Author | |
Genre | fantasy / SF |
Form | prose |
Date added | 2011-03-11 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 2828 |
„Wampir to występne zwierze.”
Rossaline wielokrotnie słyszała te słowa z ust starców i wioskowych bajarzy.
- Wampir to występne zwierze. – mówili, a słuchające dzieci szeroko otwierały oczy ze zdumienia i strachu. – Poluje na ludzi w każdej sekundzie swego istnienia, które nie kończy się nigdy. Czai się na nich za pniami drzew i rogami domostw, zagląda do okien, by zaatakować niepostrzeżenie i zatopić swe obrzydliwe kły w szyi ofiary. By plugawie nasycić się ludzką krwią! Wampir szczególnie upodobał sobie dziewice i niewinnych młodzieńców, których krew, przez wzgląd na ich czystość, jest najwyborniejsza. Lecz gdy wampir już ukąsi, dla nieszczęśnika ratunkiem jest tylko śmierć! Biada temu, z czyjego ciała ten czarci pomiot wypije tyle krwi, by uleciała z niego dusza, pozostawiwszy ostatnie krople krążące w żyłach! Człowiek ten, niby zarażony paskudną chorobą, choć przez czas jakiś wić się będzie w malignie, obudzi się z oczyma o czerwonych źrenicach i sam stanie się krwiopijcą! I tak jak demon, który go stworzył, polował będzie nocami, najsilniejszy wówczas, gdy księżyc stoi w pełni, a za dnia ukrywał się będzie w grotach i jaskiniach, gdyż najlżejszy promyk słońca spalić go może na proch.
Rossaline była żywym dowodem nieprawdziwości gminnych legend. Od wielu lat, od dnia wygania, żyła jak zwykli ludzie i wędrowała za dnia, nawet w palącym słońcu, które obchodziło się z nią tak samo, jak ze zwykłymi śmiertelnikami. Słoneczne promienie nie czyniły jej żadnej krzywdy, lecz nie były też w stanie zarumienić jej jasnej skóry, która zawsze pozostawała chłodna i sucha. Rossaline urodziła się wampirem. Żądza krwi, to odbierające rozum i kontrolę nad własnym ciałem pragnienie było uczuciem, które znała od dziecka. Było częścią jej natury, jej dziedzictwem, podobnie jak biała skóra, szkarłatny odcień włosów i bursztynowe oczy. Zwykli ludzie nie byli w stanie rozpoznać jej inności, zbyt zadufani w swoich absurdalnych legendach, wierzący, że wampirem zostaje się poprzez ukąszenie. Naprawdę wampiryzm nie był chorobą ani przekleństwem.
Był klątwą. Klątwą rzuconą w zemście.
Przede wszystkim jednak wampiry nie były zwierzętami, choć nie były też ludźmi. Zresztą tylko śmiertelnicy używali niechlubnej nazwy „wampir”. Pobratymcy Rossaline nazywali się bowiem Czerwonymi Elfami i istotnie byli przedstawicielami Starszego Ludu, z powodu swej odmienności zepchniętymi do najniższej kasty i odizolowanymi od reszty elfiej społeczności w Mieście Ognia, ukrytym głęboko w gęstych lasach Królestwa Wolnych Elfów.
Rossaline szła pieszo gościńcem, nie obarczona jakimkolwiek bagażem. Mijani ludzie spoglądali zdziwieni, że niewiasta podróżuje w taki sposób, bez bagażu, eskorty, wozu, lub przynajmniej konia. Niektórzy chcieli ofiarować pomoc, lecz napotkawszy jej złowieszcze spojrzenie, odwracali wzrok. Szła w stronę wschodzącego słońca, szczelnie otulając się płaszczem, w mglisty, chłodny poranek. Trakt, prowadzący przez Temogor do Państwa Wolnych Elfów, zaczynał żyć. Coraz częściej słychać było na nim ludzkie głosy, stukot kopyt i kół. Pomiędzy gałęziami wysokich topoli, porastających go z obu stron, przebijały się pierwsze słoneczne promienie. Rossaline zmierzała do domu.
Choć minęło prawie osiemdziesiąt lat, pamiętała dzień wygnania jakby to było wczoraj. To było jej pierwsze morderstwo. Skończyła wówczas dwadzieścia lat i osiągnęła pierwszy z trzech progów elfiej dorosłości. Przestała być dzieckiem, wolno jej było podróżować po całym Królestwie, uczestniczyć we wszystkich świętach i wziąć sobie kochanków, jeśli tylko zadba o to, by nie począć dziecka. Pamiętała swoje pierwsze Beltane i dzikie tańce wokół ognia, swojego pierwszego kochanka, który wybrał ją tej nocy. Później były kolejne święta, kolejne magiczne obrzędy i kolejni kochankowie, tacy na jedną noc, na kilka dni lub na parę miesięcy. Kilka pierwszych lat dorosłego życia minęło Rossaline pełnych seksu i magii. Chciała czerpać ze swojego elfiego życia wszystko to, co najlepsze.
