Go to commentsCoś
Text 1 of 40 from volume: Inne opowiadania
Author
Genrecommon life
Formprose
Date added2013-11-18
Linguistic correctness
- no ratings -
Text quality
- no ratings -
Views2692


COŚ



Upalny lipcowy dzień kończył się. Słońce zaszło za ścianę lasu na drugim brzegu jeziora. Została po nim jasna smuga na ciemniejącym niebie.

Siedzieli we trzech na długim, drewnianym pomoście z szarych, niemalowanych desek. Obok leżały wędki i płócienne torby. Stały też bańki z wodą na złowione ryby.

Za ich plecami, przy brzegu kołysały się stare łódki umocowane łańcuchami do palików przy pomoście. Chybotała nimi lekka fala.

Wilgotniejące pod wieczór powietrze wreszcie zaczęło przyjemnie chłodzić.

Od brzegu, w górę ciągnęła się wykoszona łąka a za nią piętrzyło się w stogu suche siano pod wiatą osłoniętą drewnianym daszkiem w kształcie płaskiego ostrosłupa opartego na czterech pionowo ustawionych belkach. Wiata znajdowała się w pobliżu murowanej, otynkowanej na biało chałupy. Za chałupą rozpościerał się rozległy łan niezebranego jeszcze zboża. Zamykała go ciemna ściana lasu, przy której biegła szosa niewidoczna od strony jeziora.

Lekkie powiewy wiatru od czasu, do czasu przeczesywały przybrzeżne trzciny i delikatne korony młodych drzew po jednej stronie wzgórza.

Ryba nie bierze – powiedział najstarszy z nich. - Trzeba się do tego zabrać inaczej.

Jul ma rację – pokiwał głową najmłodszy. - Myślałem, że to jest znacznie prostsze.

Nie mam w tym wprawy.

Jasne... - roześmiał się trzeci. - Najłatwiej zastawić sieć, tylko trzeba wiedzieć:

gdzie?... Proponuję wypłynąć na jezioro o świcie, ze wschodem słońca. Teraz najlepiej będzie rozpalić ogień, zrobić kolację z tego, co udało się złapać a później pójdziemy do stogu spać. Już po trzeciej zaczyna rozwidniać się.

Zebrali swoje rzeczy i ruszyli na brzeg. Deski pomostu głucho zadudniły pod ich bosymi stopami. Wszyscy trzej byli wysokiego wzrostu i mocnej budowy.

Żenia, idź do zagajnika po chrust, póki całkiem nie ściemniło się. Nie będziemy podbierać gospodarzowi z szopy opału. - Jul zwrócił się do najmłodszego.

Dlaczego Żenia?... Nie może być po prostu Gienek?... - roześmiał się tamten.

Może być ale Żenia brzmi znacznie lepiej – stwierdził Jul przybierając filozoficzny wyraz twarzy. - do Marka też czasami mówię Marco i jakoś nie protestuje.

Dotarli do łąki. Wędki oraz torby rzucili na ziemię i z bańkami wrócili nad wodę.

No idź już Żenia – ponaglił Jul. - Twoimi rybami zajmiemy się.

Najmłodszy bez słowa postawił bańkę na mokrym piasku, włożył buty i ruszył w górę łąki, w kierunku zagajnika.

Nie chciałem przy nim mówić – odezwał się Marek, gdy Żenia oddalił się na tyle,

żeby ich nie słyszeć. - I tak w niczym mi nie pomoże. Ty jednak powinieneś wiedzieć... Mam kłopoty... Wiesz.., to mieszkanie w kamienicy... Dookoła pełno ludzi... We wszystko wtykają nos. Na dodatek zawistne to, podejrzliwe a przy tym niesłychanie głupie... Może nie wszyscy ale większość tak...

Jul wyciągnął z wiaderka sporą płotkę. Trzepnął jej głową o kamień leżący przy brzegu i ogłuszoną rybę zaczął czyścić z łuski.

Robią ci coś? - spytał.

Marek uniósł wzrok w górę.

Owszem, robią ale tak, żeby wyglądało, że nic nie robią a to co się dzieje jest kwestią przypadku lub wynika z naturalnych codziennych zachowań.






Zwykłe, prostackie rozumowanie... Jakby ktoś zgłaszał pretensje, to łatwo da się każdą sytuację wyjaśnić.

To nie dobrze... – pokręcił głową Jul – W pewnych sprawach wyjaśnień nie udziela się tylko ponosi się konsekwencje. Jeszcze ich życie nie nauczyło, że tak czasami bywa?

