając się powoli do mężczyzny. Ten pokiwał głową i sięgnął do bocznej kieszeni kurtki. Dłonie drżały mu. Podał kartkę kapitanowi. Ten zasępił się w niej na długą chwilę.
- Wszyscy ci ludzie będą jutro wieczorem w budynku milicji przy ulicy Kopernika. Będzie też kilku ubeków z centrali. Niestety, nie znam nazwisk. To może być taka ostatnia okazja. Niebawem przenoszą siedzibę do nowego budynku w centrum miasta. Czy mogę jeszcze jakoś panom pomóc?
- Jak ma pan na imię?
- Szymon, Szymon Lichtberg, panie kapitanie.
Dowódca zmrużył oczy. Zwinął kartkę i wsadził do wewnętrznej kieszeni marynarki.
- Ojczyzna panu tego nie zapomnij, panie Lichtberg. Może pan być tego pewien.
Kapitan przywołał żołnierzy, którzy odprowadzili mężczyznę. Gdy zniknęli za drzwiami, jego oczy znów utraciły blask.
Wszystko dla wolności ojczyzny.
* * *
Podszedłem do niego, jak wsiadał na furmankę. Chwyciłem go mocno za ramię i przyciągnąłem do siebie.
- Niech pan to weźmie. Ma pan napisany adres. Niech pan jej to wręczy, jak najszybciej. Najlepiej jeszcze dzisiaj.
Spojrzał na mnie przestraszony.
- Jest godzina policyjna, jeżeli mnie z tym zatrzymają to od razu wpakują mi kulę w łeb.
- Niech się pan nie da złapać. To dla mnie bardzo ważne.
Wahał się przez chwilę. W końcu wziął list. Poklepałem go ciepło po plecach. Świsnął batem. Wychudzona szkapa, zaprzęgnięta w rozpadający się wóz, ruszyła leniwie i po chwili zanurzyła się w ciemność.
* * *
Kapitan wysłał kilku ludzi na nocny zwiad. Reszta próbowała zasnąć.
Ja nie mogłem. W dłoniach twardych niczym dwa kamienie trzymałem jej list. Zacząłem wracać w myślach do czasów dzieciństwa. Często włóczyłem się bez celu. Pamiętam to dobrze. Uwielbiałem leśne powietrze i promienie słońca, przedzierające się przez sosnowe korony.
Kocham je do dziś. Niestety, dziś jest zupełnie inaczej.
Znalazłem kiedyś młody dąb, na który niesamowicie łatwo było się wspiąć. Miał może z sześć metrów wysokości i koronę już na tyle rozłożystą, że działała niemal jak parasol, który chroni przed piekącym, letnim słońcem. Mniej więcej w połowie jego wysokości odrastała gruba gałąź. Była niemal idealnie płaska i wybornie służyła mi za ławkę. Opierałem się zawsze o główny konar, a nogi zwisały mi beztrosko. Zawsze machałem nimi leniwie. Ta błogość ciepłego powietrza na nogach była nie do opisania.
Cała przygoda z dębem trwała może dwa miesiące. Gdy pojawiłem się tam któregoś razu znowu, dostrzegłem mojego starszego brata, schodzącego z drabiny. Na ziemi leżała moja ławka oraz kilka gałęzi, po których wspinałem się na górę.
- Czemu to zrobiłeś? Ojciec ci kazał? – doskoczyłem do niego. Nawet do głowy mi nie przyszło, żeby się rozbeczeć. Zacisnąłem pięści wielkości niedojrzałej gruszki i czekałem na jego reakcję.
- Uspokój się – odrzekł beznamiętnie.
Nie miałem zamiaru.
- Co ci to przeszkadzało? Jak mogłeś mi to zrobić?
- To dla twojego dobra. Mogłeś się zabić albo zostać kaleką.
- Co cię to obchodzi! Znajdę sobie drugie drzewo. Nigdy się nie dowiesz, gdzie!
- Nie ma takiego drugiego. Bracie, kiedyś mi za to podziękujesz.
Zarzucił drabinę na ramie i odszedł. Chciałem za nim pobiec i zdzielić go z całej siły. Odrzuciłem jednak tą myśl. Postanowiłem, że znajdę to drzewo. Obszedłem całą okolicę. Na próżno.
Brat miał rację. Nie było takiego drugiego. Ale nigdy mu za to nie podziękowałem.
