Author | |
Genre | history |
Form | prose |
Date added | 2013-04-23 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 2915 |
Prolog
Słowa, słowa i znowu słowa. Wczoraj słowa, dziś słowa i będą słowa jutro. Potok słów, wielka i ogromna wręcz rzeka słów towarzyszy ludziom na ziemi. Od zawsze. Mówimy słowa uczciwe, słowa gorzkiej prawdy, słowa ciekawe lecz nie do końca prawdziwe... no więc właśnie...
Powiedziane jest, że na początku było Słowo. Trudno to udowodnić chyba że, wiarą... jednak trudniej zaprzeczyć, że myśl nie kształtuje, w pewnym sensie, słowa samego. Na jedno słowo poświęcamy i tracimy niekiedy ogrom myśli. Ile to kartek pełnych słów wędruje do kosza zanim wybierzemy to wyłuskane, najlepsze i najjaśniejsze. Z myśli, oczywiście też wybranej i selektywnej, powstaje więc słowo.
Co więc dzieje się z pozostałą częścią myśli, które w danej chwili nie znalazły odpowiednika w słowach?.
Dlaczego się nie przebijają by utworzyć w słowa? Hm ... to trudne...by nie powiedzieć za trudne.
Zaryzykowałbym jednak dalszym krokiem:
one nie były prawdziwe i dlatego nie zostały najpierw słowami i w końcu wyrazem. Nie były prawdziwe... a więc - prawda!
Prawda... co więc to takiego, owa prawda? moja prawda, twoja prawda, prawda na co dzień, prawda informacji, prawda naukowa, prawda obiektywna, prawda w sporcie, prawda w sądzie, sama prawda i półprawda, czysta prawda, prawda i tylko prawda... prawda jako zgodność idei i rzeczy.
Ale co to dalej: prawda?.. co to zgodność?.. co to idea?.. co to rzecz?...
Dalej nie wiem dokładnie. Przeczuwam tylko, że wszystko co prawdziwe zapisane jest w niebie i oby to tam było. Obym to tam spotkał. A my choćbyśmy walili i tłukli w nie jądrowymi głowicami, darli się i psioczyli - czemu takie skąpe ? - i tak dawkowane nam będzie tylko od święta (chyba Adasiowi i Ewce możemy być za to wdzięczni).
Od święta i wybiórczo będzie nam dawkowane dla podtrzymania funkcji życia w progresie, pokoju i wiary.
Jakkolwiek to może drogo kosztować stwierdzić należy, że słowo ot tak sobie jak dziura w kalesonach nie powstaje i z ducha, nie jakoż z myśli, powstaje. Słowa wykąpane w myślach otarte do sucha ręcznikiem prawdy zostają w końcu naszym paliwem życia. Wtedy dopiero są: pierwsze bo umoczone w prawdzie. I tak jak zmuszeni jesteśmy do poszukiwań nowych źródeł zasilania dla naszych brum... brum... czyli rdzy na kółkach, to tak samo musimy szukać owej dawkowanej nam prawdy, która jest, i która jest dla życia. Bo przecież ona nas żywych żywi i ocali.
Czy umarłym do czegoś potrzebna jest jeszcze prawda ?
I tylko ona...
... a nie jakieś tam cyfry i nieskończone zera w kieszeni, złoty tron, wszechpoklask, salonowe ucztowanie i poklepywanie.
Hanobry 1945
Babcia Chojeńska wstała z powoli z łóżka ledwo świt, jeno tylko Skubek zaczął piać z podwórka. Nie dał pospać, pierzasta bestia. Nie pisały o tym ówczesne gadzinówki, bo czemuż miałby ich interesować los biednej, samotnej, najstarszej Wielkopolanki. Trzymała się, jak na swoje lata całkiem nieźle. A nawet całkiem dobrze, by nie przechwalić za bardzo co by jej nie zaszkodzić. Piszę, że: wstała z łóżka by sprawić jej komplement. I to podwójny. Albowiem tak naprawdę to najpierw wygramoliła się z czegoś czego nie odważyłbym się nazwać pościelą, następnie przekulnęła się i zwlokła na brzeg - gramotnie i niezdarnie - na coś czego nadużyciem słowa byłoby określenie: łóżka. Tak usiadła sobie spokojnie na chwilę, na kraju, by odpocząć po nocy nieco . Często śniła swój stary sen, o ojcu, którego żegnała jak poszedł nie wiadomo gdzie. Mówił, że: po wolność na jakąś wojnę czy powstanie ?.. jakby można było wolność w wiadrach przynieść.
