Go to commentsPopłynąć na Bornholm
Text 8 of 14 from volume: obyczajowe
Author
Genrebiography & memoirs
Formprose
Date added2011-04-06
Linguistic correctness
Text quality
Views3332

Popłynąć na Bornholm!


Alfeusz zastanawia się od kilku dni, co może jeszcze w życiu postanowić?

- Rzucić palenie? Miał niewiele ponad osiem lat, kiedy zapalił pierwszego papierosa. Ciotka poprosiła go, aby zaniósł podwieczorek wujkowi Adasiowi, który orał pagórkowate pole. Chłopiec patrzył, jak zmęczone konie skubały wiązkę siana, a siedzący na pługu utrudzony oracz jadł kanapki. Zalatywała od niego ostra mieszanka zapachu potu i nikotyny. Gdy skończył  jeść, wujek wyciągnął papierośnicę.

– Niech się dzieje wola boska, zapalimy papieroska! Po tych słowach podał otwartą papierośnicę chłopcu.  - Jeszcze nie palisz? No to sprawdź, jak to jest być prawdziwym mężczyzną – ni to żartował, ni to mówił poważnie, z tym swoim uśmieszkiem i chrapliwym – che, che, che. –  A teraz już poważnie. -  Bierz, nie powiem twemu ojcu, ani matce. Ja miałem siedem lat, jak zapaliłem pierwszego skręta.

– To dlatego wujek nie urósł – zauważył chłopiec.

- Ale przeżyłem! Na wojnie lepiej być małym, bo trudniej w małego trafić. A i w normalnym życiu ludzie dla małego są życzliwsi i mniej od niego oczekują. Łatwiej więc przychodzi robić swoje – odparował wujek.

Alfeusz po raz pierwszy pociągnął kłębek dymu z papierosa i zakrztusił się tak, że miał wrażenie, iż się udusi. Postanowił wtedy, że w życiu nie weźmie do ust papierosa. Ale tylko kilka lat wytrwał w tym zamiarze. W szkole średniej zaczął „popalać” w towarzystwie starszych kolegów i wszedł w nałóg. Będąc w klasie maturalnej wypalał codziennie małą paczkę „Sportów”. Został więc wcześnie palaczem. Nie wierzył, że palenie szkodzi, póki nie doznał tego osobiście. Po dwudziestu latach poczuł, jak nikotyna podkopuje jego zdrowie. Coraz częściej czuł duszności, kaszlał i robiło mu się słabo.  Czasem widział siebie w wyobraźni, jako ofiarę raka płuc.

Postanowił rzucić palenie. Męczył się paląc, ale odzwyczajanie się od palenia okazało się bardziej męczące. Wtedy przekonał się, że w życiu łatwiej zbłądzić, a o wiele trudniej zawrócić ze złej drogi. Przez wiele miesięcy ograniczał ilość wypalanych papierosów. Studiował i praktykował wiele metod, od tabletek po techniki medytacyjne i jogę. Wreszcie zdawało się, że się udało. Po roku nikotynowej abstynencji, gdy już nie ciągnęło go „na papieroska”, jakieś licho podpowiedziało mu, że może być palaczem okazjonalnym. Tak uległ podszeptom zakorzenionego w nim nałogu. No i wpadł na kolejne trzy lata! Musiał stoczyć walkę od nowa. Dopiero po tym doświadczeniu zrozumiał, że nie jest kandydatem na palacza okazjonalnego. Od dwudziestu kilku lat nie pali.  Nie wystarczy jednak rzucić nałóg.Trzeba zastąpić go w psychice czymś innym! Po rzuceniu palenia wpadł w obżarstwo. Powstał nowy problem, którego rozwiązanie wymagało kolejnego mocnego postanowienia.

- Przestać się objadać! Alfeusz ma bardzo dobry apetyt. Gdy pojawią się okazje i pokusy, szybko przybiera na wadze. Brzuch  rzuca się w oczy, a ponadto zbytnio ciąży. A okazji do ucztowania nie brakuje. Liczna rodzina, koledzy, znajomi, dają wiele pokus do świętowania. A to niestety, nie udział w imprezach kulturalnych, nie wspólne wycieczki ciekawymi trasami, nie jogging, lecz wielogodzinne posiedzenia przy bogato i tłusto zastawionym stole. Do tego liczne toasty. Gdyby postanowił, że obchodzi uroczyste chwile nie przy stole, lecz zdrowiej musiałby świętować sam. Zostać może pustelnikiem. Nie może tego postanowić, bo wyszedłby na dziwaka.  Aby nie zamienić się z powodu dominujących u nas  nawyków żywieniowych w górę sadła, wprowadził kilka metod spalania kalorii.

Pierwsza, to poniedziałkowe głodówki. Zero jedzenia przez jeden dzień w tygodniu, tylko woda mineralna, herbata ziołowa, owocowa i soki.

