Author | |
Genre | common life |
Form | prose |
Date added | 2013-07-21 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 2973 |
Kiedy znalazłem się w lesie, zapadał zmierzch. Rozglądając się wokoło, widziałem tylko drzewa. „Co ja tu, do cholery, robię” – zadałem sobie pytanie. Zerwałem się i pobiegłem przed siebie. Towarzyszyła mi chmara komarów i gzów; gryzły niemiłosiernie – do krwi. Iglaste - sosnowe albo świerkowe - gałęzie raniły mi twarz, ręce, nogi – całe moje ciało spływało strużkami krwi. Wzeszedł księżyc w pełni – wydawał się oblekać czerwienią i mrugać do mnie złowieszczym, złym, ironicznym okiem. Dostrzegłszy stertę kamieni, stanąłem. Nie wiem dlaczego, ale coś mnie zmuszało, by je brać w dłonie - zacząłem je przerzucać. Obok rósł drugi stos gładkich albo chropowatych skał. Pot spływał mi po plecach. Owady gryzły jeszcze bardziej, mocniej.
Mrok gęstniał, kiedy ruszyłem dalej. Niewiele widziałem już w zapadających ciemnościach, biegnąc prawie na oślep. Zerwał się silny wiatr, rzucając gałęziami i liśćmi gdzie popadło. Ktoś albo coś przebiegło koło mnie. „Co to?” – wstrząsnął mną dreszcz.
Zatrzymałem się zmęczony. „Ile to już czasu?” – pomyślałem. Usiadłem pod jedną z sosen, z sercem, które waliło mi niczym młot, z oddechem świszczącym niemal jak parowóz, z oczyma prawie wychodzącymi z orbit, przerażony. W końcu usnąłem.
Znalazłem się w białym, prostokątnym pokoju. Z sufitu powoli spływał potokami czerwony płyn. – „Co to?” – krzyknąłem w duszy. – „Co to?” – „To krew!” – odpowiedziałem sam sobie. Czerwień zaczęła niknąć, a ściany pokoju oblekła teraz purpura. I zaraz pojawiły się białe strugi jakiejś gęstej, białej cieczy, wręcz galaretowatej. Nie! To nie biel! Maź ma barwę szaro-białą.
Obudziłem się z obolałymi plecami i czymś wpijającym mi się w nogę. Jednak nie przejmowałem się, wszystko było mi obojętne i nie miałem się już czego bać. W tym momencie w oddali odezwał się przeraźliwy ryk syreny. Sygnał powoli oddalał się, by w końcu zamilknąć.
Zerwałem się i znowu zacząłem pędzić. Rozległ się głos puszczyka albo sowy. Nie wiem. Gdzieś zawył wilk. – „Tu przecież nie ma wilków” – zdałem sobie sprawę. Przyspieszyłem kroku. Zaczęło brakować mi oddechu. „Gdzie koniec tego pieprzonego lasu?” – ryknąłem. – „Gdzie?”
Biegłem dalej…
***
Obudził mnie krzyk. Otworzyłem i przetarłem oczy. Powoli wracała mi świadomość.
- Tato! Tato! Wstawaj! Mieliśmy jechać na wycieczkę! – znów rozległ się dziecięcy głos, należący do mojego siedmioletniego syna, Dominika.
- Która godzina? – zapytałem zaspanym wciąż głosem.
- Nie wiem. Nie znam się jeszcze na zegarku. – Dominik zamyślił się i dodał: - Mała wskazówka jest na siódemce.
Spojrzałem w stronę stojącego na szafce nocnej budzika. Rzeczywiście była siódma rano.
- A jaka pogoda? – spytałem, mając nadzieją, że nie będę musiał jechać.
- Świeci słoneczko.
Chcąc nie chcąc wysunąłem się spod ciepłej kołdry. Włożyłem stopy w kapcie, na piżamę nałożyłem szlafrok. Podszedłem do okna i otworzyłem je na oścież, wcześniej rozsuwając zasłony. Wdarło się świeże powietrze i promienie słońca, które sprawiły, że poczułem przypływ sił, radość i chęć do życia.
- A nie dasz, tatusiowi, buziaka na dzień dobry? – zapytałem.
- Nie dam – zaśmiał się mój syn i uciekł w drugi kąt pokoju.