Widocznie nie...

Marek też zabrał się za czyszczenie ryb. Za ich plecami na łące pojawił się nie wiadomo skąd duży, rudy kot. Zmierzał zdecydowanie na brzeg jeziora. Zwabił go widocznie zapach świeżej ryby. Jul pierwszy zauważył go.

Spójrz! Mamy towarzystwo! Jest Rudolf!

Nazywa się Rudolf? - Marek przyjrzał się zwierzakowi.

Nie wiem jak się nazywa... Tak tylko powiedziałem. Rozumiesz.., rude futro. Kręci się tu na przystani przy rybakach. Rzuć mu flaki. Niech sobie zje.

Masz!... - Marek cisnął w stronę kota rybią głowę.

Zwierzak błyskawicznie chwycił ją pazurami.

Wracając do rzeczy – powiedział Marek. - Mam takich jednych w sąsiedztwie, którzy ciągle próbują zrzucać coś na dół. Sytuacja wręcz dramatyczna. Można by rzec: „Wiele hałasu o nic”. Nie sposób ich powstrzymać. Kobieta jest histeryczna a na dodatek porządna katoliczka. Gdyby było inaczej, łatwiej byłoby dogadać się z nią.

A maż? - spytał Jul.

Mąż zostawił ją. Mieszka z dorosłym synem. Chłopak jest silny, ambitny ale głupi. Na dodatek, taki bardzo na czasie... Obydwoje potrzebują pieniędzy...

Kto ich nie potrzebuje?..

Jul ciężko westchnął i sięgnął po kolejną rybę. Przez chwilę milczał w skupieniu zastanawiając się nad czymś.

Coś ci powiem... Jest taki sposób na niepoprawnych durniów... Spróbuj dogadać się z tym chłopakiem. Powiedz mu, że uważasz go za rozsądnego człowieka i dlatego, jako starszy i doświadczony możesz go w niektóre sprawy wprowadzić, bo zauważyłeś, że jest tym zainteresowany. Wszystko to jednak pod pewnym warunkiem... Takim mianowicie, że nigdy nie zastosuje w praktyce tego, o czym się dowie. Jestem pewien, że da się na to złapać i złoży ci takie przyrzeczenie. Dalej to już twoja w tym głowa co mu powiesz? Dostosuj to do swoich potrzeb. Nie musisz mówić prawdy. To bardzo uczciwy układ. Umowy zobowiązują i ten człowiek nie ma prawa korzystać z uzyskanych informacji. Co się stanie jeśli nie dotrzyma umowy to już jego problem.

Marek uśmiechnął się krzywo.

Ty to potrafisz opowiadać bajki...

Przemyśl sobie dobrze tę rzecz. Nie pokpij sprawy – pokiwał głową Jul i rzucił kotu rybie wnętrzności.

Szkoda mi tej kobiety – powiedział Marek. - Gdyby jej sytuacja była jasna, to może postępowałbym bardziej radykalnie...

Gdyby, gdyby... - powtórzył Jul. - A co tam niejasnego jest?...

To jej małżeństwo - westchnął Marek. - Według mnie to nie jest normalne jak






mężczyzna zostawia żonę, odchodzi do innej, ma nieślubne dziecko ale rozwodu nie próbuje wziąć...

Nie każdy jest taki postępowy jak ty – usłyszał w odpowiedzi. - Sam mówiłeś, że to porządna katoliczka. Mąż pewnie też... Tacy rozwodów nie biorą.

Tylko czekają aż Pan Bóg rozwiąże ich problem czyli rozłączy?... Nie podoba mi się to... - wycedził przez zaciśnięte zęby Marek i odwrócił głowę w stronę zagajnika na wzgórzu. - Co ten Żenia tam robi tyle czasu?... Paru patyków nie może znaleźć?... - odezwał się już normalnym głosem.

Jakby w odpowiedzi na jego słowa spomiędzy drzew wyłoniła się ciemna sylwetka z naręczem chrustu. Zza stosu gałęzi nie było widać głowy. Żenia szedł ostrożnie – tak, żeby nie pogubić niczego po drodze.

Miej na oku tych twoich sąsiadów. Jeśli coś zauważysz, to poinformuj mnie. Ja też będę przyglądał się ze swoich wysokości.

Te wysokości to ci się udały. Masz przynajmniej święty spokój; żadnych lokatorów nad głową... Czasami zazdroszczę ci... - stwierdził Marek.

