Go to commentsZielonooka
Text 1 of 1 from volume: chaos
Author
Genrehorror / thriller
Formprose
Date added2013-09-27
Linguistic correctness
- no ratings -
Text quality
- no ratings -
Views2181

Zielonooka

Nad Kozią Wsią ciążyły ciemne chmury złowrogo wyciągając ku szczytom blaszanych dachów wygłodniałe, niezgrabne ramiona. Była to wioska na pozór zwyczajna, z małym kościółkiem bielącym się w październikowym słońcu w dole rzeki, z zaniedbanym budynkiem wiejskiej szkółki obrosłym gdzieniegdzie zielonym mchem starości i opuszczoną stacyjką, w której zatrzymywały się dzień w dzień niezmiennie dwa te same pociągi-jeden pędzący w kierunku Nawrotu i drugi, poruszający się za to mozolnie i ociężale, do małej, równie ubogiej co Kozia Wieś osady-Jabłonnej.

Tak, wioska ta na pierwszy rzut oka nie wyróżniała się niczym szczególnym. Może tylko ten nieokreślony smutek, jaki przenikał tutaj każdą ulicę, budynek, a nawet karczmę, z której nigdy jeszcze zdaje się nie popłynęły ku niebu swawolne dźwięki trąbek czy wesołych harmonijek, w której też nie rozbrzmiewały wieczorami głuchym echem potężne salwy śmiechu podpitych mężczyzn, jak to zwykło było słychać w okolicznych wsiach, napawały przypadkowych podróżnych i wędrowców nieokrzesanym lękiem przenikającym głęboko ich proste, poczciwe serca. W Koziej Wsi od dawien dawna zalegała martwa cisza. Nawet szum wiatru przynoszący tak często ulgę zmęczonym gwarem ludzkim duszom pojawiał się tu z rzadka, a rzec by można wcale, gdyż nawet najstarsi mieszkańcy wioski z trudem odszukiwali w pamięci nawiedzające ich domy i podwórza wichury czy śnieżne zawieje. Ptaki nie śpiewały tu wcale, bo też i nie miały gdzie wić swoich gałązkowych domostw. W okolicy nie rosło jedno nawet maleńkie drzewo. Cisza unosiła się też nad uśpionymi gospodarstwami zakradając do stajni, obór i smutnych izb. Nikt nie krzyczał, płaczące dzieci nie biegały boso po zabłoconych podwórkach. Wszyscy jakby czegoś się obawiając woleli ukrywać się za ciężkimi, drewnianymi drzwiami swoich chałup. Od czasu do czasu tylko piaszczyste ulice Koziej Wsi przemierzały milcząc piesze pielgrzymki miejscowych rodzin odprowadzających dzieci do szkoły, w lecie zaś zwierzęta na łąkę.

