Author | |
Genre | philosophy |
Form | prose |
Date added | 2013-05-31 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 3009 |
Stoję na moście. Pod sobą mam leniwy nurt rzeki Ner, a dookoła łąki i bagna ciągnące się po horyzont. Jak się tu znalazłem w ten gorący majowy dzień, i co mnie do tego skłoniło, opowiem za chwilę. Wszystko zaczęło się dziesięć lat temu.
Jak co roku pracowaliśmy na łące przy zbiorze siana. Ja, Romek i Gracjan – bracia i moi przyjaciele zarazem. Był to swoisty rytuał i zawsze się cieszyliśmy, że możemy być jego częścią, pomimo tego, że praca do lekkich nie należała. Gdy dorośli byli zmęczeni i postanowili odpocząć, dla nas był to czas wolny. Byliśmy zbyt szaleni żeby odpoczywać. Nie pamiętam już kto wpadł na ten pomysł, ale pamiętam, że wszystkim się on bardzo spodobał. Postanowiliśmy iść do rzeki. Panowały o niej przesądy, a niektórzy twierdzili, że tam nic nie ma. Zaraz się przekonamy, co jest prawdą, a co nie.
Przedzieraliśmy się przez trzcinę, na którą trzeba było bardzo uważać, gdyż była ostra jak brzytwa. Wiele razy pociąłem nią sobie dłonie do krwi. Czasami łąki były poprzecinane kanałami wypełnionymi wodą. Musieliśmy je przeskakiwać lub szukać obejścia. Najwięcej śmiechu było jak ktoś nie dawał rady i wpadał do wody. A zdarzało się to często. W końcu dotarliśmy do porośniętego trawą wału przeciwpowodziowego, mającego około dwóch metrów wysokości. Wspięliśmy się i naszym oczom ukazał się cel naszej podróży. Wyłoniła się nagle, co było bardzo zaskakujące.
- Jest większa niż myślałem – powiedział Romek
- No i strasznie brudna, nie chciałbym do niej wpaść – zawtórował Gracjan – pewnie wyszedłbym bez skóry.
- To wariant optymistyczny, zakładać, że w ogóle byś wyszedł. Po paru godzinach w tej wodzie nie byłoby czego wyławiać, dosłownie byś się rozpłynął – zawyrokowałem.
W powietrzu unosił się dziwny zapach, ale nie odór. Coś jakby pleśń zmieszana ze szlamem albo z ziemią ze starej piwnicy. Tafla wody była niczym niezmącona. Tylko parę pająków i muszek spacerowało po powierzchni za nic mając prawa fizyki. Obserwowaliśmy jak zaczarowani powolny, usypiający nurt.
- Myślicie, że żyją tam piranie, albo inne stwory – zapytał Romek i wszyscy wyobraziliśmy sobie potwory, jakie mogą kryć się w tych głębinach. W takim miejscu można puścić wodzę fantazji, aż się o to prosi. Może żyje tam coś, co żywi się dziećmi. Może jakaś ryba zmutowała, wyrosła jej długa szyja, kończyny przypominające ręce i wielkie wybałuszone ślepia. Wielka jama ustna, ostre zębiska, mocna żuchwa jak imadło, zdolna jednym kłapnięciem odgryźć dziecku głowę i schrupać jak landrynkę. Za nic w świecie nie przyszedłbym tutaj sam w nocy. Cmentarz to w porównaniu z tym piaskownica.
- W takiej wodzie nic nie ma prawa żyć - racjonalny wywód Gracjana wyrwał mnie z marzeń.
Przytaknąłem w ciszy przyznając mu rację. Woda była dosłownie czarna. Piasek na brzegach także, a roślinność dookoła, obumarła.
