Go to commentsRozdział II
Text 3 of 11 from volume: Sophie i jej dylematy
Author
Genremystery & crime
Formprose
Date added2013-08-17
Linguistic correctness
Text quality
Views2300

Sophie wpadła zziajana do budynku szkoły. Przez poranne korki utknęła w połowie drogi z domu. Była wściekła. Niewyspana, z rozwianym włosami ze złością wrzucała książki do szafki, kiedy jak zwykle, jak spod ziemi  pojawiła się obok niej Jane.

- Nareszcie jesteś!   Wyobraź sobie, że Rick już załatwił dwie skrzynki piwa! Pożyczyłam sobie namiot ojca, nie musi o tym wiedzieć, że być może go zgubię. Trzeba tylko załatwić trochę trawki, nie uważasz?

- JANE! – oburzyła się dziewczyna. Poprawiła swoje czekoladowe włosy. – Czy do ciebie naprawdę nie dociera, że nie uda mi się wymknąć z domu?

- Daj spokój, coś się załatwi. Elliot na pewno chętnie da ci alibi. Powiesz, że robimy sobie piżama party, a on to potwierdzi. Tylko po prostu w plecak zapakujesz śpiwór, i możemy jechać! – Jane pałała niepohamowanym entuzjazmem.

- Może i masz rację – Sophie była pełna obaw. – W takim razie jak przekupię Marka? Dobrze wiesz, że on zawsze znajdzie pretekst, by mnie wkopać.

- Coś wymyślisz. A teraz musimy pomyśleć, gdzie dokładnie pojedziemy, słyszałam o pewnej polanie na północ stąd…

Przyjaciółka kontynuowała monolog, jednak Sophie już była myślami daleko. Zastanawiała się, co począć ze swoim młodszym bratem. Szybko jednak wpadła na dobry pomysł. Do domu pojechała zaraz po lekcjach, wpadła do swojego pokoju jak na skrzydłach. Wyciągnęła z dna szafy szary podróżny plecak i zapakowała go niezbędnymi rzeczami przydatnymi w leśnej głuszy. Potem zbiegła na dół, by porozmawiać z ogrodnikiem. Ten właśnie przycinał nierówne gałązki tuji rosnących przy płocie.

- Jak Ci mija dzień, złotko? – zagadnął.

- W porządku… - zaczęła dziewczyna niepewnie. – Wiesz, chciałabym wybrać się ze znajomymi na biwak w góry. Wrócę w niedzielę wieczorem… Prosiłabym cię, byś w razie telefonu od mamy powiedział jej, że jestem u Jane w domu i że będę tam nocowała, dobrze?

- Jasne jak słońce, złotko. Potrzebujesz, abym cię podwiózł?

-Poradzę sobie – zapewniła go. – Z góry wielkie dzięki za pomoc.

Wróciła do środka. Tam zaskoczył ją Mark, jak zwykle siedzący niechlujnie na kanapie i grający na konsoli. Sophie odwróciła z niesmakiem wzrok od ludzi padających od strzałów postaci kierowanej przez brata.

- I co? – odezwał się do niej – Znów gdzieś się wymykasz. Będziesz miała kłopoty. Mama prędzej uwierzy mnie, niż Elliotowi.

Dziewczyna przewróciła oczami. Chłopak miał skłonności do szantażu, aby dostać to, co chce.

- Czego ode mnie chcesz tym razem – westchnęła zażenowana.

- Więc… - Mark od razu się ożywił – Załatwisz mi trochę koki?

- Co?! Chyba sobie żartujesz. Nie pozwolę, żeby taki gówniarz jak ty ćpał.

- Daj spokój… tylko ze dwie działki.

-Nie ma mowy – zaprzeczyła dziewczyna – Ewentualnie mogę ci dać trawkę.

- Niech będzie. Tyle, że kolejnym razem zabierzesz mnie ze sobą na jakąś imprezę.