Szczególnie tajemnicza aura jesiennej, wiejskiej nostalgii unosiła się nad skromną, niewielką stacją kolejową leżącą wzdłuż rzeki Czarnej we wschodniej części Koziej Wsi. W tym to miejscu regularnie ostatniego dnia każdego miesiąca od niepamiętnych już czasów ktoś-zazwyczaj podróżny bądź wędrowny tułacz-odbierał sobie życie ginąc pod kołami ciężkiej machiny pociągu. Mieszkańcy wsi znajdujący i grzebiący ciała nieszczęśników woleli zachować milczenie nie informując o tym dziwnym zjawisku lokalnych służb, z czasem wydało im się to nawet naturalne, gdyż od pokoleń wychowywani byli w przeświadczeniu śmierci, jakiej nie sposób było uniknąć zbyt długo przesiadując w poczekalni stacyjki. Co niesamowitego działo się wówczas z człowiekiem, co popychało go do tak okrutnej zbrodni na własnym jestestwie? Jakie myśli oplatały zdrowy jeszcze do niedawna umysł i pozbawiały go raz na zawsze radości istnienia? Te pytania pozostawały bez odpowiedzi. Odpowiedź na zawsze zastygała nieruchomo na bladych ustach samobójców. Zaczęto nawet wierzyć w istnienie jakiejś nadnaturalnej siły unoszącej się w obrębie samej stacji, która odbierała chęć życia wysysając wewnętrzną energię z duszy. Ani zatem dorośli, ani tym bardziej ich dzieci nie przekraczali nigdy bielącego się w południowym słońcu krawężnika stacyjki, za jakim to kryło się niepojęte umysłem ludzkim królestwo szatańskie (jak zwykły mawiać najstarsze mieszkanki wioski). Jedynymi ludźmi, którzy stacyjkę chcąc nie chcąc odwiedzać musieli byli miejscowi maszyniści – Edward i Józef. Byli to zresztą mężczyźni markotni, ponurzy, większość wolnego czasu spędzający na piciu ogromnych ilości piwa w karczmie, którzy związani byli zdawać by się mogło jakimś niemym ugodowym paktem, jakąś tajemnicą, której wyjawić nikomu nie chcieli. Oprócz siebie nawzajem innego towarzystwa nie mieli w ogóle przez co uznano ich za miejscowych odludków, dziwaków, a jako że byli jedynymi doglądającymi stacji cieszyli się wśród mieszkańców swego rodzaju szacunkiem, a nawet cichym podziwem. Ludzie jednogłośnie przyjęli, że ani zbytnio się z nimi spoufalać, ani też wchodzić im w drogę wskazane nie jest. Traktowano ich wobec tego obojętnie, z pewną dozą poczciwej ludzkiej nieufności.


* * *

Tadeusz obudził się rześki i wypoczęty. Noc w ciepłym i suchym łóżku okazała się zbawienną. Już trzy bezsenne dni mijały mu na żmudnej podróży do domu. Teraz, bogatszy w nowe siły, mógł przemierzyć ostatni odcinek drogi dzielący go od bliskich. Jedyną pociechą, jaka czyniła go szczęśliwym i dodawała otuchy w czasie tej długiej, niebezpiecznej przeprawy po usłanej wojną i cierpieniem ojczyźnie była stająca mu wciąż przed oczyma twarz ukochanej Elżbiety- uśmiechnięta i radosna. Oto za każdym razem, gdy przymyka wysuszone słońcem powieki ukazuje mu się piękna, w białej sukni, z miedzianymi włosami delikatnie falującymi na wietrze. Obok niej dwóch filuternie uśmiechniętych urwisów- Bronek i Michał-jego synowie. Ech…ileżby dał, by znów uścisnąć śliczną żonę i kochane dzieci, których nie widział już przeszło dwa lata. Wojna obudziła w nim nieokrzesaną tęsknotę za domowym, rodzinnym ciepłem i bliskością. Tęsknotę za byciem przykładnym mężem i ojcem.

W końcu tego lata Tadeusz niespodziewanie otrzymał list od dowództwa. Nadejść miała wreszcie upragniona chwila, kiedy będzie mógł znów zobaczyć się z rodziną. Odwołany z pełnionej służby na froncie wracał teraz do ojcowskiej ziemi szczęśliwy i wdzięczny Bogu, że w zdrowiu udało mu się przeżyć ten trudny czas.

Po starannym zasłaniu łóżka, gościnnie odstąpionego mu przez miejscowych gospodarzy, Tadeusz nałożył szybko koszulę i zabrał się do pakowania zniszczonej walizki, upychając w niej na opak wszystkie leżące i na w pół wiszące na krześle ubrania. Przemył się niedbale w postawionej nad ranem przez gospodynię miednicy i wyszedł do izby, gdzie przygotowywano już śniadanie.

- Jak się spało? Czy aby wygodnie?- zapytała z troską gruba gospodyni.

-Bardzo wygodnie-odpowiedział Tadeusz- Dawno już nie spałem tak spokojnie. Dziękuję za gościnę. Dzień dobry panie Śliwka!