- Spójrzcie, jaka fajna wysepka. Wskazałem palcem nieco w lewo i wszyscy skierowaliśmy wzrok w tamtą stronę. Ale to nie ona mnie tak zafascynowała, tylko most widziany w oddali. Był piękny. Majestatyczny, w kolorze oślepiającego srebra. Był to most kolejowy o stalowej konstrukcji, powstały po Drugiej Wojnie Światowej. Skojarzył mi się z mostem Brooklińskim w miniaturze, podpatrzony z amerykańskich filmów gangsterskich lat siedemdziesiątych. Nigdy wcześniej takiego nie widziałem na żywo. Patrzyliśmy wszyscy bez wyjątku, poddając się jego urokowi. Na mnie jednak wywarł największe wrażenie. W końcu chłopaki zajęli się swoimi zajęciami takimi jak wrzucanie kamieni i patyków do wody. Ale nie ja. Ja stałem i patrzyłem. Czy to fatamorgana? Niemożliwe, przecież wszyscy go widzieliśmy. Chciałem tam iść od razu. Nie mieliśmy jednak wiele czasu i zaraz musieliśmy wracać do pracy. Postanowiłem sobie, że muszę tam kiedyś pojechać i obejrzeć go z bliska. Wtedy nawet przez myśl mi nie przeszło, iż może to zająć tyle czasu.
Stoję na moście. Dotykam dłońmi zimnej, metalowej barierki. Biorę oddech, zamykam oczy, wypuszczam powietrze, otwieram oczy. Wprawia mnie to w dobry nastrój. W dole widzę młodych wędkarzy.
- I co, biorą? – krzyczę do nich.
- Ni chuja – odpowiada ten wyższy.
Aha – myślę i na tym kończy się nasza konwersacja. Jakość wody musiała się o niebo poprawić skoro żyją w niej ryby. W końcu zaczęliśmy dbać o środowisko, w którym żyjemy.
Kim jestem? To nieistotne. W zasadzie to mógłbym być każdym. A jednak mam coś w sobie. Nie można tego poznać po wyglądzie, gdyż jest ukryte w moim wnętrzu. W sercu. Nazywa się to: marzenie. Zgadza się, miałem marzenie, które dzisiaj spełniłem.
Życie dziwnie się układa. Nigdy nie jest tak jak byśmy chcieli. Jako dzieci mamy patent na marzenia. Wszyscy. To takie charakterystyczne. Z czasem jednak o nich zapominamy lub z nich rezygnujemy. Tłumaczymy to sobie na wiele sposobów. Że to nieistotne, trudno wykonalne, dziecięce i w ogóle głupie. Miałem wiele marzeń, ale jedno szczególne. Dlaczego szczególne? Bo tak łatwo osiągalne. W wyobraźni wielokrotnie je spełniałem. W wyobraźni robimy, co chcemy i jesteśmy, kim tylko chcemy być. Jakież to proste. Tworzymy marzenia i je spełniamy. Zupełnie inaczej jest w rzeczywistości. Tu mamy trudniej, problemy piętrzą się jeden po drugim. Był taki okres w moim życiu, w którym pragnąłem, aby dzień minął jak najszybciej i nastała noc. Nie dlatego, że nie lubię dnia i słońca. Uwielbiam je. Nocą jednak mogłem śnić. Śniłem o wielu wspaniałych rzeczach, przenosząc się do niesamowitych krain. Potem nastawał dzień i trzeba było wstać, zjeść śniadanie i iść do szkoły. Rutyna. Tak jest ten świat poukładany. Wszystko się cyklicznie powtarza, a piękne są tylko chwile. Reszta to czas, w którym trzeba coś zrobić. Rzeczy, których nie lubimy, ale które muszą być wykonane. Taki wypełniacz.
Niesamowite jak łatwo rezygnujemy z marzeń. Nawet leżące w paczce po cztery plus jedno gratis, na dróżce, którą przemierzamy codziennie wielokrotnie, schylenie się i podniesienie ich jest za dużym obciążeniem. Taka jest ich główna cecha, że nie są łatwo osiągalne, albo przynajmniej nam się tak wydaje. Bardziej chodzi o to, żeby były, niż o to, żeby je spełniać. Chodzi o lęk, że jeżeli je spełnimy to coś stracimy, cząstkę siebie, to, kim jesteśmy. Cząstka, która popycha nas każdego dnia do życia. Żyjemy, gdyż musimy spełniać swoje marzenia. I tak każdego dnia. Musimy je mieć, bo one utrzymują nas przy życiu. Jeżeli je wszystkie spełnimy to nie będziemy mieli po co rano wstać. A jeżeli nie ma po co się budzić każdego dnia, to po co żyć.