Chciałbym znowu być tam latem. Razem z nią. To wszystko musi się skończyć. Nie wiedziałem kiedy. Nikt nie wiedział. Wszyscy mieli nadzieję. Mieliśmy też kapitana, który teraz trzyma w rękach naszą przyszłość.
* * *
Wczesnym rankiem, gdy na horyzoncie zaczęło już świtać, wrócili zwiadowcy. Śladów pogoni za nami nie było. Poza dobrymi wieściami przynieśli także dwa złapane w sidła dziki. Od razu wrzuciliśmy je na ruszt. Cały oddział najadł się do syta.
Po krótkim odpoczynku kapitan kazała wszystkim ustawić się w szeregu. W dłoni trzymał kartkę papieru.
- Dziś wieczór szturmujemy budynek milicji. Kolaboranci, sowieccy agenci, milicjanci, ubecy ze centrali. Wszyscy możliwi zdrajcy w jednym budynku. Bóg nam sprzyja, panowie. Wykonamy najsprawiedliwszy z możliwych wyroków, zasądzony z Bożej łaski, przez naszą ojczyznę. Dziś wieczór damy świadectwo naszej miłości. Wolność i niezawisłość! Na zawsze w naszych sercach!
Po odprawie kapitan jeszcze raz wysłał trzech zwiadowców. Nic nie mogło nam przeszkodzić w wykonaniu wyroku.
* * *
Nim słońce schowało się za horyzontem, zdążyliśmy wypalić wszystkie papierosy, jakie wpadły nam w ręce kilka dni wcześniej, kiedy to rozbiliśmy transport zaopatrzenia dla jednego z posterunków milicji. Była ich niemal skrzynka.
Emocje udzielały się wszystkim. Niepewność kipiała w każdym z nas.
Mijał mnie akurat porucznik Różański. Wierny podkomendny naszego kapitana.
- Panie poruczniku, gdzie ci zwiadowcy? Żaden jeszcze nie wrócił – spytałem z zaniepokojeniem.
- Pamiętaj żołnierzu, że mamy dziś zadanie do wykonania. Rozkaz z samej góry - odparł i dźgnął palcem popołudniowe niebo. Pokrzepiającym uśmiechem próbował zamaskować zdenerwowanie. Kiepsko mu to wyszło.
- Tak jest! – odpowiedziałem energicznie, mimo że od rana nic nie miałem w ustach.
Porucznik ruszył do pomieszczenia zajmowanego przez naszego dowódcę.
Ja zacząłem rozmyślać o wieczornym szturmie. I o jej niebieskich oczach.
A także o tych trzech, z którymi stawałem ramię w ramię. I których już nie zobaczę.
* * *
Porucznik wszedł do pomieszczenia zajmowanego przez kapitana. Zastał go popalającego fajkę i wpatrującego się w ciemność, która rozciągała się za dziurą w ścianie, służącą niegdyś za okno.
- Kapitanie, czy nasze plany ulegają zmianie? – przerwał ciszę Różański.
- Nic się nie zmienia. Zbieraj chłopaków. Wydaj rozkazy. Niebawem ruszamy.
- Zostało nas tylko dziewięciu. Trójka wysłana na patrol nie wróciła – odparł przejęty porucznik.
- Świeć Panie nad ich duszami.
- Mogli też…
- Każdy jest panem swojego losu – przerwał mu kapitan. – Niech sami wybiorą sposób, w jaki chcą przeżyć swoje życie. Ale ty, Stanisławie, sam wiesz, że życie z ich butem na gardle to żadne życie. To pogarda dla życia. Kula w głowie i zakopanie w zbiorowej mogile to dla mnie zaszczyt. Spocząć na zawsze z tymi wszystkimi, którzy się nie zgodzili i powierzyli życie krajowi swoich ojców. Właśnie tą drogę idę. Idziesz ty i pozostałych dziewięciu, którzy grzeją się w lichych płomieniach obozowego ogniska, a nie w ramionach matek czy żon.
Na wychudzonej twarzy porucznika malował się szacunek. Usmolone poliki zaczęły przeorywać krople, płynące nie z oczu, lecz z serca. Walczył z drżącą wargą. Próbował opanować emocje.
- Kapitanie, proponuję obejść miasto lasem w kierunku zachodnim i przedrzeć się w kierunku Warty – powiedział w końcu twardo, po żołniersku.
- Odmawiam – odrzekł bez chwili namysłu kapitan. Zwrócił się twarzą do podkomendnego. – Przygotuj oddział. Przyślij do mnie jeszcze sierżanta Krasińskiego. Ma się zjawić natychmiast. Mam dla niego osobiste instrukcje. Możesz odejść.