- Zaraz cię złapię, łobuzie! – zażartowałem i ruszyłem nagle w stronę Dominika.
- A tu co się dzieję? – powiedziała Marta, moja żona, wchodząc z uśmiechem do pokoju. – Co tu się wyprawia?
- Nic. Tatuś chce dać mi buziaka.
- I co? Nie dasz tatusiowi tego buziaka?
- Dam, ale nie chcę, żeby mnie złapał.
- Dziecięca logika – rzuciła, rozbawiona Marta. – Ale dość tej zabawy! Chodźcie na śniadanie!
Weszliśmy wszyscy do kuchni, pocałowałem na przywitanie żonę.
- Kawa albo życie? – zażartowałem.
- Zaraz dostaniesz, już się parzy. Myjcie ręce i siadajcie do stołu – rozporządziła. - Gdzie pojedziecie na tę wycieczkę? – zainteresowała się.
- Jeszcze nie mamy sprecyzowanych planów, prawda, Dominik? – zwróciłem się do syna.
- Ja chcę tam, gdzie ostatnio, do „Złotej doliny”. – odrzekł.
- Aha! No to pojedziemy tam. Ale najpierw śniadanie, żebyśmy mieli siły.
Zjedliśmy po miseczce płatków kukurydzianych z mlekiem, wypiliśmy po szklance soku pomarańczowego.
- A ty, co będziesz robić, kochanie?
- Mówiłam ci wczoraj – powiedziała z wyrzutem Marta, odgarniając kosmyk włosów z czoła. – Dominik potrzebuję nową parę butów, kurtkę, książki, zeszyty itd., od września idzie przecież do szkoły.
- No tak! Wyleciało mi z głowy! Wiesz, że rano jestem nie do życia.
- Wiem – zaśmiała się. Jestem twoją żoną od ośmiu lat i zawsze z rana zrzędzę. Dopij kawę i zbierajcie się! – dodała.
***
Marta pojechała na zakupy, a ja z Dominikiem jechałem właśnie rowerem. Chłopiec siedział z tyłu na bagażniku, z podłożoną pod pupę poduszką.
– Trzymaj szeroko nóżki – zatroszczyłem się o syna, oglądając się nieznacznie.
- Wiem tato. Jestem już duży.
Była niedziela, koniec lipca. Upały dawały się we znaki od kilku już dni. Ale ja uwielbiałem taką pogodę, uwielbiałem lato. W to niedzielne przedpołudnie w mieście nie było zbyt wielkiego ruchu. Większość zapewne dochodziła do siebie po sobotnim szaleństwie, inni szykowali się bądź byli teraz w kościele. Od czasu do czasu mijał mnie jakiś samochód. Mimo to kierowałem się w stronę granic miasteczka chodnikami albo nielicznymi ścieżkami rowerowymi. Powoli zostawiałem za sobą ostatnie zabudowania.
Znalazłem się na bocznej, mało uczęszczanej drodze. Po jakimś czasie spostrzegłem w oddali linię lasu. W chwilę potem skręciłem w polną drogę, porosłą rzadką trawą, wijącą się wśród pól pszenicy. Pojawiły się pierwsze drzewa. Wkrótce dotarłem do wolnej od nich przestrzeni.
Zatrzymałem się i zsiadłem z roweru, a potem delikatnie zdjąłem syna z bagażnika.
Coś na kształt małej, płytkiej doliny pokryte było żółtym piaskiem. „ Złota dolina”, jak ją nazywał Dominik, po brzegach okolona była trawą, po lewej stronie od nas były pola, natomiast po prawej ciągnęła się linia drzew. Za wąską ścianą lasu znajdowało się nieczynne lotnisko wojskowe. Część dawnych budynków, położonych na granicy drzew i pasa startowego oraz częściowo w samym lesie wykupili prywatni przedsiębiorcy. Pogoda nadal dopisywała, wysoko świeciło słońce.
- No to jesteśmy na miejscu – rzuciłem.
- Hurra! – pisnął radośnie, Dominik.
Wokoło śpiewały ptaki, gdzieś w pobliskiej trawie zagrał swoją pieśń świerszcz.
Usiadłem w kucki i obserwowałem z uśmiechem zabawę swojego małego synka. – „Szkoda, że nie ma z nami Marty” – pomyślałem.
- Co robisz, synku? – odezwałem się do Dominika, grzebiącego się w piasku.