Powiem wam jedno. Dzisiaj czuję się świetnie. To zabawne, ale czuje się jak bym zdobył Mount Everest. W pewnym sensie to był dla mnie taki Mount Everest, symboliczny dach świata, wzniesienie się na maksimum swoich możliwości. A ja tylko wziąłem rower i jechałem dwie godziny, żeby się tu znaleźć. Niby nic wielkiego. Dla mnie to jest coś. Wyobrażacie to sobie? Dziesięć lat na marzenie, którego spełnienie zajęło jedno popołudnie. Sami dla siebie jesteśmy największą przeszkodą. Najtrudniej zacząć, przełamać bezsilność, strach. Później okazuje się, że te złe uczucia były bezpodstawne. I tak się dzieje zawsze. Tylko dlaczego w kółko popełniamy te same błędy? Trudne pytanie, na które każdy musi sobie sam szczerze odpowiedzieć. Myślę, że to, co zrobiłem, miało dla mnie znaczenie symboliczne. Tu chodzi o moje życie, o poszukiwanie szczęścia i przełamywanie samego siebie.
Ktoś kiedyś powiedział, że marzenie to nierealistyczna wizja osadzona w nierealistycznym świecie. Nigdy się nie spełni mimo naszych wysiłków. Moje marzenie było realistyczne. Tylko problem z realizacją tkwił gdzieś zupełnie indziej. Nie w tym, że cel mojej podróży leżał na Marsie, czy w czymś równie irracjonalnym. Problem tkwił w pokonaniu samego siebie – to jest najtrudniejsze zadanie. Tkwił on we mnie bardzo głęboko. Niczym niewyjęta kula postrzałowa. Żyłem z nią od dzieciństwa. Dziś wziąłem szczypce i wyciągnąłem ją z mojego ciała. Pozostała rana, która, o dziwo, nie krwawi, ani nie boli. Za jakiś czas powstanie z niej blizna świadcząca o mojej przełamanej bezsilności wobec życia. Dzisiaj rezygnuję z bocznego toru życia, w którym tkwiłem od zbyt dawna, na rzecz czegoś wspaniałego. Ten problem dotyka w jakimś stopniu każdego z nas. To, jak sobie z nim poradzimy zdecyduje, kim będziemy. Niestety nie ma na to lekarstwa. Cudownej tabletki z krzyżykiem, po połknięciu której jesteśmy w stanie spełnić wszystko, co kiedykolwiek sobie zamarzyliśmy. Zamarzyć – jakie śmieszne słowo. Każdy sobie kiedyś o czymś zamarzył. Tylko czy to spełnił? Marzenia się spełniają, czego jestem żywym przykładem, więc uważajmy, o czym marzymy.
Pora wracać do domu. Słońce obniżyło się i powiększyło, zmieniając kolor na pomarańczowo-czerwony. Cała dolina skąpana jest w tych kolorach. Biorę rower i odchodzę. Ostatni raz obracam się i spoglądam na most. W tym świetle wygląda nieziemsko, metafizycznie. Takim właśnie go zapamiętam. Na zawsze. I będę go odtwarzał z pamięci, kiedy będę smutny i przygnębiony. Idę do domu. Uśmiecham się nieznacznie. Usta lekko mi drgnęły, wręcz niezauważalnie. Moja dusza jednak śmieje się do rozpuku. Jestem szczęśliwy. Dokonałem tego i warto było. Zdecydowanie. Zmieniłem się. Most mnie zmienił. Czy trwale? Czas pokaże. Głęboko wierzę, że tak. Jeśli zmiany, to tylko idące w dobrym kierunku – w górę i do przodu. Czego sobie i Wam, drodzy czytelnicy z całego serca życzę.
To był dobrze spędzony dzień.
Wspaniały majowy dzień.
ratings: very good / good
ratings: perfect / excellent
Truizm? I co z tego? On je prze-no-si!