Porucznik otarł pośpiesznie łzy, z kamienną twarzą zasalutował i znikł za metalowymi drzwiami. Echo po ich zamknięciu wypełniło na krótko pomieszczeniu. Żal w sercu kapitana został na dłużej.
* * *
Na hasło zbiórka chwyciłem karabin. Wszyscy otoczyliśmy porucznika, którego dziwnie zapuchnięte oczy prowokowały nasze domysły.
- Krasiński, masz natychmiast zameldować się u kapitana – dźgnął mnie palcem i bez słowa wyjaśnienia przeszedł do wydawania poleceń reszcie oddziału. Wydawało mi się, że za moment padną jakieś konkretne rozkazy i instrukcje, które powinienem znać.
Zastygłem w bezruchu.
- Ruszaj się! Nie ma czasu – ponaglił mnie porucznik. Z jego surowej miny odczytałem, że to musi być coś ważnego.
Ruszyłem do kapitana. Podczas krótkiej drogi przez moją głowę przemknęło milion myśli.
* * *
Od razu po wejściu, kapitan podał mi złożoną na cztery kartkę papieru.
- Zapoznaj się z nazwiskami i informacjami, przypisanymi do każdego z nich – polecił mi i oddalił się bliżej ogniska. Nakrył pomarańczowo-żółte płomienie swoimi zmarzniętymi dłońmi.
Znałem większość z tych, których wymieniono na liście. Mieszkałem w tym mieście. Z wieloma chodziłem do szkoły. Niektórzy odwiedzali mojego ojca, kilka z nich piekło niedzielnymi popołudniami ciasta z moją matką.
Boże, jak to możliwe, pomyślałem.
Przy jednym nazwisku musiałem zatrzymać się na dłużej. Podszedłem do ogniska. Potrzebowałem światła, żeby mieć stuprocentową pewność.
Spojrzałem na kapitana. Stał niewzruszony.
- To musi być jakaś pomyłka – wyszeptałem, jak ciężko chory trawiony gorączką.
Pot wylał mi się na czoło. Jeszcze przed sekundą nie czułem ciepła ogniska. Teraz miałem wrażenie, że spłonę jak sucha gałąź.
- Przeczytaj, co zanotowano przy nazwisku. Głośno – powiedział kapitan.
Żeby rozpoznać kształt liter, musiał się mocno skupić.
- Współorganizator i głównodowodzący łapanki przeprowadzonej w październiku tego roku, w skutek której dwadzieścia młodych kobiet z Niełasku zostało zatrzymanych pod zarzutem działalności antykomunistycznej i wywrotowej. Kobiety były przez kilka dni przesłuchiwane, torturowane, bite i gwałcone przez sowieckich żołnierzy oraz polskich milicjantów w komendzie milicji w Niełasku. Później zostały wywiezione w nieznanym kierunku.
Głos uwiązł mi w gardle. Nie chciałem wiedzieć, co było napisane dalej.
- Kilka dni temu jakiś chłop odkrył świeżo rozkopaną ziemię, dziesięć kilometrów stąd. Wszystko spoczęły w jednej mogile. Z kulą w głowie. Żadna nie miała na sobie ubrania – dokończył za mnie kapitan.
- Skąd ma pan tę listę? To może być jakaś fałszywka. Nie wierzę, że mój brat jest odpowiedzialny za coś takiego. To niewiarygodne!
Nie myślałem o nim. Myślałem o niej. Czy ją też wrzucili nago do dołu w lesie?
- Od dłuższego czasu dysponuje informacjami, z kilku niezależnych źródeł, że Stanisław Krasiński to najzagorzalszy przeciwnik wolnej Polski, czerwony kat działający na usługach NKWD.
- To nie mój brat. Znałem innego Stanisława Krasińskiego. Nigdy nie dopuściłby się takich okrucieństw. Nie zhańbił by ojczyzny, rodziny, samego siebie!
- Kiedy go ostatni raz widziałeś?
Roztrzęsiony, z trudem zebrałem myśli.
- W listopadzie trzydziestego dziewiątego. Wyjechałem do ciotki, do Łodzi. On został tutaj z rodzicami. Nie wiedziałem, co się z nim działo. Dotarły do nas wieści najpierw o śmierci matki, potem o rozstrzelaniu ojca. O Stanisławie nikt nic nie wiedział.