Żołnierz dostrzegł teraz siedzącego w rogu izby posępnego gospodarza, który milcząc rozpalał ogień w piecyku. Nie odpowiedział na pozdrowienie, więc gość nieco zmieszany podniósł walizkę i skierował się ku drzwiom. Zatrzymała go gospodyni:

-A dokąd idzie?- zaśmiała się przyjaźnie- Toć śniadanie zje chociaż. Na niego niech nie patrzy, to głupie takie, żołnierzy nie lubi. Siadajcie panie, do pociągu daleko!

- Dziękuję za zaproszenie pani Śliwkowa, ale śpieszno mi do domu tak, że wolę już na dworcu poczekać- odpowiedział uśmiechając się Tadeusz- Daleko tu do jakiej stacji?

Tu głowę uniósł milczący dotąd Śliwka. Zamknął drzwiczki pieca i przez zęby wydusił złowrogo:

- Idzie wzdłuż rzeki. Rzeka poprowadzi…

- Dziękuję- niepewnie odparł Tadeusz i położył na stole kilka wygniecionych, zielonych banknotów- Bóg z wami!

- Ale przeciw tobie- wyszeptał cicho gospodarz, kiedy gość wyszedł już z sieni…


* * *

Zapadał zmrok, kiedy nieznany nikomu mężczyzna drzemał smacznie na drewnianej ławeczce pod stacyjką. Ludzie widząc go z daleka kiwali z politowaniem głowami i czynili znak krzyża przy czym na ich twarzach malowało się coś, co łączyło w jedno przebłysk współczucia, ale i niejakiego powszedniego znudzenia. Zbliżał się w końcu ostatni dzień miesiąca, a to oznaczało konieczność przygotowania kolejnego pochówku nieznanemu wędrowcowi. Na miejscowym cmentarzu z pomocą księdza wydzielono nawet specjalny kawałek ziemi, na którym grzebane miały być wyłącznie ofiary feralnej klątwy.

Nieświadomy niczego Tadeusz ocknął się z ciężkiego snu, gdy dochodziła już północ. Pociąg nadjechać miał dopiero za dwie godziny. Mężczyzna przeciągnął się znudzony i począł z lubością wyobrażać sobie uśmiechnięte twarzyczki chłopców, kiedy dowiedzą się jakie też cuda tata im z tej dalekiej ziemi przywiózł. Kto jak kto, ale on zawsze dobrze wiedział, jakie zabawki sprawią im najwięcej radości. Dla Elżbiety wiózł piękny zielony szal, który odkupił od jednej z gospodyń po drodze. Toż się biedaczyna ucieszy! Wiele złego zaznać musiała za jego nieobecności.

Tak rozmyślając uczuł nagle lekki chłód ogarniający całe jego ciało od koniuszków palców po czubek głowy. Było w tym świeżym powiewie coś zatrważającego, coś nienaturalnego, co nie mogło równać się zwykłemu podmuchowi wiatru. Tadeusz skulił ramiona i począł bronić się przed tym dziwnym zjawiskiem wtulając pociągłą twarz w ciepły kołnierz płaszcza.

-Ki czort!- zaklął głośno.

Tajemniczy ten wiatr porwał naraz kolorowe liście leżące na chodniku i uniósł je wysoko ku górze wprawiając w dziki, obłąkańczy taniec. Liście spadały z impetem, by zaraz zerwać się ponownie ku górze, wirowały na przemian to w prawą, to w lewą stronę, to znowu zastygały bez ruchu w powietrzu tworząc coś na wzór żywego muru, za którym nikła zupełnie przestrzeń pozostałej części wioski. Liście, a raczej złowrogi powiew, przeszywający już na wskroś ciało Tadeusza, próbowały wyraźnie odgrodzić go od tej namiastki rzeczywistości, jaką zdawała się teraz reszta świata. Mężczyzna wstał z ławeczki i zaczął dreptać nerwowo w miejscu, jakby to nerwowe dreptanie miało przyspieszyć koniec chorobliwej zabawy, która przestała mu się już dawno podobać.