- Buduję tunel – odrzekł, podnosząc główkę.
I nagle, patrząc w oczy synka, dostrzegłem coś, co mnie zaniepokoiło. Zobaczyłem w nich strach i jakby niemy krzyk. Odwróciłem się i o mało włosy nie stanęły mi dęba. Przede mną leżał, wręcz czołgał się duży pies. Mieszaniec czarnej maści wyglądał niczym pies z piekła rodem. Nie wiem jakich ras był potomkiem, ale wygląd miał iście diabelski, a może to jakaś nowa, rzadka rasa, której nie znałem. Takie zwierzę widziałem po raz pierwszy w życiu albo strach wypaczył to, co oglądałem. Bestia z pyska toczyła pianę, cicho warczała. Zimny pot oblał mi plecy. „Zaatakuje” – pomyślałem. Wpatrując się w niego, jednocześnie powoli wycofywałem się w stronę chłopca.
- Spokojnie, synku! Nie ruszaj się! Wszystko będzie dobrze! - uspokajałem go.
Cofając się w jego kierunku, wypatrywałem czegoś do obrony. Znalazłem! Kamień! Powoli schyliłem się po niego. Mieścił się w sam raz w dłoni. Poczułem jego uspokajającą, twardą gładkość. „Będzie dobrze” - dodawałem sam sobie otuchy. Potem wszystko potoczyło się w ułamku sekundy.
Pies ruszył. Odwiodłem rękę z kamieniem do tyłu. Rzuciłem. W tym momencie kątem oka dostrzegłem, że Dominik wyrwał się do przodu.
- Nie! – krzyknąłem.
Nagle chłopiec znalazł się na linii pomiędzy psem a mną. Nie wiem może chciał mnie zasłonić, może chciał być blisko mnie, żeby poczuć się bezpieczniej? Zobaczyłem jak Dominik upada. Miałem wrażenie jakbym grał w filmie, który ktoś puszcza w zwolnionym tempie, a jednocześnie wszystko działo się tak szybko. Pies rzuca się na mnie, przewraca mnie. Jego zęby znalazły się tuż przy moim gardle. Wtedy pomyślałem, że jeśli chcę uratować swoje dziecko, to muszę najpierw uratować samego siebie. W ostatnim momencie złapałem go jedną ręką za obrożę, druga znalazła się w zębach bestii. Jego ślina kapała na moją twarz. Poczułem ból w ręce, a równocześnie wściekłość i… wtedy przypomniałem sobie film przyrodniczy w którym zebra broniąca się u wodopoju przed atakującym ją krokodylem, zębami chwyta go za oczy, ratując się w ten prosty i skuteczny sposób. Udało mi się wyrwać rękę z paszczy psa i wbiłem dwa palce w oczy potwora. Cicho zaskomlał. Atak stracił na intensywności. Natychmiast wolną dłonią opasałem szyję zwierzęcia, ścisnąłem i przekręciłem rękę w prawo, jednocześnie nogami oplotłem jego brzuch i przekręciłem się całym ciałem w lewo. Atak psa ustał, ciało rozluźniło się. Odrzuciłem go od siebie. Zerwałem się na nogi. Chwyciłem za kamień i zacząłem nim walić w jego głowę, aż poczułem, że ją rozbiłem; byłem pewny, że nie żyje. Po czym odwróciłem się w stronę leżącego synka. „Moje dziecko” – zawyłem – „moje dziecko”. Podbiegłem do niego.
Dominik leżał na plecach. „Co robić?” – zadałem sobie pytanie. Przytknąłem głowę do piersi syna – wyczułem lekkie bicie serca. Żyję – szepnąłem. Palcami sprawdziłem na tętnicy szyjnej puls – jest. Z głowy spływała strużka krwi. Podarłem białą podkoszulkę i obwiązałem jego głowę. – Synku – szeptałem. – Synku – krzyknąłem głośniej. Bez odpowiedzi. Przykryłem go swetrem.
Wziąłem głęboki wdech. Wyjąłem telefon komórkowy. Wykręciłem numer ratownictwa medycznego – sto dwanaście, bo oczywiście pogotowia u nas nie było. Oszczędności. Kapitalizm. Po co?
Odezwał się głos dyspozytora:
- Słucham? Co się stało?
- Wypadek… Atak psa… Mój syn, Dominik… leży – wymówiłem te słowa z trudem..