- Żołnierzu – Kapitan zwrócił się w moją stronę. Chwycił mnie za ramiona i potrząsnął. Ocuciło mnie to nieco. – Nigdy nie znałeś Stanisława Krasińskiego. Nigdy nie poznałeś jego prawdziwej tożsamości, która wyszła na jaw dopiero kilka lat później. Od momentu, kiedy komuniści zaczęli pustoszyć kraj, jego nazwisko jest wymienione w każdym raporcie dotyczącym tej okolicy. Kobiety na dźwięk tego nazwiska chowają twarz w dłoniach. Mężczyźnie zaciskają zęby i chwytają za broń. Jedyna rodzina, która ci pozostała to ta grupka żołnierzy na mrozie i ojczyzna. Nie masz już nikogo innego.
Ona tam jest - powtarzałem sobie, patrząc głęboko w oczy kapitana. Ona tam jest, musi być. Czekam teraz na mnie.
- Tak jest, kapitanie – odparłem mu, odstawiając rozgoryczenie i żal na bok. – Jestem gotowy wyruszyć i wymierzyć sprawiedliwość wszystkim tym, którzy na karę zasługują.
Kapitan poklepał mnie po ojcowsku po plecach.
- Jak dobrze znasz okolice? – spytał.
- Nikt nie zna jej lepiej ode mnie. To mój dom.
- Komenda milicji stoi na uboczy. To samotny budynek. Przebijesz się przez las i ustawisz na wprost wejścia do niego. Przydzielam ci jednego chłopaka do pomocy. Przyczajeni w gąszczu, będziecie pilnować, żeby nikt żywy z niego nie wyszedł. Po wszystkim wracamy tutaj. Przeprowadzisz oddział przez las w kierunku Warty. Wszystko jasne?
- Tak jest!
- Odmaszerować, żołnierzu.
Zasalutowałem, dumnie wypinając pierś. Wychodząc miałem oczy suche, ale serce przełamane na pół.
Ciągle z nadzieją, że ona czeka na mnie.
* * *
Do asysty wybrałem sobie szeregowego Rysia. Niski i drobny chłopak o delikatnej, wręcz niewieściej twarzy. Po jednej z akcji oszpeciła go kilkucentymetrowa szrama, tuż pod lewym okiem. Z uśmiechem na ustach wypełniał wszelkie polecenia. Na dźwięk wystrzału nigdy nie padał na ziemię. Wytężał wzrok i namierzał miejsce, w które ma skierować lufę swojego karabinu. Myślał tylko o walce. O zwycięstwie.
Takiego żołnierza było mi potrzeba.
Weszliśmy w leśną gęstwinę. Ciemność oplotła nas błyskawicznie. Wybrałem starą ścieżkę, uczęszczaną niegdyś przez drwali. Prowadzili wycinkę w tym rejonie tuż przed wybuchem wojny. Jej rozpoczęcie przerwało ich pracę, ale pozostawili po sobie szeroki na mniej więcej półtora metra szpaler. Nad naszymi głowami bujały się leniwie sosny i młode brzozy. Szliśmy gęsiego. Co kilkanaście kroków zatrzymywaliśmy się i nasłuchiwaliśmy. Raz na jakiś czas płoszyły nas trzaski dochodzące z serca lasu, ale żerujący borsuk czy spacerująca łania nie stanowiły dla nas zagrożenia.
- Panie sierżancie, daleko jeszcze? – spytał szeptem na jednym z krótkich postojów Ryś.
- Nie wiem – odparłem szczerze. – Jesteśmy na dobrej drodze, żołnierzu. Zaufaj mi.
- Tak jest.
Gdy zaczęły do nas docierać pierwsze migotania lamp, przebijające się przez falujące drzewa, nasz dłonie zacisnęły się mocniej na karabinach. Palce muskały spusty. Zeszliśmy z głównej ścieżki i wkroczyliśmy nieco w gąszcz. Ja z jednej, a on z drugiej strony.
Światła stawały się wyraźniejsze. Nasze oddechy głębsze.
Zgodnie z rozkazem ustawiliśmy się frontem do wejścia do budynku. Dwupoziomowego, z czterema oknami w rzędzie na parterze i piętrze. Tylko w jednym pomieszczeniu na parterze paliło się światło. Nie widać było, żeby ktokolwiek się w nim przemieszczał. Żadnych straży przy wejściu. Zupełna cisza.