Nie masz czego... Są inne problemy – przerwał mu Jul.

O czym mówicie? - sapnął Żenia rzucając na ziemię stos gałęzi.

O naszych mieszkaniach. Narzekamy na pewne niedogodności. Mniejsza z tym... -

Jul wyprostował się i wytarł mokre ręce w nogawki spodni.

Starczy tego chrustu czy jeszcze raz iść? - Żenia przyjrzał się zebranym gałęziom.

Starczy... Razem z tą nadpaloną belką na nasze potrzeby aż nadto – stwierdził Marek podciągając pniak leżący na łące w stronę wypalonego koła na ziemi.

Rybacy musieli tutaj smołować łódki, bo widać było jeszcze gdzie nie gdzie czarne, zakrzepłe krople, które spadły na trawę. Stąd najpewniej wzięła się belka.

Wszyscy trzej zabrali się za przygotowanie ogniska. Kot pozostał przy brzegu zajęty swoją kolacją. Widocznie widok ludzi układających gałęzie nie był nie był dla niego niczym nowym.

Przed chałupą na moment pokazał się gospodarz. Popatrzył w ich stronę, później na jezioro.

Marek obejrzał się przez ramię – jakby wyczuł, ze ktoś mu się przygląda.

Pójdę do chałupy, pożyczę patelnię – powiedział. - Przy okazji wezmę klucz od kłódki przy łódce i wiosła. Co prawda, oni wstają wcześnie ale nie tak wcześnie, jak my mamy zamiar.

A po co ci patelnia? - zdziwił się Żenia. - Do ryb wystarczy długi patyk.

Na twarzy Marka pojawił się szeroki uśmiech.

Mam coś dobrego... Nie zgadniecie co?... Kaszankę!

Nooo! - roześmiał się Jul. - To kolacja będzie solidna. A skórę po kaszance radzę zostawić. Z tym chodzi się na szczupaka. To drapieżna ryba...

Mówisz serio? - zdziwił się Żenia.

Co.., że szczupak to drapieżna ryba? Jasne... - Jul mrugnął do niego okiem.

Nie... O kaszankę mi chodzi.

Oczywiście, że serio... Ten skubaniec też to lubi.

Dobra... To sobie pogadajcie a ja idę – Marek przerwał ich dialog, wyprostował się, podciągnął spodnie i ruszył przez łąkę w stronę chałupy.

Jul sięgnął po swoją torbę. Pogrzebał w niej chwilę. Wydostał zapałki.

Chodź. Pomożesz mi rozdmuchać ogień – zwrócił się do Żeni.








Potarł zapałką o pudełko i podpalił gałązki na krawędzi niewielkiego stosu ułożonego wokół nadpalonej belki. Obaj z Żenią zaczęli dmuchać.

Suche gałęzie dość szybko zajęły się, trzaskając pod przeskakującym po nich płomieniem.

Nie uważasz, że Marek dzisiaj jakiś nie w humorze? - spytał Żenia. - Niby żartuje, śmieje się ale coś go chyba gnębi...

Owszem.., gnębi go...

Jul przestał dmuchać i usiadł na trawie.

Trudno, z resztą dziwić się. Sąsiedzi na łeb mu włażą. A rozumiesz, jak ludzie tak się zachowują, to o coś im chodzi. Marek podejrzewa jakąś paskudną kombinację i to go właśnie gnębi. Nie rozmawiaj z nim na ten temat. I tak jest poirytowany. A jeszcze przy tym czuje się odpowiedzialny. Nie chciał ci o tym mówić...

Taak... - Żenia zwiesił głowę. - Nie ma lekko... Zwłaszcza jak trzeba gębę na kłódkę trzymać...

A co?... Myślisz, że gadanie o tym ze wszystkimi poprawiłoby sytuację?... - Jul skrzywił pogardliwie usta. - Wiesz jacy są ludzie... Jedni dadzą spokój a inni sięgną po zakazany owoc. Już starożytni Grecy i Rzymianie...

Przerwał, bo na łące spostrzegł Marka – schodził w dół z wiosłami na ramieniu trzymając w drugiej ręce patelnię. Żenia też zauważył go.

A swoją drogą, ciekaw jestem skąd on bierze te trykotowe podkoszulki? - powiedział przyglądając mu się. W sprzedaży takich nie widziałem...

Marek faktycznie ubrany był w nietypową luźną podkoszulkę z rękawem do połowy ramienia. Miała dziwny, ciemnozielony kolor, który rozpływał się po niej zaciekami tak, że miejscami wyglądała na mokrą.

