Autor | |
Gatunek | przygodowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2020-12-18 |
Poprawność językowa | - brak ocen - |
Poziom literacki | - brak ocen - |
Wyświetleń | 972 |
Słońce z racji wieku, ciężko i niezdarnie, aczkolwiek podniesione na duchu, kryję się za horyzont. Mimo tego, w lesie przeraźliwie duszno. Pozostałości deszczu już dawno wyparowały, zamieniając błyszczące krople w strzępki pary. Większość zwierząt leniwie drzemie w różnych zakamarkach lub na drzewach. Tylko co jakiś czas słychać kukanie kukułki oraz odgłosy stukania. To dzięcioł wystukuje rytm dnia, wydłubując równocześnie robaki z drzew. A jest ich dużo w tym lesie.
*
Tylko Wielki Knur (dla przyjaciół, gdyby takowych miał) Knu, jakoś od dłuższego czasu nie może spokojnie pospać. Coś zakłóca myśli. Niepokoi zarośniętą duszę. Ściska kły wnykami niepokoju. Jest w końcu Władcą Tego Lasu i bardzo pragnie, by tak pozostało. Niestety, jego przyboczny Śługa – przez Ś, z wiadomych względów – poinformował go o czymś, na wskroś niepokojącym. Gdzieś w odległym lesie przyszedł na świat dziwny Niedźwiadek. Podobno wiele szumu i zamieszania wokół niego. A skoro tak – Wielki Knu myśli prosto z pnia – może stanowić zagrożenie. Podrośnie w końcu i przyjdzie do jego królestwa, by odebrać mu władzę.
{Po jakimś czasie}
Kolejna noc w lesie. Księżyc świeci jasno. Cisza i spokój. Mama Sarna idzie z niewielką Córką. Tym razem nie jest duszno. Postanowiły pospacerować przed snem.
Gdzieś w oddali stoi stare drzewo. Mimo wieku, prawie całe zdrowe i silne w konarach. Tylko jedna potężna gałąź, jest nadłamana. Słychać kolejny cichy trzask.
–– Mamo! Słyszałaś? –– pyta mała Sarenka. –– Co to mogło być?
–– Nie wiem. Może ktoś komuś robi krzywdę.
–– To idziemy zobaczyć, Mamo?
–– Naturalnie.
Konar jeszcze się trzyma resztkami roślinnej woli. Sarny podchodzą bliżej. Córka biegnie do przodu. Szuka jakiegoś nieszczęścia przy ziemi. Słyszy przerażony głos:
–– Uciekaj!!
Nie zdążyła. Mała Sarenka leży martwa, przygnieciona ciężką gałęzią. Matka jest w szoku. Przeklina drzewo. Za chwilę tego żałuje. Co one winne? To raczej ja powinnam spojrzeć do góry. Podchodzi w to smutne miejsce. Pragnie odsunąć ciężar ze swojego dziecka, by go przytulić, zanim całkiem zgnije. Jak mogę w ten sposób myśleć? Dlaczego muszę tak cierpieć? O co w tym wszystkim biega?
Nadal sobie nie radzi z wielkim konarem. Za dużo waży jak na jej szczupłe nogi. Widzi oko córki, z którego wypływa strumyczek krwi, niczym ostatnia w życiu, pożegnalna łza.
Nagle dostrzega przed sobą cień. Jakieś zwierzę za nią stoi.
*
–– Wielki Knu. On wszedł do naszego Lasu. Większość zwierząt... chyba go nawet… hmm… lubi.
–– Co! Lubi? To mnie wszyscy lubią.
–– Oczywiście Knu.
–– Tylko nie Knu, bo kłami przebiję. Knu to jestem dla przyjaciół.
–– Przepraszam… a ilu ich masz?
–– Chociażby ciebie. Jesteś moim przyjacielem. Przyznaj się w tej chwili!
–– Trzeba jakoś żyć… Knu.