Zrezygnowana Sophie przystała na ten układ. Już i tak straciła dość czasu na bezsensowne dyskusje. Było już wpół do piątej. Wpadła jak burza do pokoju, spakowała do plecaka jeszcze bluzę i koc i wybiegła na podjazd. Rzuciła plecak na tylne siedzenie auta i włączyła silnik. Głośno przeklęła, gdy jej samochód zakrztusił się i nie chciał odpalić. Za chwilę jednak ruszył i dziewczyna pognała pod dom Jane kilkanaście ulic dalej. Wchodziła w zakręty niemalże z piskiem opon; jej przyjaciółka nie znosiła braku punktualności. Skręcając w lewo w okolicy nieco ponurej (pełno było tam opuszczonych domów porośniętych bluszczem) w połowie zakrętu wydawało jej się, że wśród drzew ujrzała znajomą postać z jej dzisiejszego snu. Sophie krzyknęła i zarzuciła gwałtownie kierownicą, niemalże wjeżdżając jeepem do przydrożnego rowu. Odetchnęła głęboko kilka razy i obejrzała się przez prawe ramię – cień zniknął. Chwilę poczekała, aż jej serce wróci do normalnego rytmu i pojechała dalej. Kiedy zajechała pod dom Jane, dziewczyna czekała już wraz z Mattem i Rickiem, obładowanymi bagażami. Chłopcy wrzucili torby do bagażnika, i władowali się na tylne siedzenie. Jane usiadła na miejscu pasażera. Sophie pomyślała, że może jednak czeka ich świetny wypad, szczególnie, gdy Rick wyjął z podręcznej torby uncję marihuany i zaczął ze swoim charakterystycznym uśmiechem zawadiaki przygotowywać skręty.


Jechali już godzinę krętą górską drogą. Jane z nosem w mapie co chwilę wydawała komendy, tak, by zbliżyli się jak najbardziej do ustronnej polanki zaznaczonej na arkuszu czarnym prostokątem. Po wielu sprzeczkach, zakrętach, skrętach wreszcie jeep zatrzymał się. Wokół nich rozpościerała się zielona polana o kształcie niemalże idealnego kwadratu o boku pięciu metrów. Wokół rosły dość gęsto sosny, a na końcu polany, w odległości dwóch metrów z ziemi wyrastała potężna skała. Była ona całkiem naga, prócz nielicznych żółtozielonych górskich mchów zahartowanych w życiu w trudnych warunkach.

Wciąż pałająca niepohamowanym entuzjazmem Jane zaraz po zatrzymaniu się samochodu pobiegła rozbijać namiot, za nią poczłapali, wciąż obładowani torbami Matt z Rickiem. Sophie została w aucie. Zamknęła oczy i odetchnęła głęboko. Wciąż nie mogła wyrzucić z myśli wizji zakapturzonej postaci spotkanej na drodze. Nie wiedziała, czy to jej wyobraźnia płata jej figle, czy mężczyzna naprawdę czaił się w zaroślach. Otworzyła schowek w desce rozdzielczej i wyciągnęła smitha&wessona oraz gaz obezwładniający. Dostała ten policyjny sprzęt od ojca, żeby mogła się obronić. Intuicyjnie wyczuła, że teraz może jej się przydać ten z pozoru bezsensowny podarek.

-Stara, zamierzasz długo siedzieć w tym samochodzie, czy pomożesz nam z tym namiotem? – z letargu wyrwał ją głos Ricka. Wyszła z samochodu, wcześniej wrzucając broń do plecaka i włączając z odtwarzacza płytę Green Day i wróciła do przyjaciół.

Do wieczora namioty stały postawione pod rosłą sosną, osłonięte od wiatru. Siedzieli paląc papierosy i opróżniając powoli kolejne butelki z piwem.

- Wiecie, coś czuję, że w tym roku nasza drużyna nie dostanie się do zawodów ogólnokrajowych – stwierdził Matt, po czym wychylił dwa hausty trunku.

- My się nie dostaniemy? MY?! Diabły z Fresno wygrają z każdym! – oburzył się Rick. Lekko podchmielony chłopak, grający na pozycji skrzydłowego lekko się zataczając zaprezentował nową formację obronną zespołu. Wszyscy ryczeli ze śmiechu. Nagle Sophie poczuła, że po plecach przebiegł jej dreszcz. Obejrzała się; wydawało jej się, że w głębi, w ciemności, coś się poruszyło. Niepokój zauważyła Jane.