Ta uwaga została skwitowana śmiechem.

Nie mówił ci?... To są jego ochronne barwy. Robi je sam. Farbuje stare podkoszulki i stara się, żeby miały odcień wody w jeziorze. Przy takich kolorach ryba lepiej bierze.

No to mamy wszystko co trzeba! - zawołał Marek podchodząc do nich.

Wiosła odłożył na trawę i z patelnią zbliżył się do ogniska.

Ładnie się pali – zauważył.

Gałęzie suche. Łatwo się zajęły... Podłożę jeszcze trochę, żeby tę kłodę ruszyło szybciej. Zaczniemy piec jak będzie niski płomień – Żenia chwycił parę patyków. Podrzucił do ogniska. - Wybierzcie coś na rożen zanim wszystko spalimy – dodał.

Obaj jego koledzy przyjrzeli się leżącym na trawie gałęziom. Marek wybrał z nich jedną – średniej grubości. Obłamał boczne odrosty. Sięgnął po leżący na kamieniu nóż. Energicznie wziął się za struganie. Rudy kot, który po skończonej kolacji oblizywał łapy i mył nimi pyszczek przerwał swoje zajęcie. Mrużąc jedno oko z zainteresowaniem przyglądał się opadającym na ziemię wiórkom ale nie podchodził bliżej.

Zacząłeś coś mówić o starożytnych Grekach czy Rzymianach? - Żenia zwrócił się do Jula.

Ten oderwał wzrok od ogniska:

A tak... Chciałem powiedzieć, że starożytni Grecy i Rzymianie pierwsi wymyślili słowo: barbarzyństwo. To jest w kontekście tego, o czym mówiliśmy. Zdziczenie, niski poziom lub całkowita prymitywność i zaczynają się poważne kłopoty...

Nie wiem o czym mówiliście ale czy ty przypadkiem nie obrażasz ludzi pracy? - roześmiał się Mark odkładając na bok zaostrzony kij.





Ja obrażam?... - Jul ze zdziwieniem uniósł w górę brwi.- Przecież nikogo palcem nie wytykam.

Rudy kot widząc, że nic interesującego nie dzieje się już – wstał, odwrócił się i wolno poszedł przez łąkę w stronę chałupy.

Marek i Żenia przysiedli na trawie.

Prawdą jest, że nieraz ręce opadają, jak widzi się głupiego, który brnie w nieszczęście ale wytłumaczyć sobie nic nie da – westchną Marek. - Takiego też mam w sąsiedztwie... Szkodzi sobie i innym a spróbuj coś mu powiedzieć to okazuje się, że jesteś podejrzany element...

Pewnie... Jak od razu nie zabiło, to znaczy, że jest w porządku – Jul zaczął bawić się patykiem, którym wcześniej grzebał w ognisku. - A tak, w związku z tym, Żenia... Ten nagły zgon u was został jakoś wyjaśniony?...

Żenia wzruszył ramionami.

Stanęło na tym, że musiał to być zawał serca... Człowiek wyszedł sam późnym wieczorem z pracy, dotarł do swojego mieszkania ale na górę już nie wszedł. Padł przed klatką schodową. Do rana nikt ulicą nie przechodził. Świadków przy tym nie było... Nerwowa praca... Tak sobie wytłumaczyli.

A właściwie to co my tak o tej Kostusi?... - Marek przeniósł wzrok na taflę jeziora. - Taki spokojny wieczór. Człowiek najchętniej zapomniałby o wszystkim...

Prawda... - przyznał mu rację Jul. - Wczoraj, żeby trochę odetchnąć przeglądałem stare albumy z malarstwem. Trafiłem na coś, co przyciągnęło moją uwagę. Malarz nazywa się Enrique Simonet Lombardo. Hiszpan. Obraz jest z 1892 roku. Ma tytuł: Flevit super illam co oznacza „I zapłakał nad nimi”. Przedstawia moment, gdy Jezus zapowiada zburzenie Świątyni w Jerozolimie. Postać jest odwrócona profilem, w ciemnej szacie i ręce w geście błogosławieństwa wyciąga w kierunku oddalonej Jerozolimy. Za Jezusem stoi któryś z apostołów w białej szacie, również odwrócony tyłem. Po jego lewej ręce kolejny biały apostoł a za nim ciemny. Reszta gdzieś z tyłu.., szaro-burzy... W tle widać niebieską wodę i czerwieniejące niebo. Blada kula słońca czy też księżyca do połowy zanurzona jest w wodzie i biegną przez nią niebieskie paski. Obraz jest nieduży: 296 na 550 cm. Olej na płótnie... Jak zajrzycie do mnie, to przypomnijcie, żebym wam pokazał...