Naraz tuż obok siebie spostrzegł starannie opatuloną czarnym szalem kobietę siedzącą na tej samej ławeczce, którą on niedawno był zajmował. Z początku wystraszył się niespodziewanego spotkania, ale zaraz potem zmiarkował, że kobieta musiała zajść go z drugiej strony, kiedy on widocznie zajęty był dreptaniem.

- Dzień dobry pani ! - wykrzyknął Tadeusz uznając, że tylko w ten sposób zagłuszyć może potężny szum, jaki unosił się nad ich głowami, gdy wtem równie niespodziewanie jak się pojawił- podmuch ustał zupełnie. Gdzieniegdzie już tylko w powietrzu dryfowały teraz spokojnie ostatnie, zagubione liście klonu, które być może równie zdziwione nagłym zwrotem pogody co Tadeusz, nie zdążyły jeszcze spaść na ziemię.

Mężczyzna mógł teraz przyjrzeć się bliżej tajemniczej kobiecie. Była atrakcyjna. Miała na sobie długą czarną suknię subtelnie podkreślającą jej wydatne piersi, drobne stopy kokieteryjnie wyglądały z skrzących się w księżycowym świetle pantofelków, a smukłe palce raz po raz odgarniały znad czoła niesforne kosmyki rudych loków. Najbardziej zdumiała jednak Tadeusza piękna, szlachetna twarz kobiety. Było w tej twarzy coś podniosłego, coś wytwornego, co zaraz skojarzyło się biednemu żołnierzowi z operą, z  wykwintnymi damami w stylowych sukniach, eleganckimi mężczyznami w równie stylowych czarnych garniturach, słowem - z estetyką chwili. Raz, jedyny raz w ciągu całego swojego życia był w operze, ale to wystarczyło, by zaraził się tam jakimś niepojętym metafizycznym wyczuciem potęgi sztuki. Ta kobieta była sztuką samą w sobie. Jej oczy przyciągały go pikantnym, zwodniczo zielonym blaskiem. Źrenice miała jakby spłaszczone, prawie niewidoczne, kocie, a wokół nich wijące się nieprzyzwoicie wiotkie nitki tęczówek w najrozmaitszych odcieniach zieleni. Oczy te z jednej strony przerażały Tadeusza narastającą z każdą zdaje się sekundą ponętną nachalnością i wyuzdaniem, z drugiej strony nie mógł oderwać od nich wzroku ujęty do głębi niespotykaną urodą nieznajomej kobiety.

- Pani też na pociąg?- zapytał po krótkiej chwili kłopotliwego milczenia- Oby się nie spóźnił. W tych czasach nigdy nie wiadomo…

- Czekam na pociąg- odparła smutno nieznajoma-a raczej na kogoś, kto ma nim przyjechać.

- Pewnie ukochany?- zaśmiał się Tadeusz.

- Ukochany… Tak, mój ukochany.

W tej chwili mężczyzna zauważył coś dziwnego. Właściwie sam nie wiedział jeszcze czy było to rzeczywiste spostrzeżenie, czy też tylko przywidzenie, jakiego doznać mógł na skutek zmęczenia. Otóż przez ułamek sekundy, na wspomnienie o tajemniczym kochanku, oczy kobiety rozbłysły intensywnym, zielonym blaskiem, w którym zatopione byłe dwie przerażające koźle głowy wpatrujące się bezczelnie w jego twarz. Po plecach Tadeusza przebiegł złowrogi dreszcz. Wyjął z kieszeni płaszcza białą, pogniecioną chustkę i przerażony otarł nią pot z czoła. Poruszony zaszłym incydentem uznał jednak ostatecznie, iż to zwyczajne majaki i postanowił nie przejmować się tym dłużej kontynuując rozmowę z piękną nieznajomą. Ta niewinnie zsunęła z siebie szal, którym broniła się dotąd przed przeszywającym chłodem i nonszalancko układając jedną rękę na oparciu ławki zaczęła ponętnie uśmiechać się do mężczyzny.