- Hej, co się stało? Wyglądasz jakoś blado… - przyciągnęła do siebie Sophie i objęła ją ramieniem.

- Wszystko okej… tylko… muszę zapalić. I pomyśleć. Zaraz wracam. –wydukała i wstała powoli.

- No dobrze… Tylko weź ze sobą latarkę, jeśli będziesz odchodzić gdzieś daleko.

Dziewczyna wczołgała się do namiotu, narzuciła na siebie bluzę. Do kieszeni włożyła buteleczkę z gazem, natomiast rewolwer  wcisnęła za pasek od spodni, kilkakrotnie sprawdzając, czy sprawnie będzie mogła go wyciągnąć. Przełknęła ślinę. Będą mieli ze mnie ubaw, jeśli dowiedzą się, że chodzę po lesie uzbrojona po zęby, pomyślała. W ostatniej chwili przypomniała sobie o ciężkiej, policyjnej latarce zakopanej pod stosem koców i ubrań w plecaku. Wyciągnęła ją i włączyła. Dawała jasne, pewne światło.

Wyszła z namiotu. Jane mrugnęła do niej porozumiewawczo i kiwnęła głową, jakby dodając jej otuchy. Sophie miała nogi jak z waty, gdy odchodziła na kilkanaście kroków w głąb lasu. Wciąż ogarniał ją jakiś irracjonalny lęk. Przecież byli na zupełnym odludziu, a ten cień to albo wytwór wyobraźni, albo spłoszony zając. Drżącymi rękoma odpaliła papierosa i dwukrotnie głęboko się zaciągnęła. Pozwoliła, by nikotyna wniknęła do jej płuc i krwi, dając poczucie odprężenia. Przymykając oczy, pogrążając się w chwilowym letargu, nie zauważyła cienia przemykającego na granicy jej pola widzenia. Po chwili usłyszała szelest; jednak było już za późno. Została kopnięta od tyłu w kolana, nogi się pod nią ugięły. Upadła przygnieciona jakimś ogromnym ciężarem; gaz obezwładniający wypadł jej z kieszeni, leżał wśród kępki trawy metr dalej, a papieros zaczął wypalać dziurę w rękawie jej bluzy. Zdążyła tylko pomyśleć, że to jednak nie wyobraźnia, po czym straciła przytomność poprzez uderzenie latarką w skroń.



Jane zaniepokoiła piętnastominutowa nieobecność Sophie. Mimo upojenia alkoholowego dziewczyna wciąż myślała racjonalnie. Usłyszała przedtem trzask; pomyślał jednak, że koleżanka nadepnęła zapewne na suchą gałązkę. Postanowiła jednak iść sprawdzić, co się z nią dzieje. Wzięła latarkę i skierowała się tam, gdzie poszła wcześniej Sophie.

Szła kilka metrów, aż kopnęła coś twardego. Schyliła się. Gaz obezwładniający. Ogarnęło ją dziwne uczucie. Kto i po co zostawił tę broń w środku lasu wysoko w górach? Zabrała gaz ze sobą. Po kilkunastu krokach, w zaroślach znajdujących się po jej lewej stronie usłyszała szelest i cichy jęk. Jane z drżącym sercem poszła w kierunku, z którego dochodził odgłos. Rozchyliła gałęzie krzewu…  i ujrzała swoją przyjaciółkę.

Jej twarz była ubrudzona ziemią i naznaczona bruzdami, jakby ktoś wlókł ją po ściółce lasu. Wokół głowy widoczne były jej brązowe włosy, zazwyczaj w nienagannym stanie, teraz były jednak splątane i przypominały obłok kurzu.  Na prawym przedramieniu dziewczyny widoczna była dziura w rękawie bluzy; skóra była gdzieniegdzie lekko poparzona. Sophie wyglądała jak wrak człowieka, mamrotała przez majaczy półsen. Nie zareagowała, gdy Jane zawołała ją po imieniu, więc ta ostatnia potrząsnęła ramieniem nieprzytomnej dziewczyny. Ocknęła się, jednak nie mogła wstać, gdyż dawały jej się we znaki stłuczenia.