Przypomnimy – pokiwał głową Żenia.

Podniósł z ziemi zaostrzony kij:

Włożę go do wody. Nasiąknie nią, to nie będzie się palił.

Dobry pomysł... Włóż... Belka już się zajęła. - Jul wyciągnął się na trawie w pozycji półleżącej. Popatrzył w niebo – A wieczór rzeczywiście spokojny. Spodków latających nie widać...

Pewnie dzisiaj dzieciaki nie puszczały bąka – dorzucił Marek.

Co?... - parsknął śmiechem Żenia. -Jakiego bąka?...

Nie widziałeś nigdy takiej blaszanej zabawki?... - Marek spojrzał na niego z ukosa. - Jest pomalowana w kolorowe paski. Jak spręży się w niej powietrze przez pompowanie tłokiem to kreci się i jeździ po podłodze albo po stole. A ty co myślałeś?...

Ooo! Widzisz Marek! - zawołał Jul. - Kolejna dobra rada dla ciebie! Każ dzieciakom w mieszkaniu puścić bąka a później zaobserwuj, który z sąsiadów ostentacyjnie puszcza gazy. Od razu będziesz wiedział kto ci w kaszę dmucha?





Marek i Żenia bez uśmiechu pokiwali głowami.

Co do spodków latających – ciągnął Jul – to zawsze mnie to interesowało; obiekty, których nie da się zidentyfikować jako znany pojazd albo wyjaśnić ich istnienie jakimś zjawiskiem atmosferycznym... Takie rzeczy bardzo różnie można tłumaczyć... Pochodzeniem pozaziemskim, siłami demonicznymi, które w ten sposób ujawniają swoje istnienie lub tajnymi projektami wojskowymi...

A ty co o tym sądzisz? – spytał Żenia.

No cóż... - Jul zmienił pozycję na siedzącą – W sprawach wojskowych jest tyle dziwnych rzeczy, że to wydaje mi się najbardziej prawdopodobne. Przykładowo... O pociskach V1 i V2 chyba każde dziecko słyszało, chociażby z powodu resztek wyrzutni, które pozostały po Niemcach w Świnoujściu czy jak kto woli, w Peenemunde. Miała to być cudowna broń III Rzeszy. Nie wiem czy wiecie, że jedna z wersji V1 wymagała sterowania przez pilota. Praktycznie był to samobójca taranujący wyznaczony obiekt. Niby możliwość katapultowania się istniała ale przy takim rozwiązaniu technicznym, jakie zastosowano szansa wyjścia cało z ataku właściwie równała się zeru. Tak, tak... Całkowita bezwzględność... Te niemieckie wynalazki...

Zapadła cisza. Mężczyźni w zamyśleniu patrzyli w ogień, nad którym zaczęły już kołować nocne ćmy. Nad ogniskiem unosiło się siwe pasmo dymu celujące prosto w niebo.

Pierwszy odezwał się Żenia.

Zabieram się do pieczenia ryb...

Wstał, poszedł na brzeg jeziora, Wyciągną z wody patyk. Wrócił z nim, nabił na niego trzy płotki i stanął nad ogniskiem.

Tylko uważaj żeby nie spadły w żar – ostrzegł go Jul.

Postaram się – powiedział unosząc patyk trochę wyżej nad płomieniem.

Marek wyciągnął z torby chleb i sól. Ukroił parę dużych kromek. Położył je na papierze, który też wygrzebał z torby.

Ma któryś z was coś do popicia? - spytał.

Jul wsunął rękę do swojego płóciennego worka. Wyjął z niego przezroczystą butelkę z czerwoną nalepką.

Ooo! - ucieszył się Żenia – Czyżby wódka?!

Przecież nie woda – uśmiechnął się i otworzył flaszkę. - Dajcie jakiś kubki czy co tam macie to naleję – powiedział. - Jak nic nie wzięliście mogę służyć musztardówką.

Pomachał przed ich oczami słoiczkiem po musztardzie, który przypominał szklankę z bardzo grubego szkła ozdobioną wokół podłużnymi nacięciami.

Marek podał mu nakrętkę od termosu.

Mam ze sobą herbatę ale to chyba zostawimy na rano – poinformował ich.

Od ogniska zaczął unosić się apetyczny zapach przypieczonej ryby.