–– Knu?… no tak… nie ważne. Czyli mówisz, że chce mi odebrać władzę?
–– Może. Szczerze powiedziawszy, nie wygląda na takiego. Jest grzeczny i uczynny.
–– Bardziej uczynny ode mnie? Jak on śmie. Jestem dla was jak ta matka miłująca.
–– Hmm… no niby tak… ale…
–– Chce z nim pogadać.
–– Ale on nie chce z tobą. Mówi, że nie będzie ci przeszkadzał. To co jego, jemu, to co twoje, tobie.
–– Nie rozumiem jego słów.
–– Wielu nie rozumie, ale idą za nim. W głąb lasu. Jakby jakąś… aurę wokół siebie wytwarzał.
–– Aurę? Moja jest większa. Zakłóci ustalony porządek.
–– Porządek? U nas?
–– Chyba wiesz co należy uczynić. Wykombinować sposób.
–– By go przestali lubić.
–– Skąd wiesz?
–– Uczę się od mistrza.
–– No to działaj, skoro tak.
–– No nie wiem… w sumie nic złego zwierzakom nie czyni.
–– Może nie zwierzakom, ale mnie. A jeżeli mnie, to jednocześnie wam. Chyba to jasne?
–– Hmm… Knu.
–– Kłami przebić?
–– Mądrze prawisz.
*
W pierwszej chwili chce uciekać. To musi być duże zwierzę. Nie patrzy do tyłu. Boi się zobaczyć, kto ją zabiję. Chociaż tak naprawdę, po co ma żyć. Przed chwilą straciła jedyną córkę.
Zupełnie niespodziewanie, dostrzega przed sobą ogromną łapę. Odsuwa ona ciężką kłodę. Matka zauważa pewien szczegół. Krew zaczyna się cofać do oka, a wielka gałąź, szybuje w kierunku drzewa, z którego spadła. Po chwili drzewo jest całe. Skołowana, nie wie, co się dzieję. Mimo lęku, patrzy za siebie. Pusto. Nikogo nie ma. Ma wrażenie, że zapada się w coś bardzo nieznanego… lecz lęku nie odczuwa…
–– Mamo! Słyszałaś? –– pyta mała Sarenka. –– Co to mogło być?
–– Nie wiem. Może ktoś komuś robi krzywdę.
–– To idziemy zobaczyć, Mamo?
–– Lepiej nie. Wybierzmy inną drogę.
–– Dlaczego?
–– Sam nie wiem. Tak będzie lepiej.
*
Wieść o przybyciu Wielkiego Niedźwiedzia zatacza coraz większe kręgi. Większość zwierząt, nie ma nic przeciwko niemu. Nie sądzi kogokolwiek. Jedynie mówi, co dobre, a co złe. Nakłania wszystkie zwierzaki, żeby się miłowały i szanowały. O dziwo, nie wszystkim to pasuje… lub pasuje za bardzo. Nakłaniają innych, by też go polubili. Jeżeli któreś nie chce, to zostaje wygnane z lasu. To najmniejsza kara, za nie zachwycanie się nauką Wielkiego N. Wielu tak zaczyna go nazywać. Wielką Niewiadomą. Wygnani zaczynają go mniej lubić. Został im obrzydzony nachalnością jego fanatycznych wyznawców. Chociaż WN sam w sobie, nie jest winien tej sytuacji. Przecież ich nie wygnał.
–– Szefie, on zyskuje coraz więcej zwolenników, ale spoko. Nawet ciebie każe miłować.
–– Nawet? Co ja słyszę. Sądzę, że to jego wielka, perfidna zmyłka. Mówiłem przecież, że masz zrobić coś…
–– To znaczy: co?
–– Żeby go znienawidzili, zwątpili. Wszyscy. Rozumiesz?
–– Dlaczego mają zwątpić w… dobro?
–– Jakie dobro? To jest wielka kupa fałszywych zamiarów!! Wspomnisz moje słowa.