- Jest pan żołnierzem, prawda?- zapytała przypatrując się jego zielonej, wypchanej po brzegi żołnierskiej walizie wspartej o krawędź ławki.

- Byłem – odpowiedział – Wracam z wojny. Dawno już nie widziałem rodziny… Wie pani, człowiek walczący, niekoniecznie nawet na wojnie, ale człowiek walczący w ogóle, o cokolwiek, zawsze jest samotny.

- Tak, to wymaga odwagi. Samotność. Imponują mi odważni mężczyźni- zaśmiała się słodko rudowłosa- Imponuje mi ta wewnętrzna siła, która może jest nawet istotniejsza od tej zewnętrznej… Pan mnie zaczyna fascynować. Proszę opowiedzieć mi coś więcej o sobie… Nalegam.

Kobieta uśmiechnęła się i kokieteryjnie założyła nogę na nogę przy czym cała ta poza wyrażała się w gorączkowym oczekiwaniu na jego słowa. Tadeusz, który nie mógł już oderwać oczu od ponętnych ust i smukłych, białych ramion nieznajomej odwzajemnił uśmiech i rozsiadł się pewnie na ławce wyciągając na chodnik zmęczone nogi. Spodobała mu się gra kobiety. Pieściła ego i rozpalała zmysły. Piękna, spokojna, tajemnicza. Mężczyzna zapomniał już nawet o słodkim uśmiechu żony wyglądającej go teraz pewnie z niecierpliwością z okna w przedsionku chałupy.

- Na froncie spędziłem dwa lata- zaczął posępnie- To był okropny czas. Ciągły płacz, strzały, armaty, jęki konających. Wszystko takie oczywiste. Wszystko ostateczne. Mimo to jednak bardziej pozorne niż prawdziwe. Lepiej o tym zapomnieć niż rozpowiadać na prawo i lewo. Nie ma do czego wracać…

- O proszę! I jaki skromny! – mówiąc to kobieta niby przypadkiem musnęła dłonią jego ramienia.

Oczy Tadeusza w jednej chwili zaiskrzyły niespokojnym blaskiem. Uczuł ekscytację rozlewającą się po całym ciele, zmieszaną z każdym słowem i myślą. Siedziała oto tuż przy nim. Kobieta idealna, bóstwo o istnieniu którego nawet nie śnił. Coś niepospolitego, magicznego wręcz było w jej gestach, przymilnym uśmiechu, poruszaniu drobną stópką. Jakaś czarcia siła skłaniała go ku niej, ku temu nieskazitelnemu pięknu. Ośmielony kuszącą kokieterią dziewczyny przysunął się nieco bliżej:

- Nie ma się czym chwalić. Ot, wybucha wojna i człowiek chcąc nie chcąc musi udźwignąć na barkach całe to szumne bohaterstwo.

- Ale co z odpoczynkiem po tak trudnej walce? Jakieś rozrywki? Nie chce mi pan chyba powiedzieć, że wszyscy jesteście tylko machinami do zabijania? Co z… miłością? Co z rozkosznymi miłostkami? – tu kobieta podwinęła lekko suknię ukazując oczom Tadeusza dwie zgrabne białe łydki. Kołysząc nimi beztrosko zaśmiała się:

- Ależ pan musi być samotny! Samotny i odważny…słowem idealny. Proszę mi powiedzieć czym dla pana jest kobieta?

- Kobieta – mężczyzna zamyślił się – Kobieta to…pani.  Proszę mi wybaczyć, ale pani jest idealnym jej obrazem. Jest pani taka piękna…

Nieznajoma roześmiała się jeszcze głośniej, przy czym jeszcze szybciej zaczęła wymachiwać malutkimi nóżkami. Tadeuszowi znowu zdało się, że widzi dwa zielone płomyki w jej pięknych oczach, ale nie budziły one już strachu, raczej wzmagały pożądanie, w którego demonicznych czeluściach znalazł się teraz były żołnierz. Nie przypuszczał nawet, że pożądanie to może okazać się niebezpieczną pułapką.

