Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2016-03-10 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 2580 |
Nazywam się Jurek
Gołębiom nadawał imiona, przeważnie tym zwyczajnie szarym, jak ocynkowane rynny. Za ozdobę miały odcienie złota na szyjach, widoczne w słońcu. Czasem przylatywały odmieńce, łatwiej rozpoznawalne. Częściowo białe po niemal czarne, niekiedy z pojedynczymi białymi piórami, lub jakby posypane rdzą. Imiona się myliły, zbyt trudno je było spamiętać. Mechanicznymi ruchami odrywał, kruszył i rzucał, zapatrzony w sny.
-- Panie Jurku, pójdziemy na zabieg. Nie jest panu zimno? – anioł okrył mu plecy szlafrokiem i pomógł się podnieść.
Pielęgniarz był delikatnie stanowczy. Lubił tego pacjenta, bo nie sprawiał kłopotów. Wziął pod rękę i powoli poszli alejką. Reszta kromki została na ławce. Od razu pobiły się o nią gołębie, na ziemi groteskowo niezgrabne. Wylądował gawron i wkroczył jak szeryf w czarnym płaszczu.
Winda prawie nie miała przyspieszenia, ledwie tylko stuknęła i zaprosiła na bliźniaczy korytarz. Świetlówki na suficie, popłynęły jak paski na jezdni, odbite w szybie. Chciał jeszcze bardziej odchylić głowę, ale wózek nie miał zagłówka. Stanęli, otworzyły się drzwi i zaczął się wić. Białe łóżko z pasami, ręce w długich po łokcie rękawicach i szafka z której wychodziły kable.
Do obrazu, jakby przesłoniętego firanką, zbliżał się w miarę snu. Próbował ją odgarnąć, ale nigdy nie dosięgał. Widok był zamglony i drżący nad bezkresem traw, podobnych falom na morzu. Wysoki nasyp, po jego drugiej stronie kopki gruzu i szare kępy zielska, rozbujane wiatrem. Żwirowa droga i zardzewiały szlaban, odgradzający od mlecznej pustki. Smukłe szkielety topól i porzucone części maszyn. Każdy krok, coś hamowało bardziej, jak rozciągająca się guma przypięta do pleców. Za szlabanem mieszkał strach. Dotykał go i zawsze wtedy się budził.
Padał deszcz i dziś nie karmił gołębi. Z rozsypanych klocków wybierał kształty zwierząt i wkładał w otwory, do których pasowały kontury. Żadnego człowieczka z rozpostartymi tak, czy inaczej rękami nawet nie chciał dotknąć. Odsuwał innym klockiem. Podszedł pielęgniarz i wytrząsnął zawartość szablonu. Zaczął od początku i pomyliły mu się imiona klocków.
Za dnia, mógł przebierać w snach, jak w wypożyczalni filmów. Po ciemku, przychodziły te nieproszone.
Wrócił ze szkoły a Krecia przybiegła i polizała po ręce. Uciszył ją, żeby nic nie powiedziała, bo za ścianą mieszkali źli ludzie. Jakiś czas temu nie zamknął furtki i gdzieś poszła a gdy wróciła była coraz grubsza. Ukryła dzieci w szopie na węgiel, żeby tylko we dwójkę wiedzieli. Razem im nadali imiona, bo wszystko, co żyje powinno mieć imię. Dlaczego powiedziała i zaufała złym ludziom? Teraz musiał jej dzieci po kolei topić w misce i patrzeć w jeszcze ślepe oczy i różowe pyszczki. Kogoś, kto ma imię jest tak trudno zabić. Można zabić życie, ale nie da się zabić imienia. Może gdyby na wojnie ludzie mieli imiona, nikt by do nich nie strzelał. Następnego dnia Kreci nie było. Szukał wołał i płakał. Sen się kończył na moście.
Gołębie przyleciały na jego obecność. Niewiele oderwał z kajzerki, zanim upadła. Ptaki się od dawna nie obawiały i zrobiły bezczelne. Teraz jeden stanął na bucie i dziobał bułkę. W snach potrafił z nimi latać, rozmawiać i pamiętał imiona. Chciał znowu spać.
W części gospodarczej, pielęgniarz miał służbowe mieszkanie. Dawno temu życie mu się rozsypało a czas po trochu odebrał marzenia i ambicje. Potrzebowali go pacjenci, po dyżurach coraz bardziej potrzebował ogromny park ze stuletnimi drzewami - kwiaty, krzewy, alejki i co najważniejsze, zwierzęta. Ptaki przylatywały wiosną i musiały gdzieś mieszkać, a pod ogrodzenie czasem podchodziły psy, którym się nie powiodło w życiu. Dla kotów, płot nie stanowił przeszkody. Parę razy spróbował coś zrobić z życiem, ale szpital już nie chciał wypuścić.