–– No nie wiem… czy wspomnę...
–– Ale moje kły tak.
–– Wymyślę coś.
*
Młoda Sarenka jest cała rozszarpana. Wnętrzności zakrywają krzaczki czarnych jagód. Strzępki skóry przyklejone do opadłych liści, lepkie są od krwi. Ktoś ją tu przelał i musiał być: wielkim, silny i podłym. Zwierzęta patrzą i oczom nie wierzą. Nawet nie została zjedzona. To by było jeszcze zrozumiałe. Nie widać śladów zębów. Jest cała, tylko w kawałkach. Co to za podła bestia. Trzeba ją odnaleźć i ukarać. A może nawet zabić.
–– Spójrzcie –– zgromadzenie słyszy słowa. –– Tam, na jej głowie.
–– Nic nie widzę –– odzywa się Zając. –– Ty lepiej wracaj do swego Pana… Śługo.
–– Naprawdę nie widzicie? Spójrzcie dokładnie. Pomacajcie łapami.
–– Do jasnej dziupli ze zdechłą wiewiórą. To miód!
–– Nie może być! Miód?
–– A widzicie.
–– Teraz tak.
–– A kto lubi miód?
–– Misiu lubi miodzik –– odpowiada mały Lisek.
–– No i… co powiecie. Tylko jeden jest niedźwiedź w naszym lesie. Nażarł się miodu i zabił niewinną sarenkę. A niby taki dobry? Spójrzcie dokładnie. Tu leży jego prawdziwa natura. Musimy go zabić.
–– No ale... przecież to nie dowód. Każdy mógł pomazać.
–– Każdy? Co ty mi tu insynuujesz? Tylko niedźwiedzie lubią miód. To jego sprawka. Niby kocha, lecz fałszywym sercem. A może pszczółki ją rozszarpały?
–– Nie można tak od razu…
–– Można! Wielki Knu też tak uważa. Chcecie się jemu narazić. Jego znacie a tego przybłędę… wcale. Nie wiadomo, co to za jeden i czego tu szuka. Należy go zabić.
–– No w sumie… chyba masz racje.
–– Zabić bestię!! Zabić mordercę!! Przybijemy go do Wielkiego Dębu.
–– Tylko chciałbym nadmienić, że on jest… hmmm… trochę… silny.
–– Spróbujemy zabić bestię!! Spróbujemy zabić mordercę!!
*
Matka Sarna patrzy z boku. Nie jej córka została rozszarpana, ale mimo wszystko nie może uwierzyć, że zrobiły to te same łapy… nie, to niemożliwe. Chce wszystkim opowiedzieć, co przeżyły przy starym drzewie, ale nikt jej nie słucha. Inna sprawa, że niewiele pamięta. Prawie nic. Widzi, że idą go szukać. Może nie znajdą.
*
–– Wielki Knu. Zmyłka się udała. Znienawidzili go. A nawet złapali. Nie stawiał żadnego oporu. Dał się prowadzić jak baranek na rzeź.
–– Dobre wieści przynosisz… ale cóż… mam pewien problem.
–– Mogę wiedzieć… jaki, Knu.
–– Przestań ciągle z tym: Knu.
–– Jak sobie życzysz K... to znaczy jaki masz problem. Tak pytam z dobroci serca.
–– Nie w tej chwili. I tak nie ma ratunku. Musimy najpierw zabić przybłędę. Ocalić nasz las. Może gdybym miał pewność, że jego dobroć jest większa od mojej…
–– Od twojej? Każdy ją odczuł na własnej skórze. Wykluczone, że większa.
–– Zwierzę się zmienia na stare lata.
–– Jakoś tak mówisz bez przekonania, szefie.
–– Nie… czemu? Czyli wszystko przygotowane. Wszelkie ciernie też?
–– Też.
–– Zaostrzone kawałki drewna, żeby mu łapy do dębu przybić, też?