Mężczyzna spróbował dotknąć dłoni nieznajomej, ale ta spłoszyła się nagle i wstała. Tadeusz zmieszał się:

-Przepraszam… Nie wiem co we mnie wstąpiło. To chyba ta noc… I pani jest taka piękna w świetle księżyca. Rozum mi już odjęło…

- Cha, cha! No tak! – rudowłosa śmiejąc się beztrosko otworzyła wieko czarnego futerału, który pojawił się teraz na ławeczce, dokładnie w miejscu, gdzie przed chwilą siedziała- Wszyscy jesteście tacy sami. Piękno, piękno, piękno…!

- Skąd wziął się tu futerał?! – wykrzyknął nie na żarty przestraszony mężczyzna - Nic już nie rozumiem…Najpierw pani i te buciki, te nogi, te suknie… Teraz znowu skrzypce…. O co tu właściwie chodzi?!

- Spokojnie… Pokażę panu czym jest miłość. Proszę, niech pan będzie tylko spokojny. Chce pan tego prawda? Pragnie pan mojej miłości?

Tadeusz w istocie pragnął, ale zaczęło dziać się z nim coś niepokojącego. Sam uczuł nawet, że nie może już własnymi siłami kierować myślą ani ciałem. Zastygł jakby w chorobliwej hipnozie. Siedział na ławce obok stacyjki, a jednocześnie obecny był gdzie indziej, gdzieś wyżej, jakby w zaświatach. A może gdzieś niżej…?

Wszystko w nim znieruchomiało. Każda cząsteczka ciała należała do kogoś innego, każda myśl przesuwała się mozolnie w jego otumanionej głowie. Oczy stały się mętne, siwe, potrafił teraz bez trudu widzieć w ciemnościach. Mrok mu nie przeszkadzał. Czuł się dalece odważny w tej piekielnej aurze. Był jak zwierzę żądne ekstazy, urokliwego majaczenia zmysłów. Jednocześnie począł niewymownie pragnąć tej kobiety. Jakby na przekór sobie i zdrowemu rozsądkowi coś kierowało go ku niej. Chciał znaleźć się blisko tej białej skóry, dotknąć chociaż skrawka sukni… Na nic, na nic! Nie mógł poruszyć nawet palcem. Siedział przytwierdzony do ławki jakąś tajemną mocą i mógł tylko patrzeć, podziwiać, zachłystywać się szalonym pięknem jak pies na łańcuchu.

Twarz Tadeusza przybrała siny odcień. Brakowało mu powietrza. Oddychał ciężko, rzężąc głośno i przeciągle. Nagle przypomniał sobie o żonie. O jej morderczej tęsknocie i bólu. Zrobiło mu się jej nawet żal. To znaczy próbował odczuwać żal i skruchę nad swoim grzesznym występkiem, ale nie potrafił. Pozostawał obojętny na wszystkie obrazy i wspomnienia przemykające teraz w jego głowie. Nie pragnął już Elżbiety, ale tej, która stała oto przed nim rozbawiona, na pół prawdziwa, trzymając w dłoniach ogromne, lśniące skrzypce. Ze zdziwieniem spostrzegł, że ten brak skruchy i opamiętania nie pochodzi z zewnątrz, jak wszystko inne, czego w tej chwili doświadczał. Poczuł wstyd. On pożądał świadomie i sprawiało mu to niemałą przyjemność.

Kobieta uśmiechała się szyderczo z zaciekawieniem przyglądając się Tadeuszowi. Czuła przewagę nad swoją ofiarą, władała nim jak znalezioną na ulicy rzeczą, jaką po części bezkarnie możemy sobie przywłaszczyć. Cały należał już do niej i był jej bezgranicznie oddany o czym doskonale wiedziała. Nie kryła już też obłędnego spojrzenia, z którego wyzierały teraz ciekawsko okropne wizerunki koźlich łbów.