- Posłuchaj – mówiła Jane wolno i wyraźnie, akcentując sylaby, jakby mówiła do kogoś chorego umysłowo – Zaraz przyjdą tu chłopcy, zaniosą cię do namiotu. Poczekaj tutaj. – i oddaliła się w stronę obozowiska.


Spadała w przepaść. Nie mogła się zatrzymać. Czerń ją pochłaniała.

Z letargu wyrwał Sophie głos przyjaciółki. Ujrzała ją, klęczącą nad nią. Chciała się podnieść, przytulić Jane, podziękować jej za odnalezienie… ale spotkała się z falą bólu w plecach. Opadła z powrotem na miękki mech. Jej oddech przypominał charczenie.

Jane zapewniła ją, że wróci… ale czas dłużył się w nieskończoność. Wydawało jej się, że czeka godzinę. Usłyszała jednak głosy przyjaciół, które podniosły ją na duchu. Po chwili była już w objęciach Matta, który delikatnie, jakby była figurką z origami, niósł ją na polanę. Sophie wciąż się bała, więc cieszyła się, że silne ramiona kolegi dają jej poczucie bezpieczeństwa. Po chwili poczuła pod sobą miękkość koca. Matt przytulił ją i położył się obok niej, wciąż uważając, by nie naruszyć jej ran. Dziewczyna postanowiła z samego rana streścić przyjaciołom całą historię od jej wyjścia z namiotu, obojętnie czy uznają ją za wariatkę czy nie. Rana na przedramieniu zapiekła ją; pomyślała, że będzie musiała ją opatrzeć jak najszybciej. Prędko jednak zasnęła, zapominając o bólu. Tym razem już nie trawiły ją koszmary.


Mimo wczesnej pory zebrali się na środku polany. Słońce dopiero wschodziło wśród szczytów gór Sierra. Sophie siedziała po turecku, a przyjaciele skupili na niej wzrok. Wciąż wyglądała nie najlepiej, jednak mogła już siedzieć, a rana na jej przedramieniu była zawinięta w prowizoryczny opatrunek zrobiony z kawałka koszulki Ricka. Dziewczyna powoli układała sobie w głowie, to co chce powiedzieć. Najpierw streściła im sen, potem incydent w drodze do domu Jane. Wszyscy słuchali w skupieniu. Matt nerwowo palił papierosa. Sophie przeszła do sedna sprawy.

- Gdy wyszłam wczoraj z namiotu, miałam przy sobie pistolet i gaz. Nie wiem dlaczego, intuicja podpowiedziała mi, że przyda mi się broń. Zaciągnęłam się głęboko… i wtedy ktoś podciął mi nogi i przycisnął mnie do podłoża. Chciałam krzyknąć, jednak miałam zasłonięte usta, a głos, ewidentnie męski, przesiąknięty zapachem mięty, szepnął mi do ucha słowa, które zmroziły mi krew w żyłach. Wypowiedziane zostały one niemal z rozkoszą w głosie. Brzmiały: nareszcie się policzymy… po tylu latach czekania…

Znajomym zmroziły one krew w żyłach. Matt zastygł z papierosem w ustach, a Jane wyglądała jakby zaraz miała się rozpłakać niczym pięciolatek, który zniszczył swoją ulubioną zabawkę. Sophie kontynuowała monolog.