Żenia zsunął z patyka płotki, po czym rozłożył je na kromkach chleba. W torbie znalazł metalowy kubek. Podał go Julowi.

Wszyscy trzej usiedli i zabrali się za jedzenie. Oddzielali palcami białe rybie mięso od ościstego szkieletu, posypywali solą i zagryzali chlebem. Płotki zniknęły dość szybko. Na koniec popili to wódką. Alkohol natychmiast podziałał na nich.

Może chcecie oranżady? – spytał Żenia – mam ze sobą...






Zostaw to na rano. Dzień może być upalny – zadecydował Jul. - A jak tam twoje słoneczko? - zwrócił się do Marka.

Ten uśmiechnął się:

Rozumiem, że pytasz o moją żonę?...

Mhm... - pokiwał głową Jul.

No cóż... Staram się być dla tego słoneczka księżycem i myślę, że wszystko jest w porządku.

Ładnie to powiedziałeś... Srebro i złoto...

Żenia nie komentując ich dialogu zatknął na patyk następne ryby.

Pomimo wypitego alkoholu rozmowa nie przybierała żywszego tempa. Być może przyczyną tego było ciężkie powietrze wiszące nad nimi. Co prawda, po skwarze dnia zmierzch wydawał się orzeźwiający ale to przyjemne odczucie nie rozwinęło się – wręcz przeciwnie – przygasło w pewnym momencie.

Czuję przez skórę, że może być dzisiaj burza – Marek podniósł głowę i głęboko odetchnął.

Nie wykluczone... – zgodził się z nim Jul. - Na szczęście siano jest pod dachem.

Żenia skończył pieczenie następnej partii ryb i znowu obdzielił nimi wszystkich. Tym razem swoją część odłożył na bok. Wziął się do ostatnich płotek. Widocznie chciał już skończyć z kucharzeniem – w końcu czekała ich jeszcze atrakcja w postaci kaszanki.

Kiedy przyszedł czas i na to, mieli już trochę w czubie.

Jeżeli ma się ładnie przypiec, to musimy dłużej potrzymać patelnię nad ogniem.

Będziemy robić to na zmianę. Wtedy łatwiej pójdzie – zaproponował Marek. - Rączkę owiniemy ścierką. Wziąłem ze sobą taką najgorszą. Jak się przypali to też nie będzie biedy.

Kaszanka podlana olejem znalazła się na patelni. Przykucnęli przy ognisku obok siebie. Dopóki patelnia solidnie nie rozgrzała się nie było problemu – podawali ją sobie z reki do ręki. Niestety, po pewnym czasie zaczęła parzyć przez ścierkę. Nikt nie chciał tego dłużej trzymać.

Łap Żenia! Ja już nie mogę! - zawołał w pewnej chwili Jul i wcisnął rozgrzaną rączkę koledze.

Żenia chwycił patelnię ale jakoś tak niezręcznie, że olej zajął się od ognia i buchnął wielkim płomieniem w górę. Nieudolny kucharz nie stracił głowy – odskoczył na bok. Dopiero wtedy odstawił naczynie na ziemię. Oleju nie było dużo więc błyskawicznie wypalił się.

Płonąca kaszanka! - zawołał rozbawiony Jul. - takiego dania nie podają nawet w najlepszej knajpie!

Było to hasło do tego, by zabrać się do jedzenia.

Kolację skończyli koło jedenastej. Zapalili po papierosie po czym znużeni, bez pośpiechu zgarnęli swoje rzeczy, zgasili ognisko i poszli pod wiatę na siano, gdzie przywitał ich rozespany rudy kot.

Koło pierwszej w nocy niebo rozdarła biało-fioletowa błyskawica a jednocześnie dał się słyszeć potężny huk. Po paru minutach zaczęła się ulewa.

Przebudziło ich to. Rozespani wsunęli się głębiej pod dach.

Do rana chyba przestanie – wymamrotał Jul, nakrył głowę drelichową kurtką i zakopał się w siano; Żenia i Marek poszli w jego ślady.

Ulewa, tym czasem na dobre rozszalała się. Strugi deszczu głucho bębniły po drewnianym daszku i ściekały po jego krawędziach na ziemię. Niebo gwałtownie pozbywało się nagromadzonej wody ale kolejny piorun nie uderzył. Monotonny, niezmienny odgłos spadających ciężkich kropel wypełniał







całą przestrzeń pod wiatą, która dawała im schronienie. Czuło się teraz zagęszczony zapach siana. Mężczyźni nie zastanawiał się nad tym. Potrzeba snu była silniejsza niż wszelkie inne wrażenia.