Tylko wiatr, niepokojący nie opadłe jeszcze do końca liście.
- Daleko stąd do miasta? – spytał sierżant.
- Za jakieś sto metrów jest skrzyżowanie. Trzeb skręcić w prawo i po dwustu metrach zaczynają się pierwsze budynki. Stolarz, krawiec, później szkoła podstawowa. Trochę dalej wejście na targ, kościół. I tak dalej – wyjaśniłem mu.
Za szkołą w prawo. Dwie minuty piechotą i dochodzi się do dwupiętrowej kamienicy, w której ona czeka na mnie.
- Powinni zaraz się zjawić. Wszystko wygląda dobrze – zauważył młody szeregowy. Czułem jego gotowość do walki. Miał wielkie serce i jeszcze większą gotowość do poświęcenia. Oddanie życia za sprawę nie stanowiło dla niego żadnego problemu.
Delikatnie wyciągnąłem pistolet z kabury. Odciągnąłem kurek.
- Żołnierzu, będziesz musiał mi to wybaczyć – powiedziałem.
- Co takiego, sierżancie? – spytał niewinnie. Nim zdążył spojrzeć na mnie, nacisnąłem na spust. Kula rozerwała jego czaszkę. Ciało runęło bezwładnie na leśną wyściółkę. Gdzieś w oddali rozległo się szczekanie psa. Chwyciłem jego karabin i pośpiesznie oddaliłem się w kierunku skrzyżowania.
* * *
Odgłos strzału rozniósł się echem po lesie. Oddział rozpierzchł się w ciemność i zajął pozycje wzdłuż głównej drogi. Porucznik Różański zbliżył się do kapitana.
- Co dalej, kapitanie? – spytał niepewnie.
- Czekamy. To tylko pojedynczy wystrzał.
- Nie wiadomo, kto strzelał. Mogli ich pojmać.
- To niemożliwe. Nas nie da się tak po prostu pojmać, poruczniku – odrzekł z dumą w głosie kapitan. – Wróćcie na pozycję i czekajcie na rozkaz.
- Tak jest.
Po kilku minutach wsłuchiwania się w cisze i własny oddech oddział ruszył. Kapitan rozkazał trzymanie się zarośli i nie wkraczanie na główną drogę.
Bez przeszkód dotarli pod budynek. Zajęli pozycję nieopodal jego bocznej ściany. Porucznik Różański udał się na rekonesans. Wrócił z niepocieszoną miną.
- Kapitanie, nikogo nie widać. Ani sierżanta, ani szeregowego. Kompletna cisza.
- Przejdź lasem na miejsce, które powinni zajmować. Zbadaj teren i wracaj czym prędzej. Muszą być jakieś ślady. Ruszaj!
Kapitan nie mógł zwlekać. Strata żołnierza boli równie mocno jak strata cennego czasu.
* * *
Wzdłuż głównej drogi przechadzały się anonimowe postacie. W oknach palił się światła. Dostrzegłem w oddali dwóch milicjantów przeszukujących jakiegoś niskiego mężczyznę. Słyszałem wyraźniej ich pokrzykiwania. On odpowiadał im bardzo cicho i spokojnie. W końcu jego stręczyciele stracili cierpliwość i jeden zdzielił go kolbą karabinu w głowę. Mężczyzna padł na ziemię. Drugi z nich chwycił go za ramiona i wrzucił do milicyjnej karetki. Sylwetka tej biednej ofiary wydała mi się znajoma. Ale tutaj wszystko było znajome.
Gdy tamci odjechali, ruszyłem dalej. Minąłem budynek szkoły podstawowej. Właściwe to, co z niego zostało. Teraz był stertą gruzu. Główne wejście jednak, jakimś cudem, zachowało się. Tablica z nazwą również.
Cały czas miałem oczy dookoła głowy. Maszerowałem, od czasu do czasu truchtałem. Ludzie jakby zniknęli. Nie znałem godziny, nie wiedziałem nawet, jaki mamy dzień. Być może zaczęła się właśnie godzina policyjna. Na pewno miałem mało czasu. Bardzo mało czasu, na to, żeby zostać z nią chociaż odrobinę dłużej, niż bym chciał.
Kamienica stała nadal. Ucieszyłem się. Jej widok podtrzymał tlący się we mnie płomyk. Skręciłem w ciemną bramę. Pchnąłem drzwi i wszedłem na klatkę schodową.
Na parterze, na samym końcu, powtarzałem sobie.