Druga, to codzienna poranna gimnastyka.

Trzecia, każdego dnia minimum godzinny marsz.

Czwarta, ograniczenie do minimum tłuszczu i mięsa w posiłkach, skoro tłusto jada się „na imprezach”. W jego posiłkach przeważa pieczywo razowe, ser biały, ryby, nabiał, drób, warzywa i owoce, kasze, nasiona. Tłuszcze, mięso, zwłaszcza wieprzowe, spożywa w ilościach śladowych.

Czasem bierze go pokusa, aby podjąć następne mocne postanowienie:

- Przestać pić alkohol! Pierwszy w swoim życiu kieliszek wódki, również w wieku ośmiu lat, Alfeusz zawdzięcza także wujkowi. Wujek Adaś lubił zwabiać go do szopy w której majstrował, czasem do towarzystwa, częściej do pomocy. Gdy już wykonali robotę, wujek wspinał się po drabince i sięgał do najwyższej skrytki. Stamtąd z nabożeństwem wyciągał szklane naczynie, w którym połyskiwał znany, magiczny eliksir. Nalewał sobie kieliszek i wypijał. Potem nalewał do tego samego oraz do mniejszego kieliszka.

– Spróbuj, jaka ona dobra – mówił, podając Alfeuszowi mniejsze naczynie. A wódka, nierzadko samogon, piekła w język i gardło, jak żar. Chłopak czuł, jakby to były pierwsze kroki do przedsionka piekła. W szkole średniej zaczął eksperymenty z piwem i winem w gronie rówieśników, a w czasie wakacji, także z wódką.

Zaczął się okres życia mocno towarzyskiego, w zależności od towarzystwa i okazji, bardziej lub mniej hulaszczego. Po kilku wpadkach i kłopotach po alkoholu, potrzebne były okresy  wstrzemięźliwości, samoobserwacji i wyciągania wniosków. Musiał poznać ilość „graniczną” alkoholu dozwolonego dla jego organizmu. Okazało się po wielu, ze zmiennym szczęściem przeprowadzanych eksperymentach, że jest to w jego przypadku tylko jedno, najwyżej dwa piwa, jedna, najwyżej dwie pięćdziesiątki wódki, albo dwie lampki wina. Po takiej ilości alkoholu w ciągu jednej „imprezy” nie dochodzi u niego do  przekroczenia progu bezpieczeństwa. Więc zazwyczaj stara się przestrzegać tej normy. Gdy ją przekracza, zgadza się na ryzyko wpadnięcia w mniejsze lub większe pijaństwo. Przy większej ilości wypitego alkoholu, prawdopodobieństwo wpadki w niekontrolowane picie zwiększa się. A po wypiciu ca 300 gram wódki, jest niemal pewnym, że dojdzie do niekontrolowanej fazy picia. Od wielu lat towarzyszy mu mocne postanowienie, aby ograniczać ilość alkoholu do bezpiecznej normy. Zazwyczaj udaje mu się tego przestrzegać, poza wyjątkami, które zdarzają się dwa do trzech razy w roku, gdy trafiają mu się sytuacje stresujące, przekraczające wytrzymałość  psychiki. Albo, gdy zdarzają się nadzwyczaj ważne spotkania, wymagające większej ilości toastów. Po takich „wpadkach alkoholowych”, szybko jednak wraca do równowagi, dzięki kontynuacji postanowienia o ograniczeniu picia do bezpiecznej normy.


- Muszę przestać pisać!  Był czas, gdy takie postanowienie podjął, kiedy w przypływach samokrytyki zaczął podejrzewać, że jest w porównaniu ze swoimi „ustawionymi” życiowo i finansowo kolegami, nie tylko nieudacznikiem życiowym, ale również grafomanem. A ponadto, nie chciał być podobny do karykaturalnych postaci niektórych poetów i pisarzy, zwłaszcza licznych pseudopoetów i pseudopisarzy, czyli grafomanów, których wielu miał przyjemność poznać na swojej drodze. Gdyby sportretował niektórych piszących, bardziej lub mniej mu znajomych, powstałaby swoista księga, w której sporo byłoby  koszmarnych, wręcz chorobliwie zawistnych i podstępnych, duchowo pokracznych charakteropatów i psychopatów oraz tym podobnych ciemnych „osobistości”. Kiedy  po debiucie prasowym poznał kilkunastu takich piszących, zaczął unikać ich towarzystwa i przestał  pisać, gdyż obawiał się, że w ich gronie stanie się podobny do tych dziwolągów. Przez dwadzieścia lat nie publikował i walczył z pokusą pisania. Ale w różnych sytuacjach podświadomie szukał czasem samotności, by w tajemnicy przed znajomymi zapełniać zeszyty swoimi bazgrołami.  Niekiedy zdarzało się, że zabierał któryś ze swoich licznych zeszytów z czytelnymi tylko dla niego bazgrołami na jakieś nieoficjalne spotkania. Rozluźniony po kilku piwach lub kieliszkach, zaczynał czytać swoje wiersze lub opowiadania. W końcu jeden z jego kolegów zaprosił bardzo wymagającego, kompetentnego krytyka literackiego, który po zapoznaniu się z jego tekstami, wręcz nakazał mu pisać. Pod jego wpływem wrócił do tej swojej wstydliwej, jak uważał przez długi czas, pasji i do tej pory wydał kilka książek.