Po godzinie deszcz przestał padać. Zaległa cisza. Nie trwało to jednak długo. Przerwał ją głośny warkot motocykla jadącego polną drogą.

Nie reagowali na ten dźwięk. Co mógł obchodzić ich jakiś motocykl?... Dopiero, gdy zatrzymał się przed chałupą omiatając wiatę jasnym reflektorem Żenia podniósł głowę i przetarł oczy. Jul i Marek też obudzili się. Głośne stukanie do drzwi chałupy skłoniło ich do wygrzebania się z siana. Wyjrzeli na zewnątrz. Przed drzwiami stali dwaj milicjanci.

Mężczyźni niepewnie popatrzyli po sobie. Najwyraźniej nie bardzo wiedzieli jak powinni zachować się w tej sytuacji.

Jul bez słowa zdecydował za nich. Chrząknął głośno żeby zwrócić na siebie uwagę. Milicjanci gwałtownie odwrócili głowy i oślepili ich błyskiem latarki.

Zgaście to panowie – powiedział spokojnym głosem. - My tylko na ryby... Z gospodarzem wszystko uzgodnione. Wie, że tu jesteśmy...

Ten, który trzymał latarkę opuścił ją. Podszedł bliżej.

Wasze dokumenty, obywatelu – padło kategoryczne żądanie.

Jul wyciągnął z kieszeni kurtki dowód osobisty. Podał go.

Pozostali też... - zażądał milicjant.

Musimy poszukać w torbach – odezwał się Marek.

To poszukajcie... - Milicjant nie spuszczał ich z oka.

Drugi, tym czasem ponownie zakołatał do drzwi chałupy.

Drzwi uchyliły się i w szparze ukazała się głowa gospodarza.

Pozwólcie na słówko... - powiedział drugi milicjant.

Otworzył szerzej drzwi. Wszedł do sieni. Zniknął w niej razem z gospodarzem.

Żenia i Marek wyszli spod wiaty. W rekach trzymali swoje papiery.

To jest dowód osobisty a to karta wędkarska – powiedział Żenia.

Widzę – uciął jego słowa milicjant.

Zabrał papiery i zwrócił się do pozostałych dwóch:

Obywatele karty wędkarskie posiadają?

Oczywiście – Jul znowu sięgnął do kieszeni kurtki.

Jednocześnie Marek wręczył milicjantowi swoje dokumenty. Ten rzucił na nie okiem ale niczego nie sprawdzał.

Gzie obywatele przebywali podczas burzy? - spytał.

Była jakaś burza? - zdziwił się Żenia. - Lało, to prawda ale pioruny nie waliły. Jeden tylko raz zagrzmiało.

To wystarczy – oświadczył milicjant. - No więc jak się ta sprawa przedstawia?...

Byliśmy tutaj, na sianie... Spaliśmy – oświadczył Jul.

W porządku... - milicjant schował do kieszeni ich papiery. - dokumenty oddamy po spisaniu danych.

Odwrócił się i bez dalszych wyjaśnień poszedł do chałupy za swoim kolegą.

Trzej mężczyźni przysiedli na sianie. Jul zaklął.

Coś chyba nie tak?... - powiedział Żenia. - Szukają kogoś czy jak?...

Możliwe - Marek wzruszył ramionami. - Do nas nie mają o co się czepiać.

Nie lubię jak mnie spisują – Jul przeczesał palcami włosy. - Czuję się jakbym był jakimś złodziejem.





Zamilkli i czekali na dalszy rozwój wypadków.

Po chwili w drzwiach chałupy pokazał się zdenerwowany gospodarz. Nie był już w bieliźnie. Ruszył w ich kierunku. Na jego widok podnieśli się z miejsca.

Siedźcie tu panowie spokojnie – powiedział podchodząc do nich. - Spiszą co trzeba i oddadzą wam papiery. Ja mam gorzej... Konia muszę zaprzęgać i jechać w pole. Znaleźli czarnego człowieka. Samochód tam nie wjedzie. Muszę furką...

Jak to, czarnego człowieka?... - zdziwił się Żenia.

Zwyczajnie... - gospodarz z zafrasowaniem przeciągnął ręką po czole. - Piorun go spalił.

Nie dodając nic więcej odwrócił się i szybkim krokiem ruszył w stronę gospodarczych zabudowań.

Mężczyźni odprowadzili go wzrokiem.

