Author | |
Genre | common life |
Form | prose |
Date added | 2011-03-27 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 4978 |
ZWYCZAJNY DZIEŃ
Budzisz się rano i rozpoczynasz nowy dzień. Zwykle jest to dzień zwyczajny, powielający plany tygodni, które, nie wiedzieć kiedy, pojawiają się ciągle nowe i nowe.
Po prostu budzisz się kolejnego ranka, w kolejnym tygodniu i zaczynasz kolejny, zwyczajny dzień.
Niektóre czynności wykonujesz automatycznie, poza świadomością. Ot, rutyna. Wreszcie zamykasz drzwi, chowasz do torebki klucz i idziesz w inne miejsce, w którym codziennie od lat robisz prawie to samo.
Powiesz mi, że to nie twoje życie? Że ty żyjesz inaczej, że codziennie czekają na ciebie nowe wyzwania? OK! Poczekam parę lat i porozmawiamy. Dobrze? Każda purpura kiedyś staje się płaszczem, każda korona kapeluszem…
Masz do wyboru – polubić to swoje życie, albo szarpnąć się na rewolucję. Albo znaleźć się przypadkiem we właściwym dla ciebie miejscu, lub czasie, właściwym do postawienia pytania – kto tu rządzi i decyduje? I ile tak naprawdę zależy od nas, a ile od przypadku? Czy może żyjemy w matrixie i realizujemy scenariusz zatwierdzony dawno temu przez kogoś, kto ma moc sprawczą, jakkolwiek byśmy mu dali na imię?
Obudziłam się dzisiaj o jakiejś dziwnej porze. Otworzyłam oczy. Całym wysiłkiem nieco zaspanej woli umiejscowiłam się w czasie i przestrzeni. OK! To nadal ja, a to moja sypialnia i te same abstrakcje malowane na ścianie światłem latarni stojącej od lat w tym samym miejscu na rogu ulicy. W pokoju było ciemno, nie licząc oczywiście trupio-białej poświaty rtęciowego światła. Plątały mi się po głowie fragmenty snu, które jednak zupełnie nie chciały złożyć się w całość. Oderwane strzępy wydarzeń mieszały się z wrażeniami. Pomiędzy nimi snuły się emocje. Silne i wyraźne, ale jakby nie moje. Jakbym podłączyła się pod strumień cudzych uczuć, myśli i przeżyć. Migawki obrazów, zatrzymane w kadrze zdarzenia. Czas zmrożony w pojedyncze chwile, wymieszane ze sobą bez kontinuum. Dom. Głosy. Kobieta. Dziecko. Strach. Drzwi. Miłość. Schody. Pokój. Ogród. Krzyk. Muzyka. Kot. Tupot nóg. Płacz. Okno. Śmiech.
Pacnęłam przycisk na komórce. Ekran rozjarzył się zdradzając godzinę. Mogłam się jeszcze trochę zdrzemnąć. Przekręciłam się na drugi bok, zwinęłam jak embrion i owinęłam ciasno kołdrą – dotyk flaneli dawał złudzenie ciepłego bezpieczeństwa. Wspomnienie dziecięctwa? Jeszcze trochę i zacznę ssać kciuk – pomyślałam zamykając oczy. Usypiając poczułam zapach dziecka – tę niepowtarzalną mieszankę woni, którą przesiąka cały dom maluszka, i która, nie wiadomo kiedy, niezauważenie dla nikogo, pewnego dnia opuszcza go na zawsze.
Dźwięk budzika wcisnął się gwałtownie między kolejne puzzle snu, rozsypując prawie gotową układankę. Gładko sczesane w kucyk czarne włosy. Bordowa bluza. Bezradność. Szare getry. Drżące ręce. Szczupła sylwetka kobiety. Przerażenie. Gumisie na kołderce. Oczy pełne świeżych, dopiero wyklutych, łez, nieśmiało wysuwających się za brzeg powieki. Klocki na podłodze. Kobieta chodzi bez celu po pokoju dziecinnym. Bierze do ręki przedmioty. Odkłada. Wygładza, nie wiadomo który raz, poszewkę. Tę w Gumisie. Następuje bosą stopą na klocek, ból zgina wszystkie jej stawy i kobieta składa się jak sznurkowy pajacyk w kupkę nieszczęścia pośrodku kolorowego, dziecinnego pokoju.