Senne wyobrażenia odchodziły i rzeczywiste myśli powoli zaczęły wypełniać jej siwiuteńką we włosach głowę kiedy spojrzała wokół dla sprawdzenia czy znajome sobie przedmioty są na swoim starym miejscu. Wyposażenie małej, dawno niemalowanej izby ze spróchniałą podłogą, która za młodu pamiętać mogła niejeden powstańczy zryw było bardzo skromne. Zegar z urwanym wahadłem i zająkniętym drewnianym śpiewakiem, w całkiem dobrym stanie toaletkę z lustrem, malutki przyłóżkowy mebelek z lampką nocną na naftę i knotem, który należałoby już powoli kupić nowy bo oszczędzanie i tak go nie wydłuży; kupić... kupić... łatwo powiedzieć... sprawa nie tak prosta - muszę – pomyślała babcia Chojeńska - coś wykombinować z Felisiakiem, był ostatnio w Kępnie, pewnie coś tam sobie przywiózł, dam mu za to jaj, trzeba by mi jeszcze te okna zrobić, szyb nie ma, a przez szmaty to i wieje i jest ciemno. Pomyślała. I zerknąwszy ukradkiem na duże obrazy Niepokalanej i Jezusa na ścianie, oba w kompletnej, pozłacanej jakby ramie, przeżegnała się wolnym ruchem swojej ręki, pochyliła głowę i skurczona oddała myśli swojemu Bogu. Dziś, tak jak i zawsze wcześniej w świeży, niepierwszy ranek zbliżającej się wolności po latach wojny i strachu. Myślami była przy Stwórcy.
Naszej Babci przyszło życie swoje przeżyć w Hanobrach. Niewprawny pisarz mógłby w nazwie tej społecznej drobinki popełnić więcej błędów niż miał zagród ów mały przysiółek Piotrówki. Zagroda Babci, Ewa z rodzicami i bratem Stefkiem, Durkowa z liczną familią i dwie chałupy ; raz zamieszkałe i raz puste, nie licząc ostatniej w szczerym polu z poszarpanym przez wojnę dachem . Ta nazwa brzmi tak jakby ktoś sam sobie życzył źle przyjmując ją i akceptując zamieszkanie w niej. Nazwę osady wśród innych nazw wsi jak : Aniołka, Wodziczna, Laski, Ignacówka, Trzcinica, Siemionka, Buczek, Wesoła, Kuźnica czy Pomiany jest iście dziwną i tajemną. Hanobry... szorstka nazwa! może pierwotnie miała być w swej istocie i naturze prorocza i złowieszcza...?
Tymczasem dzień już na dobre rozkręcił całą zagrodę Chojeńskiej. Nie można obrażać babci bo dla niej to coś więcej niż tylko licha chatka spojona nie zaprawą i gwoźdźmi lecz nadzieją, że takie się kiedyś znajdą, z drewnianą ławeczką z oparciem przy wyjściu, i z jeszcze gorszą szopą pod rozłożystym kasztanem z ustępem nieopodal w najdalszej części podwórka gdzie jeszcze pozostało trochę płotu, chyba tylko dlatego, że był przymocowany do owego drzewa. Dla niej to jest cała Polska. Tak uważa, tym żyje i co niedzielę wykrochmalona bryczką jedzie z Felisiakami z Piotrówki na mszę do kościoła w Trzcinicy. Raz w roku bo to dalej, jeżdżą za to na Świętego Rocha do Lasek.
W nocy, całe szczęście, wiatru nie było. Za to mocno deszcz lał się ciurkiem. Misek starczyło więc tym razem nie zalało kuchni z glinianą podłogą. Lepka jednak wyszła ze swoich włości we wnęce pieca i najkrótszą drogą, najszybciej jak mogła położyła się w nocy na kraju pierzyny przy nogach babci. Lepka to kocica głupia na punkcie mleka od Bródki. Zwykle wylegowywuje się pod piecem w niszy dla drewna.