- Proszę się uspokoić – znów odezwał się głos dyspozytora. – Pies ugryzł pańskiego syna.
- Nie! Chciałem go przed nim obronić… rzuciłem kamieniem… Dominik, to jest mój synek – znowu wziąłem głęboki wdech – znalazł się na linii…
- Jeśli dobrze zrozumiałem, pański syn został uderzony kamieniem?
- Tak!
Gdzie? – zadał pytanie.
- W głowę – odrzekłem.
- Proszę powiedzieć: gdzie się pan obecnie znajduje? Jaki jest numer pańskiego telefonu?
- Jesteśmy… byliśmy na wycieczce rowerowej. Zatrzymaliśmy się w pobliżu byłego lotniska wojskowego, od strony południowej, niedaleko tzw. piasków. Można tu dojechać polną drogą. Mój numer telefonu: dwa, dwa, cztery - pięć, pięć, pięć - dwa, dwa, sześć.
- Dobrze. Już wysyłam zespół, ale proszę się jeszcze nie rozłączać. – Czy pański syn jest przytomny? Czy rusza się? reaguje na ból? dotyk? wezwanie? Ile ma lat?
- Nie reaguję, chyba jest nieprzytomny. Ma siedem lat.
Kolejne pytania:
- Czy oddycha, rusza mu się klatka piersiowa, brzuch?
- Tak – odpowiedziałem z nadzieją. Dzięki Bogu! Oddycha!
- Czy wyczuwalny jest puls?
- Tak! – Znów ulga.
Miałem dość już tych pytań. „Kiedy do cholery przyjadą? – zrzędziłem w duszy - Kiedy?” Starałem się jednak odpowiadać spokojnie. Wiedziałem, że krzykiem nic nie zdziałam.
- Proszę podać jeszcze tylko swoje imię i nazwisko, syna, adres domowy – ponownie odezwał się znajomy głos w słuchawce. - Ambulans już jedzie – uspokajał mnie.
Dziwne, chociaż byłem wściekły na głos w słuchawce, to jednak działał na mnie kojąco, dodawał mi otuchy, uspokajał, a jednocześnie wiedziałem, że mój syn zdany jest nie tylko na mnie, ale i fachowców. Byłem mu wdzięczny. Podałem dane o które zostałem poproszony.
- Dziękuję – odezwał się dyspozytor. – Jak już powiedziałem wcześniej ambulans jest w drodze. Rozłączył się.
- Dziękuję – powiedziałem na głos, w pustą słuchawkę.
Spojrzałem na syna. „Boże! Niech już przyjadą!” – myślałem.
Poprawiłem sweter na Dominiku. Oczy miał nadal zamknięte, ale widać było wciąż jak rusza się jego brzuch, klatka piersiowa. „Będzie dobrze – uspokajałem się. - Musi”. Co miałem jeszcze zrobić? Nie wiem. Pocałowałem jego czoło; było rozpalone. – Synku, synku – wciąż szeptałem. I wtedy przypomniałem sobie jeden szczegół: pies przecież miał obrożę. Gdzie, do cholery, jest właściciel psa? Poczułem złość: na właściciela, na policję, polityków, którzy ustalają prawo, sądy, straż miejską, na obrońców praw zwierząt, głupotę i bezmyślność ludzi: „Mój pies nie gryzie” – często się słyszy. Byłem wreszcie zły na samego siebie.
W tym momencie z oddali doszedł mnie głos syreny ambulansu. – „Nareszcie” – odetchnąłem. Sygnał przybliżał się coraz bardziej, był głośniejszy. Wstałem i dałem im znak ręką. Wreszcie stanęli przy nas.
Wysiadło dwóch młodych ratowników.
- Gdzie poszkodowany? – zapytał jeden z nich.
- Tu! – wskazałem.
- Proszę się odsunąć i nie przeszkadzać – zakomenderowali.
Zrobiłem tak jak kazali. W końcu znali się lepiej ode mnie na udzielaniu pierwszej pomocy. Po co miałem przeszkadzać? Liczyła się przecież każda sekunda.