Automatycznie wstałam z łóżka, stopy same odnalazły papucie i zaniosły mnie, jak każdego ranka, do łazienki. Kobieta idzie ze mną. Siedzi w mojej głowie na środku dziecinnego pokoju. Łzy już dojrzały i pierwsze z nich odważają się opuścić powieki. Najpierw pojedynczo, potem całymi stadami.
Dawno nie płakałam – pomyślałam i potarłam lekko podpuchnięte od snu oczy. Płaczemy by nie pękło nam serce. Lub dusza. To tam rodzą się łzy – kropelki bólu lub szczęścia. Wzbierają i cisną, szukając ujścia. Napierają na bębenki i skronie, rozsadzają czaszkę. Aż nadejdzie czas, kiedy może upaść pierwsza łza, przecierająca drogę pozostałym, mniej bolesnym, ale nie zawsze przynoszącym ulgę.
Dzisiaj rutyna nie bardzo działała. Wykonywałam mnóstwo niepotrzebnych czynności. Traciłam czas na łażenie nie wiadomo za czym i po co. Wyraźnie byłam wytrącona z równowagi. Ale właśnie dzisiaj obudziłam się rano, by zacząć serię trzech nie zwyczajnych, ale wyjątkowych dni. I to nie tylko dla mnie wyjątkowych. Był jeszcze ktoś, kto czekał na nie tak samo jak ja. Albo możliwe, że z jeszcze większą niecierpliwością i nadzieją. Odruchowo wzięłam do ręki ulubioną filiżankę, ale zreflektowałam się, pogłaskałam delikatną porcelanę i odstawiłam na miejsce. Nie dzisiaj kochana – powiedziałam do niej. – Żadnej kawusi. Dzisiaj muszę się bez ciebie obejść.
Spakowana torba czekała na mnie w przedpokoju. Omiotłam spojrzeniem mieszkanie. Jeszcze raz sprawdziłam, czy wszystko wyłączone, zakręcone, zamknięte i schowane. Przekręciłam klucz i wyszłam na spotkanie niewiadomego. Miałam zostać Bogiem – dać życie. I to tym lepszym Bogiem – takim, który tylko daje nigdy nie odbierając. Bogiem, który dzieli się sobą.
Odpaliłam silnik. Znałam trasę, więc mogłam się oddać rozmyślaniom. Jakie to było proste! Kilka kliknięć. Po miesiącu przesyłka. W przesyłce pakiecik i instrukcja. Wystarczyło przepłukać kilka razy gardło i usta wodą, wziąć pałeczkę za sam koniuszek, delikatnie, i licząc w myślach: sto i jeden, sto i dwa… sto i trzydzieści, trzeć i obracać nim, by otrzymać genetyczny odcisk palca. To niesamowite– myślałam wtedy patrząc na gotową do wysłania paczuszkę. – Czy to możliwe, że gdzieś istnieje ktoś złożony z na tyle podobnych klocków, że nasze komórki nie pozabijają się nawzajem? – pytałam siebie. – Ktoś, kogo nigdy nie spotkałam, nie spotkam, kto nigdy nie spotka mnie, a będzie nosił w sobie mój kawałek? W którego żyłach będzie płynęła moja krew?
A potem okazało się, że mój kod paskowy pasuje do cudzego kodu paskowego. I że niestety, albo stety, nie jestem niepowtarzalna i jedyna.
Ale jakie to łatwe! Kilka prostych badań, kilka zastrzyków i moje żyły stały się brzemienne nowym życiem, które jutro lekarze odcedzą i wpuszczą rurkami do innych żył, z których właśnie życie wycieka.