Stanąłem pod drzwiami. Zanim nacisnąłem na klamkę, zawahałem się. Nie wiem czemu. Po prostu. Przeszło mi przez myśl, żeby zapukać. A gdyby nikt nie otwierał? Odszedłbym jak listonosz? Złapałem zimny kawał metalu i nacisnąłem na niego. Drzwi otworzyły się.
* * *
- Kapitanie, znalazłem…
- Co takiego?
- Znalazłem ciało szeregowego. Z przestrzeloną głową. Bez karabinu. Ani śladu sierżanta.
Podczas, gdy porucznik próbował złapać oddech, kapitan składał w swojej głowie nowy plan działania. Sytuacja była trudna, ale taka była od początku wojny. Z trudnościami kroczyli ramię w ramię.
- Nie możemy zwlekać. Wchodzimy – zakomunikował kapitan i dał znak ukrytym w krzakach żołnierzom.
- Kapitanie! – chwycił go za ramię porucznik. – Jeszcze mamy szansę się wycofać. Zdążymy wziąć krwawy odwet. Okazja jeszcze nie raz się nadarzy.
- Przyjacielu, wojna się nie skończyła. Ona trwa nadal. Nie możesz być pewny następnej godziny. Taka okazja może się nie nadarzyć. Ruszajmy.
Kapitan uniósł się. Za jego przykładem poszła reszta oddziału. Porucznik Różański zwlekał.
- Dalej, poruczniku. Nie ma czasu do stracenia – ponaglił go dowódca.
- Panie kapitanie, zabezpieczę wejście.
Dowódca po chwili namysłu przystanął na to skinięciem głowy. Poprowadził oddział do wnętrza. Różański zbadał wzrokiem okolicę. Serce waliło mu jak nigdy dotąd. Nim podjął decyzję, oczy nabrzmiały mu od łez.
* * *
W ciemności, wypełniającej mieszkanie, odnalazłem tylko mały czerwony punkcik. Wędrował on do góry, rozjaśniał się soczyście, potem znów wracał do swojej pierwotnej pozycji i tracił nieco na intensywności. Od razu po tym, gdy odgadłem co to takiego, uniosłem lufę do góry.
- Ktoś ty? – zapytałem hardo.
- Myślałem, że już nie przyjdziesz – odparł znajomy głos.
Wydawało się to niemożliwe. Nie miałem jeszcze żadnej pewności, że pod przesłoniętym czarną firaną oknem siedzi Stanisław. Siedzi w mieszkaniu mojej ukochanej i spokojnie popala papierosa.
- Gdzie ona jest?! – wybuchnąłem.
- Też się cieszę, bracie, że cię nie znowu widzę. Może wymienimy uściski?
- Nawet nie waż się drgnąć – ostrzegłem go. Byłem gotowy wpakować w niego cały magazynek. Nie wiem, czy zdawał sobie z tego sprawę.
- Pozwól mi chociaż zaświecić lampę – poprosił łagodnym, niewinnym tonem.
Milczałem. Odebrał to jako zgodę. Chwycił naftową lampę, stojącą obok niego na stole, i podłożył ogień. Od razu zauważyłem, że ma na sobie mundur NKWD. Nie dostrzegłem stopnia, ale nie miało to znaczenia.
- Ty przeklęty zdrajco – rzuciłem mu prosto w twarz. Nadal była surowa i szczupła, ale oczy zmieniły się. Odczytał z nich chytrość i bezwzględność, których kiedyś w nich nie było.
A może były? Czyżbym nie znał swojego brata?
- Nastały trudne czasy, bracie.
- Nie zwracaj się tak do mnie – przerwałem mu. – Gdzie ona jest?
- Wznieciliście bratobójczą wojnę, która naprawdę nikomu nie służy. Dlaczego opowiedziałeś się po tej bandyckiej, wywrotowej stronie?
- Bo mam honor, w przeciwieństwie do ciebie, ty sowiecka gnido. Zapamiętacie nasz oddział na długo. Zapamiętacie rozwalone łby waszych kolegów-katów. Szkoda, że nie ma cię tam, z twoimi czerwonymi przyjaciółmi.
- Mówisz o budynku milicji? – spytał, ale ja mu nie odpowiedziałem. – Tak się składa, że w budynku nie ma nikogo poza twoimi zdradzieckimi przyjaciółmi.
Spojrzał na zegarek. Uśmiechnął się pod nosem.