To była dziwna znajomość. Profesor ze wszystkimi honorami, jakie mógł dostać od medycznego świata za wiedzę i pracę, z drugiej strony on, zwykły pielęgniarz i półetatowy dozorca. Profesor zawsze się witał, albo żegnał gdy wychodził. Raz zapomniał zajęty myślami, specjalnie zawrócił przez ulicę i przeprosił za zaniedbanie. Kiedyś zajrzał na chwilę, bo pamiętał o imieninach i przegadali pół nocy. Powiedział, że chciał pobyć zwyczajnie „po pracy”. Od tamtej pory zaglądał częściej.
-- Wie pan, panie profesorze. Gdyby mu dać szpadel i pokazać kierunek, kopałby kanał stąd chyba do Wisły, aż by padł z wyczerpania. Dziecko by go wzięło za rękę i zaprowadziło gdzie chce.
-- Tak zapytałem, częściej pan z nim przebywa. Jest dla mnie zagadką, chociaż każdy człowiek taką stanowi. To nie tylko proporcje substancji w mózgu
-- Nie najlepiej znosi elektrowstrząsy.
-- Wiem, co pan chce powiedzieć. Nie musi się pan krępować. Tak, elektrowstrząsy to gwałt na mózgu. Jak kiedyś się zepsuł telewizor, to się waliło pięścią. – To nie tak do końca – pokręcił głową.
-- Boi się tego.
-- Już więcej nie będzie. – Niech pan zauważy, że przed nimi był jak figura z wosku – odstawił szklankę z kawą. – Na wykresach widać, że czasem mózg mu pracuje na granicy przegrzania. Reaguje na symbole. Mam wrażenie, że oddziela go od nas tylko cienka ściana.
-- Komputer się potrafi zawiesić.
-- Tak. Kolokwialnie, u niego to o to chodzi. Posiedział bym jeszcze, ale muszę na dyżur.
Czarna suczka, utykała na przednią łapę i patrzyła w oczy. Miała parę miesięcy i jeszcze za dużo skóry. Wziął ją na ręce i poszedł przez park. Chciała go polizać, ale odsunął twarz. Chwila bliskości, to czasem przyzwyczajenie na resztę życia, a tego się bał.
-- Musisz być dzielna, bo będzie bolało.
-- Co pan tam niesie?
-- Panie profesorze, ona potrzebuję pomocy.
-- Wie pan co, chodźmy – zawahał się tylko przez chwilę.
-- Gdy weszli na piętro, profesor zapukał do pokoju lekarskiego. Należał do ludzi, którzy zawsze proszą.
-- Mam do pana prośbę, poza normalną pracą. Czy mógłby pan zerknąć?
-- Tu nic nie jest normalne – chirurg wzruszył ramionami i sięgnął po telefon.
-- Będzie jeszcze spała – anestezjolog zgasił lampę nad stołem. – Ważne, żeby pan ją co jakiś czas odwracał na drugi bok i trzymał ciepło. Inaczej, może dostać zapalenia płuc.
-- Nie ma złamań, ścięgna i stawy całe – powiedziała radiolog.
-- Głębokie rozcięcie, do tego zainfekowane. Usunąłem martwą tkankę i założyłem szwy – chirurg ściągnął rękawiczki i wrzucił do kosza.
-- Mam podstawy, żeby podejrzewać robaczycę. Wypisałem receptę – nie wiadomo skąd wyrósł gastrolog.
-- Zawinę ją w becik – odezwała się pielęgniarka. – Dostała antybiotyk.
-- Ja ją wezmę – powiedział profesor i poniósł zawiniątko jak dziecko. Odwrócił się zakłopotany w drzwiach.
-- Dziękuję państwu za pomoc, w imieniu pacjentki – pożegnały go brawa.
-- Dom wariatów – mruknął pod nosem, ale chyba usłyszeli.
Pielęgniarz go trzymał pod rękę i stanęli obok ławki, gdzie przylatywały gołębie. Podbiegła czarna psina, której zdjęto już opatrunek. Po przejściach została blizna, zarastająca rzadką sierścią. Zatrzymał się i nie dawał ruszyć jak pień.
-- Panie Jurku, niech pan siądzie na ławce – zerknął zdziwiony, bo po raz pierwszy zobaczył na jego twarzy emocje.
-- Krecia...
-- Niech pan usiądzie – pomyślał, że się przesłyszał i poprawił mu szalik.
-- Krecia – schylił się i wyciągnął rękę, którą suczka powąchała i rozbujała ogon.
-- Jurek mówi! Panie profesorze, Jurek mówi! – biegł na przełaj przez trawnik i machał rękami.