Rudowłosa niby tańcząc, niby wzniecając wokół siebie jakiś nowy wymiar energii, zakręciła się wokoło, szepcząc przy tym kilka niezrozumiałych słów, po czym przystanęła i niespodziewanie zwróciła się do mężczyzny:

- Chcesz być szczęśliwy?

- Tak, pragnę szczęścia - odpowiedział bez zastanowienia.

- Więc rzuć wszystko co masz, kim jesteś, kim byłeś i podążaj za mną. Jesteś gotów na poświęcenie?- jej głos zabrzmiał teraz chłodno i machinalnie, jakby pytanie to było częścią powtarzanego od dawna rytuału.

- Jestem. Jestem gotów na wszystko, byleby tylko… być blisko ciebie. Wyrzekam się świata, ludzi, rodziny. Sam nie wiem jak to możliwe, nie znałem cię do niedawna wcale, a pragnę twojej miłości jak niczego innego… – słowa same wypływały z ust Tadeusza. Nie wiedział nawet dokładnie, co tak naprawdę oznaczają, ale czuł, że ich potrzebuje i ze wszystkim się zgadza. Były to słowa zrodzone z pożądania, jakie zawładnęło teraz całą jego świadomością.

- Jesteś tego pewien?

- Jestem pewien. Nie pragnę niczego więcej – ciało mężczyzny, ku jego zdziwieniu, poruszyło się i z lubością uklękło przed piękną postacią. Działo się to wszystko mimowolnie, sam żołnierz nie rozumiał wcale tego zachowania. Nie potrafił jednak nad nim zapanować. Tracił kontrolę nad wszystkimi członkami ciała.

- Dobrze, zaczynamy – mówiąc to kobieta przyłożyła skrzypce do nagiego ramienia. Muzyka rozlała się po całej stacyjce.

Grając tak dłuższą chwilę postać rudowłosej zaczęła mienić się i skrzyć w księżycowym blasku. Coś magicznego działo się z całą jej osobą. Raz po raz spod czarnej sukni kobiety wyzierały okropne, rozkładające się fragmenty rąk i nóg.  Twarz stała się koścista, trupio blada, pozbawiona nawet nosa, a wokół roztaczał się cuchnący swąd spalenizny.

Tadeusz zdawał się nie zauważać tych zmian. Przez cały czas widział przed sobą tylko piękną kochankę, w ramionach której znaleźć miał upragnione szczęście. Muzyka brzmiała mrocznie i złowrogo, jednak odznaczała się żywą, niepowtarzalną, piekielną wirtuozerią. Z pewnością żaden ludzki skrzypek nie potrafiłby dorównać magii i kunsztowi tego obsesyjnego koncertu. Dźwięki skrzypiec przenikały się wzajemnie, scalając w jedno słodką namiętność i żar pustej tęsknoty. Dźwięki te otulały myśli mężczyzny zmieniając go bezpowrotnie. Omamiały oczy, ogłupiały umysł, przejmowały kontrolę nad ciałem biedaka.

Nieznajoma, pogrążona w hipnotycznej grze, zaczęła delikatnie unosić się nad ziemią. Jej suknia była teraz śnieżnobiała, a ciało jakby przezroczyste, zupełnie niewidoczne.

-Toż to anioł niebieski! – wykrzyknął mężczyzna, sam do końca nie będąc pewnym czy wypowiedział te słowa na głos.

Kobieta nieprzerwanie unosząc się nad ziemią poczęła niezauważalnie przesuwać się w kierunku torowiska. Pół przytomny, wpatrzony w nią w zachwycie Tadeusz nie spostrzegł nawet jak jego własne ciało, w rytm demonicznej muzyki,  zaczęło podążać teraz za rudowłosą skrzypaczką. Ociężale przesuwał się na kolanach próbując jej dotknąć. Wyciągał rękę i zrozpaczony poruszał palcami w nadziei, że dosięgnie połyskującego bucika kochanki. Kobieta odpływała jednak coraz dalej, stając się poniekąd coraz mniej obecną. Wreszcie zatrzymała się i przestała grać. Unosiła się teraz wysoko, tak, że mężczyzna nawet stojąc nie potrafił się do niej zbliżyć.