- Ta wojna, trzeba przyznać, nawet Ci się udała, Dobry Boże – z dumą odkrywcy powiedziała kiedy już wyszła na zewnątrz. Powiedziała na tyle głośno, by powietrze rozniosło jej radość po całym podwórku do wszystkich par uszu i uciszyło soczyste pianie Skubka o brzasku.
- Niebo czyste jak ślepia kózki... o!... i wiatru dziś nie ma, byndzie ciepło, bardzo byndzie ciepło nie tak jak wczora - Poprawiła się.
A słońce w tym czasie nad horyzontem z długim, ciemnym jakby sennym, paskiem linii lasów jakie zewsząd wokół otaczały w oddali ojczyznę babci Chojeńskiej, nabierało już rozpędu do swojej kolistej wędrówki po niebie.
- To słońce tak ciągle na zakręcie – powiedziała do siebie bo bródka była za daleko by o usłyszeć.
- Oporządzić wpierw trzeba krewnych i znajomych z podwórka a później wezmę się za siebie. W szopie sóm cztery kurki: Marynka, Witka, Białka i Stefka, Witka niesie regularnie, tak...tam, co drugi dzień, no i Witek i Skubek: dwa kogutki a biorąc pod uwagę ile już bitew stoczyły wzajem wypada nazwać je prawdziwymi koguciskami - pomyślałaby nasza babcia. Główne miejsce w zwierzęcym pensjonacie, jakby tu powiedzieć: salon, zajmuje chuda Bródka, chudsza od ołówka, koza po prostu z rogami, czyli mleczarnia, przytulanka i konfesjonał - zarazem - babci Chojeńskiej. Do tego małego zoo trzeba jeszcze dodać, a jakże, oto sam jaśnie wielmoży Rycho - piesio bez pcheł w budzie z dziurawym dachem bez łańcucha boć sam wielmoży takowego sobie nie życzył.
Kolebie się babinka od jednego do drugiego. Z rana wszystko takie niespokojne, głodne i niesforne jakby miały iść z nią na pole lub do wsi. Ta merda ogonem, to znów przedeptuje z nogi na nogę albo krąży wokół rondla jak to ma w zwyczaju czujny Rycho. Wszyscy mają pełne michy więc można teraz iść do kuchni po kawałek chleba i kawę zbożową z mlekiem. Z mlekiem to będzie w niedzielę dziś tylko wspomnienie. Babci tak właściwie się tylko wydaje, że się wszędzie zawsze śpieszy, pot wyciera ze swego pooranego czoła, jednak w prawdzie to idzie ona wolno, nawet się, powiedziałbym wlecze. Nie z chęci rzecz jasna tak chodzi jeno z konieczności bo ją lewa noga po złamaniu, kiedy wjechała do rowu rowerem, mocno boli. Tak tymczasem, podawszy futer całej grzędzie słyszy jak od wieży kościoła z Trzcinicy, „biją już na Anioł Pański wszystkie dzwony” czyli dokładnie jeden ale za to bardzo głośno. Siadła więc chwilę na ławeczce pod oknem swojego domu, niemalże przy drzwiach i spogląda szczęśliwie na swoje włości. Wnet skupia myśli, odrywa się od codziennego rytuału. Myśli jej pływają w głowie. Kondensuje się muzycznie wokół prostych słów południowej modlitwy.
Rowerem do Piotrówki nie pojedzie, bo nie może. Siedzenie wysoko, kto by ją tam włożył? Lepka nawet rogami tego nie potrafi więc babcia Chojeńska kuśtykając na jednej zdrowej nodze, podpiera się rowerem i tak trochę sobie idzie i tak jakby jedzie. Do wsi rowerem od niej jest może z 5 minut drogi. Starowinka swym sposobem przemieszczania tak z pół godziny życia na to jednak wyłoży jeśli przednie kółko z widełek nie wyleci w pole.
- Muszę iść do Leona, mieszka zaraz z brzegu wsi, to niedaleko, pożyczyć musi mi damfer i wózyka, i naprawił za jednym chaczke bo kto ma to mi zrobić? niby Rycho? Niepotrafi – Powiedziała sobie głośno, tak do siebie. Tak dłużej zawsze pamięta.
- A pisać to ja jeszcze przecież umiem tylko, że o papier ciężko i okularów takich już na mnie niema - użalała się kobiecinka.