- Wydaje mi się, że już niebawem powinniśmy…
Najpierw był błysk, ułamek sekund później huk, jakby niebo zwaliło się na ziemię. Cały budynek zatrząsnął się, szyba nad stołem pękła i rozbryzgnęła się po mieszkaniu. Ogłuszony, runąłem na podłogę. Nim doszedłem do siebie, poczułem zimną lufę rewolweru na skroni.
- Czy zdążyłeś się pożegnać ze swoimi przyjaciółmi, bracie? – wyszeptał cicho do mojego ucha.
Nie odrzekłem mu nic. Zabrał mi broń, po czym postawił dwa krzesła przy stole. Usiadłem razem z nim. Otarłem rozbite czoło z krwi. Ludzie powybiegali z domów. Zaczął robić się gwar.
- Co się stało? – spytałem półprzytomnie.
- Stary budynek milicji przeszedł do historii. I twoi dawni towarzysze broni również, ale zrobimy wszystko, żeby historia o nich zapomniała, albo chociaż zapamiętała jako bandytów napędzanych nacjonalistyczną ideologią. Na taką pamięć możemy się zgodzić.
- Zabiliście ich wszystkich?
- Mam taką nadzieję.
- A gdzie ona jest? Co jej zrobiłeś? Zamordowałeś i zakopałeś w lesie, tak jak te pozostałe kobiety?
- Nikogo nie mordowałem ani nie zakopywałem. Jeżeli wspominasz tamte zdrajczynie, to zapewniam cię, że otrzymały taką karę, na jaką zasłużyły.
- Katowaliście je, gwałciliście, a potem zakopaliście w leśnym dole. Nikt nie zasługuje na taką śmierć.
- Nie prowadziłem tego śledztwa. Nie znam szczegółów.
- Wskazałeś każdą z nich. Osobiście. Masz ich krew na rękach.
- Zakończmy ten temat. Nie widzieliśmy się tak długo…
Przechylił głowę nieco na bok. Tak jakby chciał przywrócić wspomnienia.
- Pamiętasz…?
- Nic nie pamiętam – przerwałem. – Powiedz mi, gdzie ona jest, ale będziesz musiał mnie zastrzelić.
- Pamiętasz to drzewo, na które właziłeś niemal codziennie? – kontynuował. - Możliwe, że uchroniłem cię przed kalectwem. Może nawet uratowałem ci życie. Kto wie, prawda bracie?
- Była razem z tymi, które zabraliście? Odpowiadaj!
- Nigdy mi za to nie podziękowałeś. I przeszedłeś na ich stronę. To podłe.
Powoli sięgnął do wewnętrznej kieszeni munduru. Nie odrywając ode mnie wzroku, wyciągnął złożoną kartkę papieru. Zaczął czytać.
Kochana Basiu. Jestem już naprawdę blisko. Przysięgam, że czuję już ciepłe twojego delikatnego ciała. Już niedługo dotknę pokaleczonymi dłońmi twoich złotych, niczym dojrzałe zboże, włosów. Pochylę się nad twoim uchem i powiem ci, jak bardzo mi ciebie brakowało. Bądź cierpliwa. Bądź dzielna. Jutro wieczorem czuwaj i wypatruj mnie. Będę na pewno. Obiecuję. Na zawsze twój, Janek.
Moja Basia. To wszystko o niej. To wszystko dla niej.
- Przez ten cały okres, kiedy cię nie widziałem, ona wiedziała o tobie wszystko. Zdradzałeś jej swoje uczucia, troski. A ja, twój brat, nie wiedziałem o tobie nic. Rodzony brat. Nie wiedziałem nic…
- Teraz już wiem, że mój brat, którego znałem, nie żyje. Siedzi przede mną sowiecki żołnierz, kat mojego narodu. Jeżeli zabiłeś ją, to zabij i mnie.
Stanisław zdjął klosz z naftowej lampy. Patrzyłem, jak mój list do ukochanej zajmuje się płomieniem. Najpierw delikatnym, nieśmiałym. Potem wściekłym i bezwzględnym. W końcu rzucił go na podłogę. Spłonął powoli. Tak jak nadzieja we mnie.
- Wyjmij list, który do ciebie napisała. Musisz go mieć ze sobą.
- Nie oddam ci go. Nigdy.
- Nie chcę ci go zabrać. Spójrz tylko na niego. Przecież na pewno tego chcesz, bracie.