Odsunąłem się i stanąłem z boku. Przypomniałem sobie wreszcie tego psa. Pilnował tu razem z innym jakiejś firmy. Nie była ogrodzona, ale on i ten drugi nigdy nie opuszczali terenu, którego pilnowali. Zawsze tylko wałęsali się po obrzeżach firmy i tylko obserwowali intruzów, czy nie wchodzą na ich posesję. Kiedyś pomyślałem, że jakiś grzybiarz nie wiedząc o psach, a firma częściowo znajdowała się w lesie, nie dostrzeże tablic: teren prywatny i natknie się na psy.
Międzyczasie dochodziły mnie tylko strzępki rozmów ratowników, czasami pojedyncze słowa: masaż, sztuczne oddychanie, defibrylator…
- Spojrzałem w ich stronę. Jeden z nich wstał i podszedł w moją stronę. Popatrzył na mnie dziwnym wzrokiem i powiedział:
- Przykro mi.
- Co?
- Przykro mi. Pański syn nie żyję – powtórzył po raz drugi.
- Jak to?
- Przykro mi.
- Niemożliwe! Co się, do diabła, stało?
- Robiliśmy sztuczne oddychanie, masaż serca. Niestety nie powiodło się.
Kolana ugięły się pode mną, żeby mnie nie podtrzymał, to bym upadł. – „Co ja powiem Marcie? Co mam powiedzieć sobie?” – myślałem.
Podszedłem do syna. Ukląkłem przy jego ciele. Pocałowałem jego zimną dłoń, dotknąłem jego, wydawało się, lodowatej dłoni.
I wtedy chyba coś we mnie pękło.
Zerwałem się i pobiegłem w stronę pobliskiego lasu.
***
Nadal w szybkim tempie posuwałem się naprzód. Twarda ściółka poczęła powoli zamieniać się w miękką, wręcz bagnistą powłokę. Czułem się jakbym biegł po miękkim dywanie. W końcu wróciłem na twardszy grunt.
Mknąłem dalej, mijając po drodze setki drzew i krzewów, gdzieniegdzie migały mi zmurszałe pnie. Kiedy, w oddali, zobaczyłem „lokalne” składowisko śmieci, zatrzymałem się i zbliżyłem się do niego. Mała, cuchnąca górka w najwyższym punkcie sięgała na wysokość około jednego metra, rozlewała się natomiast w promieniu jakiś czterech, pięciu metrów. Zapewne okoliczni mieszkańcy, chcąc oszczędzić na wywozie odpadów, składali je tutaj. Z przeciwległej strony widać było ślad wyrobiony przez samochody. Zacząłem grzebać w śmieciach, wybierając dłuższe kawałki materiałów i odcinki lin, sznurków, związując je w coś na kształt liny. Skończywszy, odwróciłem się i wzrokiem poszukałem odpowiedniego miejsca. Znalazłem. Zawiązałem ten powróz na gałęzi o odpowiedniej grubości i znajdującej się na odpowiedniej wysokości. Pod nogi podstawiłem jakąś kłodę, pętle założyłem na szyję i nogami odepchnąłem kloc… i trach – swoista lina pękła. Niezrażony, poprawiłem wiązanie i zawiesiłem „linę” na innym drzewie, innej gałęzi. Pętla ponownie znalazła się na mojej szyi. Wspiąłem się na ostro zakończony pniak i znowu skoczyłem… trach – „lina” zerwała się po raz drugi – wylądowałem na ziemi. Leżąc brzuchem na ściółce poczułem się dziwnie. Odwróciłem głowę. Z pleców wystawało mi coś okrwawionego. „Zrąbana sosna” – pomyślałem, zanim zapadłem w ciemność.
***
Kiedy odzyskałem świadomość, ujrzałem przed sobą świetlisty tunel. Wstałem i skierowałem się w tamtą stronę. Na końcu długiego korytarza jaśniejącego bielą dostrzegłem postać chłopca. Machał do mnie rączką, przywoływał. „Dominik” – pomyślałem, zanim ruszyłem w jego kierunku. Byłem spokojny.
KONIEC
Chcę tylko powiedzieć, że tekst Twój mi się spodobał i na jego podstawie, jak też po przeczytaniu Twoich tekstów o perypetiach z Patrycją, uważam, że powinieneś pisać.
Drobnymi niedociągnięciami, czy błędami się nie przejmuj i rób swoje, żyj, przeżywaj,zdobywaj doświadczenie i wiedzę, i idź do przodu..
Trzymam kciuki...
Pozdrawiam
Alf
Również pozdrawiam.