-Wtedy dostałam czymś w głowę i odpłynęłam. Gdy się ocknęłam, facet gdzieś mnie wlókł. Zobaczyłam, że trzyma colta wycelowanego prosto we mnie. Był obyty z bronią. Zauważyłam też poszarpane, zniszczone dżinsy. Po dotarciu w jakieś krzaki miałam już całą posiniaczoną twarz. Nachylił się ku mnie; było ciemno, więc nie widziałam twarzy. Znów wyszeptał mi do ucha, że się policzymy. I że na razie tylko zrobi coś, żebym go zapamiętała. Odpalił papierosa z paczki którą miałam w kieszeni. Szczęście, że nie wyczuł smitha&wessona zatkniętego za moim paskiem. Po chwili poczułam ból, jakby ktoś wylał mi na rękę żrący kwas. Gość przypalał mi skórę żywcem! Chciałam krzyknąć z bólu, ale za chwilę jego pięść znalazła się w moich ustach. Ledwo opanowałam odruch wymiotny i pogryzłam mu kłykcie aż do krwi. Zaczął klnąć i mocniej podpalił mi skórę. Wtedy poczułam impuls do działania. Sięgnęłam ręką po rewolwer i strzeliłam na chybił trafił. Dobrze, że miałam zamontowany tłumik. Facet zawył w bólu, chyba trafiłam go w łydkę. Wtedy zdrową nogą przygniótł mi żebro. Spojrzał mi w oczy, poruszając wargami, jednak nic nie mówił. I wtedy przeżyłam szok. Miał zupełnie czarne oczy. Czarne jak węgiel. Identyczne jak facet z mojego snu. Wtedy uciekł, a po chwili straciłam świadomość. Tak odnalazła mnie Jane.

Sophie głęboko odetchnęła. To nie wszystko. Wstała i uniosła krawędź poplamionej koszulki. Na jej prawym boku, na wysokości ostatnich żeber wykwitł fioletowo żółty siniec. Rozlewał się od talii dziewczyny, aż po linię mostka. Wyglądało to tragicznie, tak jakby przed chwilą zeszła z areny po pojedynku z rosłym gladiatorem.

W tym momencie opadła im szczęka. Rick zerwał się z miejsca. Jane krzyknęła, a po policzkach popłynęły jej łzy. Matt po prostu siedział bez ruchu. Nikt nie wiedział co powiedzieć. Ich przyjaciółka przeżyła koszmar, a oni siedzieli upaleni kilkanaście metrów dalej o niczym nie wiedząc. Pierwszy doszedł do siebie Matt.

- Powinniśmy o wszystkim zawiadomić policję… - zaczął.

- Na razie nie… muszę to wszystko przemyśleć i skonsultować z Elliotem. – wiecznie wesoły ogrodnik był jedyną zaufaną jej dorosłą osobą. – Jeszcze muszę się zastanowić, co powiem rodzicom, gdy zauważą te obrażenia…

Jane doszła do siebie. Delikatnie przyciągnęła Sophie do siebie i przytuliła, szlochając jej w ramię. Chłopcy zaczęli przygotowywać się do wyjazdu do Fresna.




  Contents of volume
Comments (3)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
To prawdziwy dreszczowiec. Akcja rozwija się bardzo ciekawie. Zupełnie poprawny język. Ale, niestety, wkradło się trochę błędów. Dopełniacz od rzeczownika "tuja" brzmi "tui", a nie "tuji". Napisałaś, że siniec był "fioletowo żółty". Mógł być "fioletowożółty", jeśli jeden kolor przechodził płynnie w drugi, albo "fioletowo-żółty", jeśli była wyraźna granica między tymi kolorami. Sądzę, że jednak pierwszy wariant.
Pojawiają się wcześniej wskazane błędy:
- braki spacji po myślnikach w dialogu;
- braki spacji po przecinkach, kropkach lub średnikach;
- zbędne kropki przed myślnikami w dialogu;
- zbędne przecinki przed: jak zwykle, niż Elliotowi (przed "niż" w zdaniach pojedynczych nie stawiamy przecinków), i władowali, wciąż obładowani;
- brakuje przecinków przed: pojawiła się, paląc, lekko się zataczając, zaprezentował.
avatar
Dziękuję za te cenne uwagi, aczkolwiek wskazanych błędów nie mogę zmienić tutaj na stronie, ale w pliku na komputerze skoryguję te usterki. :)
avatar
Bardzo fajne opowiadanie.Przypomina mi jakiś kryminał,ale nie pamiętam w tej chwili tytułu.Językowo rzecz jasna.Dobrze się czyta,poza tymi kilkoma szczególnymi błędami,jakie wypomina ci Janko.
© 2010-2016 by Creative Media