Jak tak się powoli idzie z nogi na nogę to i drogi człowiekowi ubywa. Doczłapała się tym razem przed czasem do gospodarstwa Powroźnika. Leon, dwudziestokilkuletni, postawny był jej zaufanym specem od wszystkiego, szczery i dobry był i nigdy jej nie oszukał. Ileż to on razy z pola przywiózł ją i to oby tylko ją... ze wszystkim przywiózł z czym chciała sama nie dałaby rady wrócić. Trudno jej było samej a on miał dla niej czas i proste, życzliwe serce zawsze. Zawsze to może lekka przesada... był synem na wydaniu. Głupi za Ewką, która mieszkała dwie zagrody dalej od Chojeńskiej.
- Pochwalony! Ludwik - Babci zdawało się tylko, że powiedziała głośno. Była przy uliczkach na podwórek. Ludwik grzebał coś przy poniemieckim motocyklu nieco dalej przed stodołą i jej nie usłyszał. Wzniósł głowę w górę jakby szukał natchnienia i wtem odwróciwszy się w jej stronę zauważył staruszkę z rowerem przy bramie koło domu.
- Pochwalony babciu! – Zawołał i przywołał ją ręką do siebie.
- Na wieki. Leon. Na wieki. Amen - zostawiła rower i zaczęła podchodzić do niego, kiedy za babcią jedna za drugą dołączyły i deptały spokojnie dorodne gęsi w ilości dość sporej. Głodne zapewne. Dołączył też biegający szkielet zwany Miśkiem. Merdał ochoczo ogonem, czarny jak diabeł, wysoki, łasy na drapanie za uchem. Mimo swej lichej postury, dzięki czemu nie porwał go jeszcze z podwórka jastrząb - pan i władca w ciągu dnia a w nocy ostry stróż i wrzaskliwy alarm Powroźników.
- Co wóm trza, Chojeńsko, usiedzieć nie możecie w chałupie na dupie, jeszcze drugą giyre stracicie i będzie lipa, jo wóm to godóm – z poczuciem wyższości powiedział - i wy lepiyj baczcie na siebie.
- Wszyscy żyjom do śmierci. Leon. Nie ma wyjątku – Na chwilę ich oczy spotkały się i Leon mógł wtedy jak nigdy wcześniej zauważyć w nich żywy jak u małego dziecka, błysk światła, który unieruchomił mu dalszy pomysł na kontynuowanie rozmowy
– ...a Ewka to dó wos zoglóndo, casem?
- wczora wieczorem nie była, bo u mnie czepało, tu też? A tak, to przychodzi czynsto, to i dobrze bo już z Łapką to mi się mierźi óna niezbyt do godki –
Leon spróbował uruchomić silnik motocykla. To wojenne trofeum zostawione przez niemieckich żołnierzy uciekających przed wojskiem Stalina. Raz. Drugi. I cisza. Prąd jest, paliwo też a tu klapa. Silnik nie zaskoczył. Przeprosił babcie i popchał go w kółko wokół niej aż w końcu silnik zaklekotał wpierw dynamicznie a później już pracował miarowym taktem jakby na teście w fabryce. Zostawił go na chodzie z boku i wrócił do rozmowy.
- nie powiedzieliście z czym przychodzicie ?
- Wiysz Leon, chodzi mi, byśta mi pożyczyli wózyka, tak do soboty, no i damfer bo mój cały dziurawy, a gadom żarcie trza gotować, jak by można było tak kiedyś pożyczyć również bónclok to bym też potrzebowała, musza przeloć ogórki –
- I tom chaczke to pewnie od ręki mom wom... ?
- O tak, o tak... – zaśpiewała prawie, szczęśliwa, że się tego domyślił.
- Bydam myśloł – Powiedział Leon a ona już wiedziała, że to jest właśnie jego: na pewno.
Pożegnali się i poszła do bramy wśród gęgania i szczypania w długą i ciężką spódnicę. Wzięła rower i podeptała na piechotę w swoją stronę. Leon na odchodne krzyknął jeszcze –
- zaczekajcie, jo wos odwioze, motorem – ale poczciwa babinka przez swoje stare uszy już tego nie słyszała. Na drodze zrobił się z letka już całkiem niemały ruch. Mijała powolutku kolejne zagrody zagrody. Tym z bliska mówiła – Szczęść Boże – tym dalej machała tylko ręką i choć nikt tego nie słyszał ona i tak również szczerze w duszy mówiła im tak samo. Przy zagrodzie w Hanobrach zatrzymała się kiedy do płotu podeszła Durkowa z jakimś białym zawiniątkiem.