- Dlaczego nie mogę cię dosięgnąć? – zapytał.

Kobieta nie odpowiedziała. Zaśmiała się tylko złowrogo i nadstawiła ucha, jakby czegoś oczekując. Tadeusz poczuł złość. Został oszukany i upokorzony. Zrozumiał, że nie powinien był zawierzać wszystkiego co ma tej dziwnej kreaturze. Odwrócił się rozczarowany chcąc odejść, kiedy zorientował się, że stoi oto teraz na środku torowiska. Nadjeżdżał już pociąg. Mężczyzna zdążył tylko usłyszeć chorobliwy śmiech kobiety i jej obsesyjne pokrzykiwania:

- Piękno! Piękno! Piękno…!


***

Dwaj maszyniści, Józef i Edward, od dłuższego czasu przyglądający się temu wszystkiemu spod chałupy starego Kierpa spojrzeli po sobie beznamiętnie i w milczeniu ruszyli w kierunku stacji. Z pociągu płacząc i klnąc głośno wybiegali strwożeni podróżni pytając siebie nawzajem co się stało i dlaczego pociąg nie rusza z miejsca. Ogólnie powstał niemały chaos i rwetes. Ludzie to wychodzili z pociągu, to do niego wracali, to znowu zrezygnowani rozkładali na ziemi toboły i drobne pakunki i sami rozsiadali się na betonowej płycie chodnika. Na peronie, obok drewnianej ławeczki leżała ogromna, żołnierska waliza. Była niedomknięta, a zwieszony wzdłuż jej prawej krawędzi zielony szal Elżbiety zabawnie falował na lekkim wiaterku. W powietrzu unosił się smród spalonej siarki i świeżej krwi. Jakaś kobieta zawołała:

- Ludzie! Co za nieszczęście! Ludzie! Życie sobie odebrał!

Tłum zawrócił na te słowa w kierunku maszyny, mężczyźni zdjęli z głów czapki, a niektóre kobiety pośpiesznie jęły czynić znak krzyża nieporadnie odmawiając pośpieszne zdrowaśki. Pod kołami pociągu leżało zakrwawione ciało mężczyzny. Jakieś posępne milczenie owładnęło naraz tą grupą ludzi, spoważnieli, w oczach pojawiła się beznadziejna pustka. Edward przystanął przed tym zastygłym w bezruchu tłumem i wyszeptał, jakby do siebie:

- Bestia piekielna… Kiedy da ona spokój ludziom. Plemię szatańskie…!

Tu splunął soczyście w kierunku torowiska.

- Mści się – zaczął spokojnie Józef – zdradził ją jeden za życia, do niej nie wrócił, to innych zaczepia i karać chce zamiast niego. I co jej z tego przyjdzie?

- Ech… Żeby ta ona z tego świata jeszcze była. Wziąłby taką za kudły wytargał, spokój by sobie dała od razu. A tak? Ech… Życie, życie… Piwa mi daj lepiej.

- Ano…

Józef zaraz też wyciągnął spod starej, znoszonej kapoty dwie szklane butelki. Usiedli na skrzącym się w księżycowym jeszcze świetle krawężniku i nie odzywając się więcej przyglądali się spode łba całej akcji wydobycia nieszczęśnika, a raczej tego, co po nim zostało.

Na ławeczce obok nich przysiadł mały Bronek wracający z dziadkiem ze stancji w mieście. Wśród gapiów otaczających zbitą ciżbą wagon pociągu, pod którym przyciśnięte ogromnym ciężarem leżało martwe ciało mężczyzny, dostrzegł wykwintnej urody rudowłosą kobietę otuloną czarnym szalem. Delikatnie się uśmiechając stała osamotniona i blada…









  Contents of volume
Comments (0)
ratings: linguistic correctness / text quality
no comments yet
© 2010-2016 by Creative Media