Przecież nie było burzy – powiedział niepewnie Żenia.

Nie bądź dziecinny! Jeden piorun wystarczy... - Jul wyciągnął papierosy, wyszedł na środek podwórza i zapalił.

Swoją drogą, to dziwne... - Marek pokręcił głową. - Chodź... Też zapalimy – kiwnął ręką na Żenię.

Podeszli do Jula. Przypalili papierosy.

Co jest dziwne? Spytał Żenia.

To, że tak szybko go znaleźli... Grzmiało ze dwie godziny temu. Sam mówiłeś, Żenia, że tego człowieka od was co dostał zawału serca zauważono dopiero rano a przecież to było w mieście, na ulicy...

Czyżbyś chciał coś przez to powiedzieć? - Jul popatrzył na niego groźnie.

Marek strzepnął nerwowo papierosa.

Po prostu dziwię się...

To lepiej się nie dziw... Zwłaszcza przy milicji.

Po tej uwadze Jul odszedł na bok żeby opróżnić pęcherz.

Żenia i Marek nie ruszyli się z miejsca. Uwaga Jula zniechęciła ich do dalszej rozmowy. Z resztą, już po kilku minutach z chałupy wyszli milicjanci. Ten, który zabrał im dokumenty podszedł do nich i w milczeniu wręczył Żeni wszystkie papiery złożone na kupkę. Zasalutował i odszedł w kierunku motocykla, który jego kolega próbował uruchomić.

Motocykl hałaśliwie zaterkotał. Milicjanci wsiedli na niego ale z miejsca nie ruszyli – oparci nagami o ziemię trzęśli się na siodełkach czekając aż gospodarz wyprowadzi konia z furką.

Kiedy wyjechał zza rogu chałupy, jeden kiwnął na niego ręką i motocykl wolno ruszył w stronę polnej drogi.

Jul, Marek i Żenia zostali sami na podwórzu. Na dworze zaczęło już rozwidniać się. Drugi brzeg jeziora przysłaniała siwa mgła. Lasu nie było widać.

Jak myślisz Jul?... Co tam mogło się stać? - spytał Marek.

Czy ja jestem Duchem Świętym żeby wszystko wiedzieć... - Jul z irytacją machnął ręką. Popatrzył w niebo – Wypijmy herbatę – powiedział. - Właściwie można by już wypłynąć na jezioro... Jeszcze trochę i wzejdzie słońce...

Rozlali do kubków ciepły płyn z termosu, popili nimi kromki suchego chleba i zabrawszy swoje rzeczy poszli na drewniany pomost...

Od tego dnia minęły lata. Z ich upływem wokół Jula, Marka i Żeni narastać zaczęły nieporozumienia. Chyba z tego powodu ich życie z roku na rok stawało się co raz trudniejsze.

Nie znaczy to, że inni dzięki temu coś zyskiwali, chociaż na pozór mogło się tak wydawać.

Oni sami nadal chodzili na ryby. Czasami nawet wypływali łódką na jezioro ale przeważnie samotnie. W ich przyjaźni też coś popsuło się. Może spowodowało to przekonanie, że dalsze trzymanie się razem przyniesie więcej szkód niż pożytku.

Najlepiej byłoby przemilczeć te sprawy, zapomnieć o tym i pozostawić ich w łódce, pływających po jeziorze w słoneczny, lipcowy poranek. Niestety, ich los padł cieniem na coś, co wydawałoby się – nie może mieć większego znaczenia.

Któryś z nich – najprawdopodobniej był to Jul – stwierdził któregoś razu z ironią, że jeśli dojdzie kiedyś do wyjaśnień, to trzeba będzie opowiadać historię od początku świata.

Tym czasem, z biegiem lat nieporozumienia zaczęły przynosić niespodziewane, absurdalne a niekiedy nawet tragiczne konsekwencje, jak chociażby dokonane w ich mieście zabójstwo mieszkającego samotnie mężczyzny w średnim wieku.

Motyw tej zbrodni wydawał się zupełnie niejasny. Tłumaczenie, że ofiara obracała się w gejowskim środowisku tylko dla niektórych miało sens. Bardziej zastanawiający był fakt, że w domu zamordowanego nie doszło do żadnej poważnej kradzieży. Zginął wtedy tylko jeden przedmiot – amerykańska popielniczka, którą ofiara dostała w prezencie od brata.














  Contents of volume
Comments (0)
ratings: linguistic correctness / text quality
no comments yet
© 2010-2016 by Creative Media