Author | |
Genre | horror / thriller |
Form | prose |
Date added | 2013-09-19 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 2886 |
Robert Mikłosz
Niezwykle odważny człowiek
Szedł samotnie w zapadającym zmroku, zagłębiając się niemal po kolana w błocie, pokrywającym polną drogę, na której właśnie się znajdował. Kierował się od swojego domostwa w stronę pobliskiego miasteczka, Kruszwicy. Było zimno, wiał silny wiatr; wczoraj cały dzień padał deszcz – nadchodziła wyjątkowo wczesna tego roku jesień. Szczelniej dopiął płaszcz, mocniej owinął wokół szyi czerwony szal, tak jak lubiła jego żona, tak jak go nauczyła, na zewnątrz wierzchniego okrycia. Kultywował ten zwyczaj nawet po jej śmierci. Odeszła z tego świata dziesięć lat temu {jak ten czas leci – pomyślał}; zabiła ją gruźlica. To go załamało. Stał się zgorzkniały, smutny, zaczął pić. Trzy lata przed towarzyszką życia pochował swoją nowonarodzoną córeczkę, nawet nie zdążyli nadać jej imienia. – Gruźlica płuc – orzekł lekarz. Psioczył wówczas na cały świat, przeklinał Boga; nie wiedział wtedy jeszcze, co go czeka w przyszłości, co zgotuje mu los trzy lata później, wszechmocny Bóg. Dziś był złamanym życiem czterdziestoletnim mężczyzną, z bujną, siwą czupryną, ze zniszczonymi dłońmi. Żył z pracy własnych rąk – kuźnia stojąca opodal drewnianej chaty, w której mieszkał, była jego drugim domem.
Powoli zbliżał się do pierwszych zabudowań miasta. Kazimierz, bo takie nosił imię, słynął w okolicy z niezwykłej siły i odwagi. Mawiano, że z niedźwiedziem mógłby się brać za bary, widziano ponoć jak szarżującego byka chwycił za rogi i kark mu skręcił w gniewie, sam głosił, iż samego diabła z piekła za uszy by wyciągnął, gdyby mu zalazł za skórę. Ile było w tym prawdy, a ile wyobraźni ludzkiej i przechwałek samego bohatera? Trudno powiedzieć. Na pewno wszyscy schodzili mu z drogi, bano się go powszechnie, matki straszyły nim niegrzeczne dzieci.
Po śmierci żony {Agata nadal odwiedzała go w snach} nie przeżył ani jednego dnia bez pijatyki, rozróby. W miarę upływu czasu, jak ból łagodniał, częstotliwość tych ekscesów również traciła na intensywności. Ale i dziś jeszcze potrafił rozbić drewnianą ławę na czyimś grzbiecie albo rzucić kimś o ścianę. Miejscowy proboszcz wyklinał go z ambony, wzywał do poprawy – nic nie docierało do zapalczywej głowy.
W oddali majaczyła właśnie murowana wieża kościoła pod wezwaniem Jana Chrzciciela, z której w niedziele rozchodził się dźwięk dzwonu, wzywającego wiernych na nabożeństwa. Dwa razy w tygodniu udawał się tą drogą do oddalonej o jakieś dwa, trzy kilometry Kruszwicy: we wtorki na cotygodniowy targ, by zrobić sprawunki i w soboty do miejscowej gospody „Pod Czerwonym Bykiem”, by topić swe smutki, żale w alkoholu wraz z nielicznymi przyjaciółmi jacy mu pozostali – lokalnymi obibokami i nicponiami.
Wszedł właśnie w obręb miasta. Latarnie nikłym światłem rozświetlały kamienice i brukowane uliczki, na których zalegały wciąż po wczorajszej ulewie kałuże i masy zaschniętego błota. Zaklął szpetnie i prawie biegiem ruszył w stronę gospody, czuł już w ustach smak wódki i piwa, ale też spieszno mu było zobaczyć pasierbicę gospodarza, siedemnastoletnią Martę.
Marta. Poznał ją zaraz po śmierci swojej ukochanej. Ona straciła wtedy ojca, on dwie kochane istoty; to zbliżyło ich do siebie. Po roku matka dziewczynki wyszła za mąż po raz drugi za obecnego właściciela „Pod Czerwonym Bykiem”, jednak zawiązana wówczas przyjaźń pomiędzy dorosłym, zgorzkniałym mężczyzną, a dzieckiem przetrwała do dziś. Pamiętał jak siadywała mu na kolanach i prosiła, żeby opowiadał jej bajki; robił to z wielką radością. Kiedy kończył jedną opowieść, patrzyła mu w oczy, a potem szeptała do ucha: - Jeszcze, wujku, jeszcze jedną, ostatnią. – I opowiadał dalej. Dziwne, ten gburowaty człowiek potrafił rozmawiać z tym małym aniołkiem, lgnęła do niego i w przeciwieństwie do innych nie bała się go wcale. Jej matka początkowo patrzyła na tę ich przyjaźń z niechęcią; potem przywykła, pogodziła się z nią – i tak zostało aż do teraz. Może dziewczynka dostrzegała w nim ojca, wsparcie w trudnej chwilii, pociechę, on na pewno widział w niej utracone dziecko. Marta miała kruczoczarne włosy i ciemne jak węgiel oczy, podobnie jak jego zmarła córka. To ona zapewne uchroniła go przed postępującym szaleństwem, a kto wie, czy i nie przed samobójstwem, to sam jej widok tamował w nim gniew, destrukcję. Dziś dziewczyna była pannicą i oglądali się za nią chłopcy. Ona sama również wodziła oczyma za co przystojniejszymi kawalerami, jednak nie miała jak do tej pory żadnego, a chętnych nie brakowało – panna była nad wyraz urodziwa.
Stanął wreszcie u celu swej krótkiej podróży.
ratings: acceptable / good
ratings: perfect / excellent