–– Też.
–– To się cieszę… ale nie chcę tego oglądać.
–– Nie? Co z Tobą?
–– Nie wiem. Działajcie.
*
O dziwo, wszystko odbyło się prawie w milczeniu. Owinięto najpierw całego cierniami. Weszły miękko w gęste futro. Później postawiono go przy drzewie i wszystkie cztery łapy, kołkami do pnia przybito. W tym czasie nie słyszano dzięcioła. Rytm lasu został zmieniony odgłosami uderzeń. Nie wydał z siebie żadnego głosu, chociaż musiał bardzo cierpieć. Zwyczajnie na wszystko pozwalał, choć widać było, że jego siła jest ogromna. Kilka zaledwie zwierząt ośmieliło się do niego podejść, by go podrapać pazurami. W pewnym sensie wzbudzał większy lęk teraz, niż wtedy, gdy go przybijali. Lecz on spoglądał na nich dziwnie. Aż głupio się im zrobiło. Te oczy nie miały w sobie nienawiści, pogardy, pytania: „Dlaczego”? Raczej plan, który musiał się wypełnić. Tylko po co i w jakim celu? Tego zwierzęta nie wiedziały.
Aż w końcu osłabł na tyle, że kilka zwierząt do niego podeszło i przebiło gardło, ostrym długim drewnem, po którym wyciekła rozrzedzona krew.
°
–– Szefie. On zaczyna śmierdzieć przy tym drzewie. Trzeba coś zrobić, by zaraza się jakaś nie rozeszła.
–– Zrobić? Co?
–– No nie wiem. Zakopać… do jaskini wrzucić. To znaczy... nie Szefa. Jest tu taka niedaleko druga. Pusta zupełnie. A może go po prostu zwyczajnie… zjemy?
–– Chcecie jeść jego ciało? Dlaczego taka myśl, przyszła ci do głowy?
–– Nie wiem... no dobra.. żartowałem. To co robimy.
–– Owińcie w miękkie listowie i pochowajcie z należytym szacunkiem w jaskini.
–– Muszą być miękkie? Przecież on już nic nie czuje. To zwykłe ścierwo.
–– Nie mów tak o nim!!!
–– Wybacz… ale nie pojmuję. Szacunkiem? Szefie... co się z tobą dzieje?
–– Nie wiem, co się ze mną dzieje. Nie poznaję samego siebie. Wynocha stąd. Czyńcie co każę.
–– Już dobrze Knu. Idę.
*
W ciągu następnych kilku dni, sytuacja w Lesie jest nie taka, jak zawsze. Niby wszyscy się cieszą, że mordercę spotkała zasłużona kara, ale z drugiej strony, coś w tym wszystkim nie pasuje. Dlaczego się nie bronił? Przecież mógł ich wszystkich zabić lub chociaż zranić intensywnie. To w takim razie, po co zabił małą, niewinną sarenkę. Przelał jej krew i jeszcze głowę miodem wysmarował. Toż tak, jakby sam siebie pocałował, dla lepszego rozpoznania. A jeżeli tego nie zrobił? To co wtedy? Przyjdzie nam żyć z tym ciężarem.
*
–– Knu, wybacz to nagłe najście. Orły wieści przynoszą. Nie uwierzysz jakie. To nie może być prawdą.
–– Przestań mi głowę zawracać. Mój syn jest umierający. Zapadł na dziwną chorobę. Bardzo schudł. Skóra, kości i reszta. Nie wiem co robić. To znaczy wiem. Nic nie robić, bo i tak nie ma dla niego ratunku.
–– Jest mi bardzo przykro z tego powodu, ale musisz wysłuchać, co mam do powiedzenia. To bardzo ważne.
–– No to powiedz i później się wynoś.
–– Orły mówią, że gdy szybują nad naszym lasem…
–– Przecież one nie gadają. Co mi tu za brednie wciskasz?