- Pochwalony Jezus Chrystus. Chojeńsko. Mocie tu trocha chleba –
- Na wieki wieków. Durkowo. Na wieki. Amen. Bóg Ci zapłać. Przyniosę wom zaś jaj, tylko coś mi ostatnio moje nieś przestały, mało im ziarna sypie, chyba dlatego, albo dóm wóm Durkowo dziurawca nazrywałach go na besióngu zeszłego roku... co ?.. przyniosa zaś –
- Nie trza Chojeńsko, nie trza. Widza, że kuśtykocie jakoś –
- Jak Bóg do to ida jak nie do to se siedza – sapiąc odpowiedziała - Weźcie Durkowo to miynso do kuchni bo wóm muszyska wszystko obsrają i nikt wóm tego nie zje, a tak to szkoda, taki dobry kawał byndziecie mieli – Babinka zauważyła zawieszony na ścianie budynku kawałek mięsa do suszenia po uwędzeniu.
- Nóm o muchy nie chodzi, wody mómy, dzięki Bogu, doś, gorsze sóm inne muszyska co by chciały byśmy z głodu pozdychały
- a nó tak, mocie racje, Bóg wóm zapłać, pójde już, wezmę koszyk z domu i ida jeszcze na pole po kartofle. Móm tam w kopcu resztka kartofli i buraków. Zostóńcie z Bogiem Durkowo. Bóg zapłać za wszystko.
- Idźcie z Bogiem –
Odłączyła się staruszka z rowerem od płotu Durkowej. Przewiązała zawiniątko przez kierownicę i ochoczo jak na swoje słabe warunki przystało zaczęła się przemieszczać płynnie poboczem po piaszczystej drodze na Buczek. Jej chacina cieszyła ją widokiem. Zabierze tylko koszyk, bo na jutro jużj potrzebuje kartofli. Obeszła zagrodę. Dosypała żarcia ko korytek i dolała wody do misek. Zjadła wczorajszą zupę. Dziś mogła zjeść ją z chlebem dzięki Durkowej. Zawiesiła upleciony przez Ozbobę z Piotróki koszyk. Do ręki zabrała dziabke i ruszyła z domu. Kiedy już była na drodze dołączył do niej szczęśliwy Rycho. Siadł nieruchomo przed nią zagradzając jej dalszy marsz. Wlepił kamienny wzrok w staruszkę i spokojnie czekał co będzie dalej. Dopiero kiedy ręką pokazała drogę, ruszył przed nią w te pędy biegając to tu, to tam jakby gonił wiatr bez celu. Ledwo uszła ździebko, do jej uszu dobiegły trzaski i tentent koni. Przeraźiła się okropnie wrzasku na drodze od Piotrówki. Obejrzała w tył i ledwo zdążyła zejść, cudem prawie w pole, zostawiwszy rower kiedy zbliżyła się do niej gospodarz furmanką. Po drodze pędził ryfiokiem w dwa bystre konie młody Borucki. Stał z przodu. Lejce trzymał mocno w ręce. I gnał jak głupi przed siebie. Na ślepo. Byle szybko - pędził. Batem podcinał konie po zadach a furmanka podskakiwała omalże nierozpaczliwie na polnej drodze pełnej dolinek i garbików .
- Śpiyszcie się babciu, śpiyszcie, bo wos ślimoki, żaby i myszy wyprzedzóm - i kolejny raz ostro podciął batem konie. Te zaś podskakiwały tyłem wyrzucając kopyta jakby chciały zrzucić z siebie rzemienie niejako przyklejone do ich gładkiej w sierści, skóry.