-- Krecia, gdzie byłaś? – wymamrotał i zamknął oczy.
W mury nie weszli pierwsi. Kobieta wrzeszczała i nie chciała przestać. Potrząsał za ramiona, błagał i pytał jak ma na imię, ale nie pomagało. Zakrył uszy i oparł czoło o ścianę. Krzyk przeszedł w charkot i ucichł. Upadło coś na podłogę, jak worek. Wyszedł i już się nie odwrócił.
Opuścił lornetkę i zwiesił głowę. Gazik i ciężarówka, właśnie dojeżdżały do szlabanu. Za najwyżej pięć minut tu będą i zabiją. Najgorzej, że nie od razu. Dobrze wycelowany strzał, to jak wyłączyć prąd ale oni tacy nie byli. Mężnieli od krwi i zadawania bólu. Postanowił, że jeśli go znajdą, strzeli sobie w głowę. Oznajmił reszcie i się pożegnał, żeby uprawomocnić decyzję.
Urodził się w Polsce, przez jakiś czas był Jugosłowianinem a teraz Bośniakiem ściganym w swoim kraju jak zwierzę. Nie raz zastanawiał się, po jakiemu myśli i nie znajdował odpowiedzi. Pewnie w uniwersalnym kodzie, który przelatuje po synapsach. Dopiero później, można to wyartykułować. Język pokoju miały przynieść niebieskie hełmy, zamiast tego dały milczące przyzwolenie na zbrodnie. Nikt nie wystrzelił, choćby w powietrze, gdy wiadomo po co w Srebrenicy rozdzielano kobiety od mężczyzn. To było daleko i kilka dni temu, teraz Lovro był ranny w brzuch. Granicy kolejnej strefy, pilnowało trzech żołnierzy w za dużych, niebieskich hełmach. Pogroził bronią, nie żartował i przeszli. Lovro ciążył i jęczał. Gdyby nie on, może uciekli by dalej, choć naprawdę nie było dokąd. Góry i lasy, patrolowane drogi. Gdy się ucieka, dokąd oznacza dalej. Cegielnia z wysokim kominem, daleko za nasypem. Za nią już tylko rzeka, a wokół odsłonięty, zaminowany teren. Wypalona słońcem droga, zardzewiały szlaban, kilka topól i gawrony zajęte swoimi sprawami.
Leżał w kącie jak embrion, nakryty przewróconym biurkiem i pustymi workami. Zaciskał zęby na lufie i całym ciałem słuchał. Warkot silników zbliżył się, a kiedy się stał najgłośniejszy, ucichł. Teraz dobiegły rubaszne śmiechy, szuranie buciorów, szamotanina i nieludzkie wycie. Krzyczał też Lovro. Wreszcie kilka pojedynczych strzałów, poprzedzanych ułamkiem ciszy którą czuł każdym nerwem,. Trzymał palec na spuście i czekał na błysk światła aż nadszedł. Worek się zsunął, z karabinu mierzył do niego chłopak w zielonym swetrze i wymiętej, polowej czapce.
-- Moje ime je Jure. Moje ime je Jure.
-- Iko! To je samo maćka – chłopak opuścił lufę, odwrócił się i wyszedł.
-- Ostaviti ich. Swi mrtvi, povratak – dobiegło z zewnątrz.
-- Przez chwilę trwała krzątanina i samochody odjechały. Długo nie odważył się odkopać z barłogu. Obszedł martwe mury i wszystkich nazywał po imieniu. Osman, Luka, Goran, Lovro. Imion nie miała dwójka dzieci, które kobieta ukryła w piwnicy.
-- Moje ime je Jure. Moje ime je Jure...
Pistolet parzył w rękę i go upuścił. Wrócił drogą połataną ceglanym gruzem i za nasypem natknął się na patrol w niebieskich hełmach. Rozmawiali w języku, który znał od dziecka
-- Nazywam się Jurek, nazywam się Jurek – chwycił się burty półciężarówki i musieli go od niej oderwać.
Krecia się wyciągnęła na ławce i oparła mu ciepły policzek o udo. Od czasu do czasu, gdy ptaki przeszkadzały, podnosiła powieki. W przerwach, kiedy nie kruszył bułki, dopominała się, by ją drapał za uchem. Zapatrzył się w przestrzeń i poszedł z Amilą przez bezkresną łąkę, rozgrzaną niskim, zamglonym słońcem. Łąka zaprosiła, żeby z nią poleżeć i z bliska pachniała kobietą. Wysoko pokłóciły się ptaki dumne z pełnoletności. Na źdźble siadła ważka i ogarnął go smutek, że ktoś tak piękny nie zobaczy wiosny.