Dziś chyba naprawdę jest wyjątkowy dzień – rozglądałam się z zachwytem, przejeżdżając przez kolejne światła płynnie, bez stania. Nisko świeciło ogromne, ledwo przebudzone wiosenne słońce. Resztki śniegu tajały na poboczu drogi, zamieniając się w małe strumyczki, kreślące esy-floresy na jezdni. Mijające mnie auta wiozły na lakierze zimowy bagaż soli. Przez uchylone okno wpadał świeży zapach ogrzanej słońcem ziemi. My obie, ja i wiosna, niesiemy nowe życie – pomyślałam z patosem i uśmiechnęłam się. Do wiosny, do życia, do świata, do mijanych kierowców, do siebie.
Zajechałam do kliniki przed czasem, badania nie trwały długo, popołudnie miałam dla siebie. Zameldowałam się w hotelu, zjadłam obiad, a potem wybrałam się na spacer. Marcowe popołudnia nie rozpieszczają ciepłem, nawet te po słonecznym dniu, więc wróciłam do hotelu i położyłam się z książką. Jednak nie mogłam skupić się na czytaniu. Wrażenia mijającego dnia kłębiły mi się w głowie. Mimo przekonania, że postępuję słusznie, plątały mi się po człowieku obawy i lęki. Wreszcie usnęłam. Oszklony pokój. Jedno łóżko. Aparaty. Rurki. Światełka. Maleńkie, szczupłe ciałko. Bajkowe postacie na ścianach. Blada buzia. Zaczerwienione oczy. Bezwłosa główka. Chłopiec? Dziewczynka? Przezroczysta rączka na kołdrze. Pielęgniarka w maseczce. Poczułam silne szarpnięcie całego ciała. Otworzyłam oczy. Obce odgłosy. Obce zapachy. Obcy pokój. Nie mogłam uwolnić się od obrazu wyświetlonego snem. Niemiła w dotyku kołdra drażniła skórę. Wstałam. Podeszłam do okna i obserwowałam dłuższy czas budynek kliniki. Każde oświetlone okno oznaczało kogoś czuwającego mimo nocy. Lekarza. Pielęgniarkę. Pacjenta. Zrozpaczonego rodzica, męża, żonę, syna, córkę, siostrę, brata… Jasne korytarze przedeptywały nogi czekających na wiadomość. Jedni wracali do zdrowia, inni walczyli o godziny, dni, może minuty… Gdzieś tam wśród okien było jedno, za którym ktoś czekał na moje komórki macierzyste. Ktoś, kogo prawie zabito lekami i naświetlaniami. Bo to było jedyne wyjście by zabić też białaczkę. Bez mojej krwi nie przeżyje. Czy przeżyje z moją krwią? Niewiadomo. Ale jest szansa i jest nadzieja.
Wróciłam do łóżka. Włączyłam pilotem telewizor. Kolejny raz sprawdziłam, czy nastawiłam budzik na dobrą godzinę i na chwilę zatopiłam się w znanej fabule „Władcy Pierścieni”. Właśnie sformowała się Drużyna Pierścienia, która miała zniszczyć narzędzie zła – Jedyny Pierścień i pokrzyżować plany Saurona. Patrzyłam ze wzruszeniem na Samwise`a Gamgee, który dla mnie zawsze symbolizował kwintesencję przyjaźni – bezinteresowność. Wierny do samego końca Sam, nie pozwolił, by Frodo walczył w pojedynkę. Nikt nie powinien stawać do walki sam, ktoś powinien nad nim czuwać. Z bliska albo z daleka, na pierwszej linii ognia i daleko w tle – pomyślałam. I chyba usnęłam. W szpitalnej izolatce Samwise Gamgee, w białym uniformie i maseczce, siedzi przy łóżku Froda. Odwija z chusteczki ostatni okruszek elfickiego chleba i podaje przyjacielowi. Frodo z trudem przełyka magiczny pokarm. W tym samym momencie następuje gwałtowna przemiana. Trupioblada twarz Froda nabiera kolorów, potargane resztki włosów skręcają się w błyszczące loki. Frodo wstaje i razem z Samem stają nad Szczeliną Przeznaczenia, która otwiera się na środku izolatki. Spod łóżka cicho wyczołguje się Gollum. Ssssskarb. Mój Ssssskarb – mruczy pod nosem Smeagol i rzuca się na Froda. Odgryza mu palec z Pierścieniem. Robi krok do tyłu, chwieje się na krawędzi i razem z pierścieniem spada w ogień płonący we wnętrzu Góry Przeznaczenia. Zło zostaje pokonane. Szczelina zamyka się. Izolatka zmienia się w kolorowy dziecinny pokój. Kobieta czesze krótkie czarne loczki małej dziewczynki i spina je różowymi kokardkami. Na stoliku stoi makieta Shair z dwoma figurkami – Frodem i Samwise`m. Kobieta ma gładko sczesane w kucyk czarne włosy i wesołe oczy.