- Wariat i tyle. Młody, życie go jeszcze nauczy – pomyślała sobie kiedy już był daleko, podnosząc z drogi rower. Pogoda dalej niczym się nie zmieniła od rana. Prawie popołudnie. Słońce schodzi już z nadiru i nieco zelżało ale i tak nic nie wskazywało by miało się jeszcze dziś wyświecić. Rycho wrócił i już nie wybiegał nigdzie od babci. Szedł jakby jej nowy cień do samego kartofliska. Odsłoniła kopiec z ziemi i słomy. Wybrała może z pół koszyka kartofli, dołożyła dość dużo marchwi i dwa buraki z liśćmi. Do pełna nazrywała trawy i trochę młodych pokrzyw na rowie. Zanim zapakowała się z tym na rower a tylko ona potrafiła tyle przewieźć rowerem. Inni potrzebowali do tego samego bryczki lub furmanki, siadła sobie na dużym kamieniu by odpocząć nieco. Było dziwnie cicho. Wyleciał jej z pamięci epizod z młodym Boruckim. Jej umysł nie pozwolił jej na odpoczynek. W bezwietrznej przestrzeni jaka ją otaczała, między nieposprzątanym polem a zagrodami Hanobrów, pod nieruchomym parzącym słońcem, ta doświadczona na różne sposoby stara kobieta poczęła czuć trwogę i lęk w sobie. Czuła w powietrzu niepokój.
- Nigdy w tej wojnie nie milkły wszystkie ptaki...żadnego nie widać... dlaczego Rycho siedzi taki czujny – co jest? ...
Z osady dobiegały wprawdzie głosy okropnej rzeźi jednak jej stare uszy nie pozwoliły by dotarły do jej świadomości. Była jakby utkana z pajęczyny niepokoju i nieznanej obawy. Bała się. Choć nie wiedziała czego. Bała się ciałem. Miała wystraszoną duszę. Podniosła rower z tak wielką niechęcią, nie chciała tam wracać, coś ją odpychało. Nogi jakby chciały by szła do tyłu. Jednak szła. Wolniej niż zwykle - tak jej się to zdawało. Ona jednak prawie stała na drodze, skierowana w stronę jej małej ojczyzny, łupinki w istocie. Stojąc szła trzymając się obładowanego rowera.
Nagle jak błyskawica od strony Buczku nadjechał z żołnierzami i wyhamował z impetem jakiś samochód z odkrytym dachem. Nie znała tych mundurów. Domyśliła się, że to na pewno nie wrócili Niemcy. Niemcy nie byli tacy dzicy i pijani.
- Zdrastwujcie babuszka, my waszie nowyje druzja - Odezwał się na stojąco jeden z tylnego siedzenia podczas kiedy drugi zajęty był butelką. Z przodu siedział kierowca i obok, zdawał się jej zupełnie normalny, żołnierz, który również wstał, odwrócił się i oddał w stronę babci serię pocisków, które przed nią wbijały się w miękką drogę.
- Kamandir, nie lzja, eto babuszka, wy pasmatritie, u niej mnowo liet, astawtiee – i zdecydowanie odsunął tyrkający karabin dowódcy z kierunku na którym stała, w pole. Dostał do ręki butelkę i pojechali w stronę jej domu. Teraz czuła się jak z kamienia. Miała żal do ruskiego, że jej zabił. W tym momencie nie bała się śmierci, była gotowa ją przyjąć i spojrzeć jej w oczy. Później jak przyjdzie do siebie będzie tego żałować. Teraz szła albo stała. Nie mogła tego określić. Kiedy spojrzała na swojego wiernego czworonoga zobaczyła go jakby skradał się do diabła. Dotarło do niej, że idzie. Minęła jakaś chwila a może to była już cała wieczność ? Nie miała poczucia upływu czasu. Drogą z Buczku zaczął powoli ją wyprzedzać zaprzęg koni z furmanką młodego Boruckiego. Jego samego nie widziała. Konie szły potulne ze zwieszonymi łbami, same a lejce luźno zwisały zawieszone na burcie furmanki.
Na drewnianej ławce z oparciem pod oknem Chojeńska uzyskała drobinę czucia i życia. Rycho leżał na jej obutych stopach. Lepka wspiąwszy się na tylne nogi lizała jej policzek językiem jak z tarki. Był już prawie wieczór. Cisza jakby żołnierze wystrzelali wszystkie ptaki. Była bardzo zmęczona i na wpół martwa. Nie minęło pół godziny kiedy na podwórze, po którym spacerowały za jedzeniem kury, wjechał ostrym zakręte, Leon na motorze. Odżyła jak go usłyszała. Zgasił silnik i podszedł do niej błyskawicznie. Jego twarz była dziwnie napięta. Wiedziała, że stało się jeszcze coś bardziej okropnego. Stał przed nią z powagą i niepewnie. Zaczął szybko i chaotycznie mówić.