–– Nagle przemówiły. Nie wiedzą, czemu.
–– Naprawdę? Może właśnie po to, żeby coś powiedzieć?
–– Raczej tak. No nie wiem… jak to rzec… szczególnie Tobie… Knu.
–– Wyduś to z siebie wreszcie.
–– Mówią, że z wysoka... gdy krążą nad lasem… widzą wśród nas…
–– Gówno widzą. Konary drzew zasłaniają.
–– Gadają co innego… że jakoś dziwnie… nie.
–– No to w końcu co... niby widzą?
–– Białego Niedźwiedzia.
–– Co to za durnowate ptaszyska! Przecież żadnego niedźwiedzia między nami nie ma. Raczej byśmy zauważyli, nieprawdaż?
–– Szafie. Ty tak o tym spokojnie. Chodzi o... tego Niedźwiedzia.
–– Wiem, że chodzi. Ale nie w naszym lesie. Nie ma takiego wśród nas. To znaczy jest. Rozkłada się w jaskini i nie jest biały.
–– Szefie… czy aby na pewno? Orły go widzą.
–– Przestań mi z tymi orłami. Sfiksowały i koniec.
–– Albo my… że nie widzimy.
–– Głupiś jak smród skunksa. Idź do jaskini i sprawdź. Będziesz spokojniejszy.
*
Pojawienie się niedźwiedzich śladów, tam gdzie ich nie było, jest nie lada szokiem. Tym bardziej że środki śladów wyglądają dziwnie. Jakby były czymś zakłócone. A może to znowu głupi kawał wiewiórek. Jednak orły mówią wciąż to samo. Że z góry go widzą, jak między nimi chodzi. Zwierzęta ogarnia dziwny niepokój, który jednocześnie, łagodzi napiętą sytuacje. W ich podświadomości coś narasta. Coś dla nich niepojętego. Niezrozumiałego. Zaczynają wątpić, czy postąpili słusznie. No niby wina Wodza i jego przybocznego. Kazali im. Ale przecież mogli ich nie posłuchać, tylko własnych sumień. Zbadać sprawę dokładniej. Z drugiej strony… jeżeli naprawdę zabił? I dlaczego orły tylko widzą. I to jeszcze białego. Przecież takim nie był. I czy oni go kiedyś zobaczą? Co wtedy im powie? Taki zmieniony?
*
–– Synu! Co z Tobą? Wyglądasz całkiem przyzwoicie. Na wadze przybrałeś. To dla mnie nie pojęte. Wyglądasz na całkiem zdrowego. Nie mogę tego pojąć. Aż mi się kły spociły od wzruszenia.
–– Nie wiem tato. Widocznie to nie była ta choroba.
*
–– Orzeł, słyszałeś. Syn Wielkiego Knu ozdrowiał. Może wiesz czemu. Szef milczy. Nie chce nic powiedzieć. Zmieniony, zdziwiony, nie wiem jak to ująć.
–– Powinieneś się domyśleć.
–– Domyśleć? Niby czego?
–– Powiem ci, jak przyrzekniesz, że mu nie powiesz. I żadnemu innemu zwierzęciu. Muszą same…
–– Co same?
–– Nieważne.
–– Nie powiem.
–– Na pewno? Bo jak piśniesz słówko, to rozszarpiemy szponami twoje ciało. Z góry cię wszędzie wypatrzymy.
–– Nie powiem. Daję słowo.
–– Tylko wiesz. My widzieli to, co nasze zmysły. A jak to było naprawdę, tego nie wiemy.
–– Powiedz wreszcie.
–– To właściwie taki… może nic nie znaczący szczegół.
–– Obiecałeś, że powiesz.
–– Widzieliśmy Białego Niedźwiedzia.
–– Przecież o tym wszyscy wiedzą.
–– Ale nie wiedzą, że wchodził do jaskini Knu.
–– Chcesz powiedzieć…
–– Właśnie.