Pokrwawioną dłonią, sięgnąłem po tą najdroższą mi kartkę papieru. Nadal była gładka, tak samo, gdy dotykałem jej pierwszy raz. Spojrzałem na te pochylone z gracją litery, których widok sprawiał mi zawsze wielką radość. Teraz, chyba, też się uśmiechnąłem.
- Widzisz te miejsca, w których papier jest dziwnie suchy i pomarszczony? Te kilka niewielki punktów? – spytał mnie.
Faktycznie były tam, ale wcześniej nie zwróciłem na nie uwagi.
- Przy tym stoliku, z lufą mojego pistoletu przy potylicy, pisała do ciebie te słowa, okraszając je kroplami łez. Myślałem, że już go nie dokończy, ale dała radę. Dzielna była z niej dziewczyna.
Wszystko, co mi po niej zostało. Zapisana słowami kartka papieru z zaschniętymi kroplami jej łez.
- Ty nie możesz być człowiekiem – stwierdziłem. Zabrzmiało to tak, jakbym odkrył coś zupełnie do tej pory niespotykanego. Jakbym odkrył coś, o czym nikt inny nawet nie śnił.
Wiatr wpadł przez potłuczoną szybę. Płomień lampy zatańczył w jego rytmie i oświetlił lepiej sylwetkę Stanisława. Teraz już widziałem, że jest wysoko w hierarchii.
- Jak to możliwe, że płynie w nas ta sama krew, poruczniku? – spytałem.
Właściwie zapytałem o to sam siebie. Szybko uświadomiłem sobie, że poznam odpowiedzi. Tylko On może mi jej udzielić. Czułem, że nastąpi to już niebawem.
Porucznik przypalił sobie papierosa nad płomieniem lampy. Wypuścił dym, wyraźnie znudzony.
- Czego ty właściwie chcesz ode mnie? Nie masz odwagi nacisnąć spustu?
- Nie chcę cię zastrzelić. Chcę pozwolić ci przeżyć.
- Pozwolisz mi przeżyć? Nie chcę takiego życia!
- Zrzuć ten mundur. Nic nie jest jeszcze stracone. Jestem w stanie cię z tego wyciągnąć. Mam władzę i znajomości.
- I nie masz nic poza tym. Jesteś ty i oni. Zrozum to, a potem palnij sobie w łeb!
Po tych słowach złożyłem list. Ucałowałem czule przybrudzony papier. Słyszałem jego żałosne parsknięcie. Schowałem go do wewnętrznej kieszeni, blisko serca. Z wierzchu przygładziłem dłonią.
- Żałuję, że to wszystko się tak potoczyło. Chodzi mi szczególnie o nas – powiedział. Możliwe, że całkiem szczerze. Nie robiło mi to jednak żadnej różnicy.
- Ja żałuję tylko tego, że nie zabrałem jej ze sobą.
Powoli uniosłem się z krzesła. Na początku jego mina zdradzała zdziwienie i bezradność. Wyszedłem zza stołu. Wtedy na jego twarzy pojawiła się wściekłość.
- Co ty wyprawiasz? Stój, głupcze!
- Zachowaj się jak prawdziwy morderca. Pośpiesz się! – podpuszczałem go, uśmiechając się przy tym bezczelnie.
- To twoja wina! – warknął.
Chciałem spojrzeć na niego jeszcze raz, ale ogłuszył mnie huk wystrzału.
To było dziwne uczucie. Spodziewasz się, że za moment zrobi ci się zimno, ogarnie cię bezsilność, a przez twoje usta umknie ostatnia cząstka ciebie na tym świecie.
A ty po prostu stoisz. Nic się nie dzieje.
Odwróciłem się. Jego ciało opadło bezwładnie na krześle. Na ścianie za jego głową powstała ciemna plama. Pistolet zwisał w jego dłoni kilka centymetrów nad ziemią. Nie tracąc czasu, zabrałem mu broń. Rozejrzałem się jeszcze raz po mieszkaniu. Wiedziałem, że nigdy już tu nie wrócę.
Gdzie nie spojrzałem, widziałem ją.
Wybiegłem na ulicę. Ruszyłem w kierunku przeciwny niż reszta ludzi. Nie zwracali na mnie uwagi. Nikt się za mną nie obejrzał. Nikt też na mnie nie czekał.
Opuściłem miasto bocznymi uliczkami.
Wróciłem tam, skąd przyszedłem. Znowu zaiskrzyła we mnie nadzieja. Gdzieś na pewno są ludzie, którzy rozpalą jej ogień we mnie na nowo.