- Muszę unikać tego typa! To kolejne mocne postanowienie, które podjął, kiedy zrozumiał, że pewien kolega ma na niego demoniczny wpływ i mu szkodzi. Z tego powodu zrezygnował nawet z przynależności do elitarnej organizacji, do której tenże osobnik także należał i nadal należy.

Kilka dni temu zaś Alfeusz podjął mocne postanowienie, że w maju 2011 popłynie wreszcie na wyspę Borhnolm. Już kilka razy przychodziło mu na myśl, aby tam popłynąć, ale nie było to postanowienie, tylko liczył na odpowiednią okazję. I akurat nadarzyła się ku temu okazja, gdyż jego kuzynka Halina zwołuje kolejny „zjazd rodzinny” na 15 maja br. w Ostrowie nad Bałtykiem. Stamtąd niedaleko do jednego z portów, z którego pływają promy na Bornholm. Gdyby nie okazja i tak kiedyś pojechałby na Bornholm, gdyż dość dawno tak postanowił, tylko nie wyznaczył terminu na realizację tego zamiaru.  To postanowienie ma podtekst romantyczny, zakorzeniony w doświadczeniach z okresu dojrzewania. Wyspa Bornholm od dzieciństwa, do dziś, w jego świadomości ma rangę symbolu. Na wspomnienie jej nazwy Alfeusz powraca pamięcią do lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku i klimatu dyskusji w gronie młodych chłopców:

- Nie będziemy dłużej męczyć się w tej szarej komunie! Tutaj nie mamy żadnych widoków na przyszłość! W PRL czeka nas tylko harówka do końca życia za marne grosze i jak nawet przetrzymamy tę biedę, czeka nas marna emerytura. Wszystkiego brakuje i wiele rzeczy trzeba kupować na kartki, a jeszcze za swoje pieniądze stać w kolejkach. Za mięsem, za cytrynami, nawet za proszkiem do prania. A jeszcze na nic nie można narzekać, tylko trzeba chwalić. Albo w najgorszym razie trzymać gębę na uwięzi. Bo jak ktoś powie coś złego o ustroju socjalistycznym, to może nawet trafić do więzienia. A na zachodzie półki sklepowe uginają się od barwnego wyboru wszelkich towarów. Nie mamy żadnych widoków na zwiedzenie obcych krajów. A tam stać człowieka nie tylko na samochód, ale i na podróże po całym świecie. I panuje wolność słowa, nie trzeba bać się więzienia za krytykę ustroju i władzy.  Nam wszystkiego brakuje, bo trzeba wysyłać do Sojuza. A Sojuz to studnia bez dna, gdyż Ruskich i ich satelitów jest ponad dwieście milionów ludzi. A oni jeszcze to, co od nas zabierają, wysyłają popierającym ich innym krajom. Nie będziemy frajerami! Nie chcemy i nie musimy siedzieć jak szczury za żelaznym kordonem!

- Uciekniemy do Wolnego Świata! Najbliżej i najłatwiej jest uciec  na Bornholm. Tam można dopłynąć nawet kajakiem. No to my tam uciekniemy! Takie postanowienie powzięła piątka kolegów, uczniów siódmej klasy szkoły podstawowej. Byli to zarazem najpilniejsi ministranci - Luluch, Rychu, Gieno, Żozo i Olo. Wiedzieli, że ich zamiar jest niebezpieczny, więc trzeba go było zachować w ścisłej tajemnicy. Z jednej strony  nauczyciele, gdyż co to by był za obciach dla szkoły, gdyby ich zamiar się wydał. Nie mówiąc już o tym, co by się działo, gdyby wiadomość dotarła do milicji. Poprawczak murowany!

Na najwyższym piętrze wieży kościelnej, dokąd trudno było komukolwiek innemu wejść, gdzie nie prowadziły normalne schody, tylko trzeba było się wspinać po stromo ustawionych drabinach,  piątka składa przysięgę o zachowaniu w najściślejszej tajemnicy planu wyprawy. Bez większych sporów wybierają na przywódcę najstarszego z siebie, Lulucha.

Zaczynają się przygotowania, na które piątka ma niewiele więcej, jak pół roku czasu. Wyjazd na wybrzeże, skąd kajakiem albo łodzią popłyną na Bornholm, planowany jest w czasie wakacji, wstępnie na początek lipca.