Obudziłam się z głową pod kołdrą, zlana potem i przyklejona do prześcieradła. Czułam się jakby brała mnie grypa. Ale to skutek zastrzyków. Wyjrzałam. Było już jasno. Wyłączyłam telewizor, wstałam i poszłam do łazienki. Długo stałam pod strumieniem ciepłej wody zmywając z siebie resztki snu i grzejąc bolące kości. Komu niosę życie? Dziecku czy dorosłemu?
Z obu rąk wychodziły mi rurki. Krew płynęła do maszyny i wracała uboższa o maleńki dar. Patrzyłam jak zahipnotyzowana na jasno pomarańczowe komórki. Takie maleństwa a taką maja moc? – myślałam. Na ściennym zegarze wskazówka jednostajnie pokonywała okrążenie za okrążeniem. W tym samym rytmie krew krążyła pomiędzy mną i maszyną. Cyk, cyk, cyk…
I tyle. Zaraz po pobraniu dowiedziałam się, komu ratuję życie – czteroletniej dziewczynce, która jest teraz w tej klinice. A jutro wracam do domu.
Czułam się trochę zmęczona, ale mimo wszystko wybrałam się do centrum handlowego. Oglądałam wystawy, wchodziłam do sklepów, wypiłam gorącą czekoladę u Wedla. Ale nie po to tu przyszłam. Nie po to. Wreszcie weszłam do księgarni i znalazłam półkę z Tolkienem. Wzięłam „Drużynę Pierścienia” w twardej oprawie. Usiadłam przy stoliku. Wyjęłam z torebki kupiony wcześniej w pasażu biały kartonik z czerpanego papieru i pióro. I napisałam list.
Choć nigdy się nie widziałyśmy i pewnie nigdy się nie spotkamy, a ja jestem od Ciebie dużo starsza, jesteśmy bliźniaczkami – siostrami krwi.
Jak podrośniesz, przeczytaj tą książkę. Jest o przyjaźni, o wygranej walce dobra ze złem. O oddaniu, lojalności, wierności i bezinteresowności.
Jeśli zwykły Hobbit mógł pokonać złą moc Saurona, to czemu zwykła, mała dziewczynka nie mogłaby pokonać złych komórek? Zwłaszcza, że ma dużych przyjaciół.
Włożyłam list do książki. Poprosiłam o zapakowanie prezentu. Zapłaciłam i pognałam do kliniki. Lekarka jeszcze była. Trudno ją było przekonać, ale się wreszcie zgodziła i obiecała podać prezent mamie dziewczynki. Wyszłam na korytarz i usiadłam na ławce. W tym momencie puściło mi napięcie nerwowe i rozpłakałam się. Płakałam łzami przynoszącymi ukojenie. Płakałam tak, jak nigdy jeszcze nie płakałam. Szlochałam głośno, połykałam własny oddech. Ale to były łzy szczęścia i ulgi. Zrobiłam wszystko, co mogłam. Reszta w rękach Boga i moich komórek macierzystych.
ratings: very good / excellent