-- Czas liczy nam dni inaczej – poruszyła skrzydłami, które rozbłysły jak opale. – Dopóki pamiętasz moje imię, zawsze do ciebie wrócę – powiedziała i odleciała.
oceny: bezbłędne / znakomite
Serdecznie. Tym razem bez uśmiechu.
oceny: bardzo dobre / znakomite
Zbędne przecinki przed: jak, widoczna, lub, na ziemi, popłynęły, odbite, podobnych, rozbujane, odgradzający, coś, jak, czy, mógł, jak, przychodziły, co żyje; brakuje przecinków przed: z której, a Krecia, a gdy, byłaś, powinna, jak, jest. Ponadto dostrzegłem jeden błąd ortograficzny: "powiedział bym" należy pisać łącznie. Nie podoba mi się też tytuł. Nie mówimy "Nazywam się Jurek", a "Mam na imię Jurek".
Pozdrowienia
Pozdrawiam,
Pozdrawiam!
O "cudzysłowiu" wysłuchałam - przez telefon - od emerytowanego Profesora pewnego Instytutu Nauk Społecznych; o "półtorej dnia" dowiedziałam się od jednej naczelnej pani redaktor, natomiast: "nazywam się Jurek", to jak wynika z zaprezentowanej prozy, narrator - z wiadomych przyczyn - gdzieś zagubił swoją drugą część z dokumentu tożsamości.
Proza nie poezja; kolokwializmy są integralną częścią mówionego języka ;) mimo iż sama nienawidzę słowa "wkurzać", niemniej kiedy wypowie je któryś / któraś z "prozaicznych" postaci - zaakceptuję. Mimo to zwróciłam uwagę jednej damie [zresztą pochodzącej ze staroruskiego kniaziowskiego rodu] aby się nie oburzała na moją w furii wypowiedzianą "dupę", która ją "wkurza".
Bowiem "d**a" to staropolszczyzna oraz później, natomiast "wkurza(ć) się" etc. wywodzi od zgoła czegoś innego, wielce wulgarnego.
Noszącą historyczne nazwisko damę - przytkało. Ponieważ z "kresową panią" nie zawsze opłaca się zaczynać... ;) Ona tylko (tymczasowo) legnie pod ciosami rozmaitych Szelów oraz im podobnych rezunów. Później jednak się odtwarza i regeneruje ;)
Serdecznie :)))
Pozdrowienia,
Pozdrawiam,
Rozprawy streszczać nie będę, w każdym razie to co niezmiennie podkreślam, swoje uzasadnienie ma.
Ktoś może zapytać: po kiego licha aż doktorat? Na Twoim przykładzie widzę, że właśnie ów - z 1978 roku - doktorat jest nadal aktualny ;)
Bardzo serdecznie :)))
oceny: bardzo dobre / znakomite
Janko już w większości zwrócił uwagę na niedoskonałości w zapisie. Dopiszę kilka podstawowych zasad zapisów dialogów połączonych z narracją:
1/jeżeli po dialogu narracja związana jest z mową (odpowiedział, rzekł, krzyknął) to dialogu nie zamykamy kropką a narrację rozpoczynamy od małej litery i od czasownika, np.:
- Dom wariatów – mruknął pod nosem Jurek.
2/Jeżeli narracja nie odnosi się do wypowiedzi, to zamykamy kropką i rozpoczynamy z dużej litery, np.:
- Iko! To je samo maćka. – Chłopak opuścił lufę. (PS. Ale nie: - ... - Opuścił lufę chłopak. Wpierw musi być: Chłopak... Jurek...).
2a/Jeżeli wypowiedź jest bardzo krótka, to (dla estetyczności tekstu) dopuszczalny jest zapis wg p.1. Decyduje wtedy autor, np.:
- Dobra - odwrócił się i wyszedł. (Lub, zgodnie z regułą: -Dobra. - Odwrócił się i wyszedł).
3/Jeżeli narracja jest wpleciona w dialog, to (pamiętając o poprzednich zasadach) np.:
- Dobra - odrzekł i po namyśle dalej kontynuował - zgadzam się.
- Niech tak będzie. - Odwrócił się i już w drzwiach zatrzymał się jeszcze. - Do widzenia.
- Niech tak będzie. - Odwrócił się i już w drzwiach zatrzymał się i dopowiedział - do widzenia. (w tym przypadku jak w p. 1 - czasownik związany z mową, więc bez kropki i rozpoczęcie wypowiedzi z małej litery).
PS. To tak "na szybkiego, z głowy". Mam nadzieję, że nie zanudziłem. Pozdrawiam i życzę weny twórczej :)
Pozdrawiam,
oceny: bezbłędne / znakomite
wszędzie i zza węgła
straszny dom wariatów
ratują od zawsze ludzie dobrzy -
i dlatego mądrzy.
Proza ponad Czasoprzestrzenią.