Postanawiają i przyrzekają sobie, że od tej chwili dla każdego z nich sprawa zaplanowanej wyprawy będzie rzeczą najważniejszą i jej każdy poświęci wszystkie swoje siły, umiejętności, spryt i środki.   Co tydzień spotykają się w miejscach ustronnych, aby dzielić się pomysłami, omawiać, co każdy przemyślał i zrobił dla wspólnej sprawy i zbierają środki.  Zaczynają się przygotowania. Studiują mapę wybrzeża i Bałtyku. Kombinują i ciułają na różne sposoby pieniądze.

Żyją swoją wielką sprawą przez całą zimę i wiosnę. Przez ten czas stali się bardziej zdyscyplinowani i grzeczni. Aż wszyscy się dziwią, co jest przyczyną tej przemiany. Z niesfornych i psotnych chłopaków zamienili się w przykładnych uczniów i synów swoich rodziców. Aż czasem koledzy z nich pokpiwają. Nadchodzi maj. Zbliża się czerwiec. To już tylko niewiele ponad miesiąc do wymarzonego dnia. Kasy uzbierali tyle, że powinno wystarczyć na wyjazd na wybrzeże i na kupno kajaka albo łodzi oraz na prowiant na kilka dni.

Przychodzi upalna, ostatnia  niedziela maja. Wieczorem Żozo sprowadzał krowy z pastwiska. Gdy był niedaleko od domu, powiew wiatru przywiał nad pole, którym wracał,  niewielką chmurkę. Olo widział Żoza przechodzącego z krowami obok jego domu i po chwili był świadkiem, jak tylko raz niebo błysnęło i raz zagrzmiało. Od chmurki przepływającej nad Żozem i krowami oderwał się świetlisty punkcik i zygzakiem, w mgnieniu oka, poszybował ku ziemi. Rozległ się suchy trzask pioruna i zamienił się po chwili w ogłuszający huk. Jedna z krów wyrwała jak szalona przed siebie w kierunku bramy podwórza. Druga upadła. Obok niej upadł Żozo. Rodzice jego, jak ktoś im poradził, szybko zakopali go po szyję w ziemi, mając nadzieję, że to go uratuje. Ale nic mu nie pomogło. Lekarz karetki pogotowia po dwóch czy trzech kwadransach stwierdził jego zgon.

Luluch, Rychu, Geno i Olo służyli do mszy żałobnej. Żozo miał twarz siną i opuchniętą. Wyglądał jak starszy, sterany życiem mężczyzna. Chowali go w szkolnej granatowej czapce, na której była delikatna rysa spalenizny, jaką zostawił uderzający w niego piorun.

Od śmierci Żoza nie było już piątki chłopców, planujących wyprawę na Bornholm, a pozostała czwórka nie pozbierała się przez całe wakacje. A po wakacjach czterej chłopcy  rozjechali się w różne strony, każdy do szkoły średniej w innej miejscowości.Kiedyś Olo myślał o pełnej romantyzmu, niebezpieczeństw  ryzyka ucieczce zza żeaznej kurtyny na wyspę Bornholm. Dzisiaj Alfeusz wybiera się na zwyczajną, mało romantyczną  wycieczkę, na tę samą, ale inną już obecnie dla Polaków wyspę, o tej samej nazwie -  Bornholm.


6 kwietnia 2011

  Contents of volume
Comments (5)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Rzetelne i wyważone.

Z przyjemnością.
avatar
Popłynąć /z PRL-u/ na Bornholm (patrz nagłówek pamiętnika) w wieku -nastu lat można było jedynie w tzw. marzeniach ściętej głowy.

Dorastanie chłopca /w polskiej obyczajowości/ jest zwykle dosłownie u p o j n e, co, niestety, zawsze potem pociąga za sobą konfrontację z szarym realem

i przykre trzeźwienie
avatar
Klasyka szkolna w kanonie "Wspomnień błękitnego mundurka" Wiktora Gomulickiego
avatar
Wtręt, dotyczący polskiego środowiska literackiego - to stary obiegowy stereotyp, tymczasem nawet małe dziecko wie, że ludzie /w tym artyści/ nie są astrologicznymi bliźniakami

i mają prawo do różnic w postrzeganiu świata, w hierarchii wartości, w ustalaniu celów, w tym, jak, co i dla kogo piszą.

Raban o to, że Kowalski nie dogaduje się z Nowakiem - to dziecinada. Cieszmy się, że mamy tak ciekawych, innych niż ja rodaków

i czerpmy z naszych różnic, z całej tej wielkiej polifonii moc stwórczą
avatar
Czym skorupka za młodu nasiąknie, z tym boryka się późn8ej przez resztę życia. To prawda.
© 2010-2016 by Creative Media