A dla Czerwonego Elfa najlepsza była krew.
Ofiara przyszła sama, wpadła prosto w jej ręce – młody goniec przybywający do państwa elfów z listem dla Królowej. Oczywiście uczono ją od urodzenia jak panować nad pragnieniem, jak zachować obojętność wobec zapachu ludzkiej krwi i w żaden sposób nie zdradzić się z tym, kim jest. Jednak w bezpośrednim kontakcie z żywym, pachnącym, apetycznym człowiekiem wszystkie nauki zawiodły. Rossaline już w kilka sekund po zabójstwie żałowała, że straciła kontrolę. Nie było tajemnicą, jaka kara ją za to czeka – dożywotnia banicja. Jednak sędzia z pewnych względów okazał się dla niej łaskawy.
- W imieniu Białej Królowej i Rady Starszych Królestwa Wolnych Elfów skazuję ciebie, Rossaline z Czerwonych na banicję i zabraniam przekraczania granic Królestwa. – powiedział wtedy. – Jednak przez wzgląd na twoją młodzieńczą płochość, z której z pewnością wyrośniesz daję ci szansę odkupienia. Gdy skończysz sto lat i osiągniesz pełnię dorosłości, wrócisz tu, by posłusznie poślubić elfa z Białych, którego wybierze dla ciebie Rada. Jeśli spełnisz swoje przeznaczenie, zbrodnia zostanie ci wybaczona.
Młodziutka Rossaline, która nie potrafiła wyobrazić sobie życia wśród ludzi, nie widziała innej możliwości, jak na to przystać. Obiecała więc powrót i małżeństwo, choć wiedziała, że w świecie elfów los żony jest równie marny, jak życie na wygnaniu. Elfy nie zawierały małżeństw, tłumacząc, że długowieczność i długotrwałe związki nie idą w parze. Nie wymagały też monogamii od siebie ani swoich partnerów, każdy mógł mieć kochanków, kiedy chciał i ilu chciał, nawet po kilku równocześnie, dla elfów bowiem była to przede wszystkim zabawa. Wyjątek stanowiły, oczywiście, Czerwone Elfy. W najniższej kaście małżeństwo było swojego rodzaju karą, nie tyle dla konkretnego osobnika, co dla całego ich rodu. Karą za to, kim są. Białe Elfy nie nazywały tego nigdy w ten sposób. Mówiły o poświęceniu, które ma przełamać klątwę. W imię tego poświęcenia w każdym pokoleniu wybierano po jednym elfie z każdego rodu Czerwonych, który miał poślubić Białego i spłodzić z nim dzieci, które – jak wszyscy mieli nadzieję – urodzą się Białe. Niezbyt jednak im to krzyżowanie genów wychodziło, gdyż dzieci rodziły się jakie chciały, czasem Białe, czasem Czerwone i nawet najmądrzejsi przedstawiciele Starszego Ludu nie potrafili znaleźć na to reguły. Nie ustawano jednak w próbach. Najczęściej, choć nie zawsze, wybierane były kobiety. Taki los był jak wyrok. Podczas gdy pozostałe elfy i elfki wszystkich kast romansowały ile dusza zapragnie, pomagając sobie – Biali z wyboru, Czerwoni z przymusu – ziołami i zaklęciami przeciw poczęciu, żona Białego Elfa musiała pozostać wierna i rodzić mu dzieci, które, jeśli okazały się Białe, zaraz zostały jej odebrane i wychowane przez starszyznę. Ponieważ jednak elfy są z natury istotami bardzo namiętnymi, wobec żon stosowano wysokie środki ostrożności, zabraniając im samodzielnego opuszczania miasta i wszelkich kontaktów z płcią przeciwną. Ich Białych małżonków to, rzecz jasna, nie dotyczyło i żyjąc w którymś z elfich miast prowadzili własne życie, angażowali się w związki i romanse, odwiedzając żonę tylko w celach prokreacji. Najgorsze jednak było to, że wybrane Czerwone Elfy nie mogły się skarżyć na swój los. Takie było ich przeznaczenia, a wypełnianie go, aby wybawić swój lud od klątwy, uważać miały za wielki zaszczyt. Rossaline nie wymarzyła sobie takiego życia. Nie pozostawiono jej jednak wyboru.
Kolejne lata były dla niej ciągłą walką, pełną upadków i dręczącego poczucia winy. Nigdy nie fascynowała jej śmierć, nigdy nie potrafiła znaleźć żadnego usprawiedliwienia dla jej zadawania, oprócz własnej słabości, której kolejny raz uległa. Była to także ciągła wędrówka, ciągła ucieczka przed trupami, które za sobą zostawiała. Każdą zadaną śmierć przeżywała jak własną. A jednak, kiedy po wielodniowej wędrówce spotykała samotnego jeźdźca czy też przybywała do nowego miasta lub wioski, pragnienie krwi brało nad nią górę. Mijały lata, a Rossaline dojrzewała i powoli uczyła się opanowania. Wciąż zabijała, lecz z każdym rokiem coraz rzadziej. Za pieniądze zabrane ofiarom wynajmowała pokoje w gospodach i uczyła się żyć wśród ludzi, próbowała zwykłego, ludzkiego jedzenia, które syciło, lecz nie zaspakajało żądzy krwi. Przez ponad siedemdziesiąt lat była w wielu miejscach i robiła mnóstwo rzeczy. Teraz jednak, myślała, czas pozostawić to wszystko za sobą, zapomnieć i powrócić do swego dawnego życia.