- wiecie oni zabili Ewę, Ewa nie żyje – Nie płakał. Babcia wiedziała co to: nie żyć, tak od kilku godzin się właśnie czuła a swej goryczy, która dusiła jej gardło jak pętla, nie chciała potęgować.
- ... co oni z nią zrobili... – pytał siebie - zabili Durkową, Felisiaka, jego żonę, zabili dzieci. Kołysali się pijani i strzelali gdzie popadło, to psy... to nie są ludzie
– To nie mieści się w głowie - Chojeńska odważnie patrzy na Leona mimo bólu. Czuje jakby ból przywracał jej powoli świadomość i cofał czas dla starego ciała. Dziwne ale Leon nie płakał. Był strasznie w sobie zawzięty i spięty.
- ... co za podłe, pijane psy, dlaczego nikt ich nie powstrzymał?
Babciu powiedzcie, kto ich tu wezwoł? Jak myślicie?
Nie odpowiedziała choć stanowczo zapytał. Wkrótce odjechał nie uzyskawszy odpowiedzi.
Wiedziała jaka siła i kto za tym stoi. Podeszła do Witka i Skubka. Rozpoczynali kolejną bitwę o nic. Wystarczyło tylko położyć sztyl z dziabki między nimi i jak ręką odjął było po wojnie.
- i po co wóm ta kolejna wojna o byle gówno? - Powiedziała tak dla utrwalenia ich kruchego rozejmu.
Dała na noc kozie zielonego, drobiu nasypała żarcia. Rycho legł przy pełnym rondlu i nic nie jadł. Chojeńska również nie miała na nic apetytu. Nic jej do siwiutkiej głowy nie przychodziło. Nawet nie myślała o tym tym razem jak to miała zwyczaj czynić przyciśnięta bólem i ciężarem swojego samotnego życia, że jej to już tak naprawdę żyć się dawno odechciewa. Z błogim spojrzeniem skierowała swój wzrok na izbę gdzie spróchniała podłoga pamiętała niejedno powstanie.
Leon natomiast, po powrocie do siebie, latał jak zwariowany, szukał paliwa bo w baku było głucho. Znalazł w końcu kanister tego samego właściciela i paliwa w nim nie za wiele.
- Musi mi starczyć- Popchał go bo nie chciał na kopa zapalić. Wsiadł i miał odjechać bez pożegnania lecz zobaczył na progu swoją matkę. Podszedł do niej.
- Powiedzcie matko łojcu jak wróci, że na pogrzeb Ewy wróca – powiedział – i niech mi poszuko wszytko co mi trzeba, jo ida do lasu.
Wziął od niej pakunek a w nim jak się po rozwinięciu okazało, kilka pajd chleba ze smalcem i skwarkami, trzy cebule i ogórki kiszone, boczek wędzony.
Nawet nie zapytał co ona o tym myśli. No i po prostu... uciekł na motorze. I tyle.
|
ratings: perfect / excellent
Babcia Chojeńska - główna bohaterka opowiadania - w tym swoim od Boga danym kształcie - i w warunkach swojej Małej Ojcowizny urągających psu - żyje, nie oszukujmy się, po dziś dzień. W sercu nowoczesnej Europy - pół wieku po wojnie. W nadodrzańskim Ż. kulawa staruszeczka, babcia H., jeszcze w 2006 r. mieszkała w walącym się ze starości poniemieckim świniarniku. Z tej Marszałkowskiej wystarczy zjechać na pierwszą lepszą bocznicę, żeby zobaczyć jakżeż żywą Matkę-Polkę "babcię Chojeńską".
Co było jeszcze jakoś "zrozumiałe" w 45 roku, dzisiaj jest martwym - choć ŻYWYM! - martwym skansenem. Taka jest myśl przewodnia tej prozy.
Niezwykle prosta fabuła powstała na kanwie wydarzeń jednego tylko wojennego dnia. Jej apogeum stanowi spotkanie z pijanymi czerwonoarmistami.
Może żyłoby się nam dużo bardziej po ludzku, gdyby na całym świecie rządziły sterane wiejskim życiem babcie...
poza prologiem, który stanowi kompletnie odrębną, samoistną całość
Po kosmetycznej adiustacji tekst gotowy do wielonakładowego wydania
To była istota napisania, słusznie.
Dziękuję za lekturę.