Taki plan Rossaline miała od początku. Wrócić, uzyskać przebaczenie i wypełnić swoje przeznaczenie. Gotowa była żyć nawet w niewoli, byle tylko wśród swoich i byle znów zobaczyć się z ojcem. I minionej nocy, po długich miesiącach abstynencji, gdy już tak niewiele dzieliło ją od wyczekiwanych setnych urodzin, spotkała na swej drodze Roberta. To był ostatni raz, mówiła sobie, pełna wyrzutów sumienia i pragnienia, żeby tak właśnie było. Została wygnana z Królestwa Wolnych Elfów za jedno zabójstwo, a teraz miała ich na swoim koncie bardzo wiele. Szczególnie to ostatnie ciążyło jej na duszy. Mimo to zdecydowała się wrócić, licząc, że wciąż jeszcze może odkupić swoją winę.
Była już wiele mil od miejsca, gdzie to się stało, na Temogorskim Trakcie, wiodącym wzdłuż Dzikiego Lasu. Ostatnią wieś zostawiła za sobą kilka godzin temu, zaś do najbliższego miasta było jeszcze szmat drogi. Gościniec, po porannym przeludnieniu, był niemalże pusty. Nagle, z cichym pohukiwaniem, nad jej głową przeleciała pustułka.
Rossaline obejrzała się.
Ptak, zbliżając się do najbliższego drzewa, gwałtownie zmienił kierunek lotu i znów przeleciał nad elfką, niemalże dotykając jej włosów. Dofrunął do topoli po przeciwnej stronie traktu i znów gwałtownie zawrócił, przelatując jeszcze niżej, tym razem tuż przed twarzą Rossaline, muskając skrzydłem jej policzek.
Elfka zatrzymała się skonfundowana.
Pustułka jeszcze raz przecięła gościniec i znów wracała w jej stronę, szykując się do lądowania. Nim jednak małe ptasie łapki zdążyły dotknąć ziemi, na jej miejscu pojawiła się niewysoka kobieta w aksamitnej sukni. Miała krótkie nastroszone włosy w kolorze dojrzałych wiśni, bystre piwne oczy i haczykowaty nos. Choć nieliczne zmarszczki sugerowały, że lata młodości pozostawiła już za sobą, nie sposób było odgadnąć jej wiek.
- Czekałam tu na ciebie. – powiedziała do Rossaline. – Jestem Helga. Helga van Messeng. Szanowana czarodziejka i królowa Gassnaru.
- Ale przecież… jesteśmy w Temogorze. – odparła zdziwiona elfka.
- Owszem. Jak już wspomniałam, czekałam tu na ciebie. Wiedziałam, że zmierzając do państwa elfów będziesz podążać tym traktem, choć muszę przyznać, że spodziewałam się tu ciebie ładnych kilka godzin wcześniej.
- Jak to, czekałaś na mnie? Skąd wiesz kim jestem i dokąd zmierzam? – oburzyła się Rossaline, lekko przerażona sytuacją. – To znaczy, skąd Wasza Wysokość tyle o mnie wie?
- Daruj sobie tytuły. – uśmiechnęła się Helga. – Jestem królową tylko dla moich poddanych, ty zaś chyba nie zaliczasz się do nich? Moja droga, jeśli ma się odrobinę magicznych zdolności i kilku zaufanych szpiegów, zdobycie informacji o kimkolwiek na tym świecie nie stanowi najmniejszego problemu. Nie martw się, niczego nie zamierzam wykorzystywać przeciwko tobie.
Konspiracyjnym mrugnięciem Helga dała Rossaline do zrozumienia, że wie o niej naprawdę dużo. O ile nie wszystko.
- Czego więc ode mnie chcesz? – zapytała elfka.
- Szukałam cię, ponieważ pragnę ci złożyć pewną propozycję. Chodź ze mną, wszystko wyjaśnię ci w drodze. Jest wiele do omówienia, lecz i daleka droga przed nami, skoro mamy podróżować pieszo. Chyba, że też potrafisz zmienić się w jakieś zwierze? W ptaka najlepiej? Ach, no tak, przecież elfy nie praktykują transformacji… Rossaline, moja droga, chodź, niebawem wszystkiego się dowiesz.
- Skąd masz pewność, że przyjmę twoją propozycję?
- Ponieważ – odparła Helga z błyskiem w oku. – to jest propozycja nie od odrzucenia.