Przejdź do komentarzyCzęść II
Tekst 2 z 5 ze zbioru: Carthan
Autor
Gatunekfantasy / SF
Formaproza
Data dodania2012-02-07
Poprawność językowa
- brak ocen -
Poziom literacki
- brak ocen -
Wyświetleń2290

Carthan stał w miejscu obserwując, jak jego przyjaciel wchodzi do chaty. Widać było, że Rox jest wściekły na cały świat. Właściwie, to go nie winił. Polak czuł się jak niewolnik. Dobrze zdawał sobie sprawę, że może odmówić. Ale nie potrafił. Po prostu nie był w stanie odmówić pomocy przyjaciołom, mimo że jego plany trafiały przez to w łeb.

- Martwię się o niego - powiedziała cicho Iridia. - Zachowuje się jak nie on.

- Niepokoi się, boi i martwi. No i czuje się niedoceniony po ostatniej wizycie. Zdaje sobie sprawę, że był czołową figurą, a nic z tego nie ma, w przeciwieństwie do nas.

- Przecież on nigdy nie pragnął rozgłosu ani jakiegokolwiek wynagrodzenia!

- To nie chodzi o to - zrozumiał nagle Carthan. - Po prostu Rox uważa, że jego życie nie ma żadnego sensu i co i rusz ktoś go w tym tylko upewnia.

Oboje milczeli przez chwilę.

- I co zrobimy? - zapytała smoczyca. Wojownik wzruszył ramionami.

- Nie wiem, czy możemy zrobić cokolwiek.

- Idź spać - zaproponowała w końcu Iridia. - Jutro prawdopodobnie dotrzemy do portu. Przynajmniej tyle Rox się ucieszy, nie znosi najlepiej lotów na moim grzbiecie.

- Ale jeszcze bardziej nienawidzi marnotrawstwa czasu, a podróż zajmie mnóstwo czasu. Dobranoc.


Carthan szturchnął go w ramię o świcie. Rox mruknął coś i wstał. Oczy go piekły, przetarł je, ziewnął. Dostrzegł uniesione brwi Carthana i jego pytający wzrok. `Przeszło ci?`

Rox wstał powoli. Klepnął przyjaciela w ramię, przechodząc obok niego.

- Przepraszam za wczoraj - rzucił, a potem poszedł pozbierać swoje rzeczy. Carthan uśmiechnął się lekko, a potem poszedł osiodłać Iridię. Rox westchnął cicho. Założył na siebie swoją tunikę, którą dostał jeszcze w Taurdilu, żeby się nie wyróżniać, a nie nosił, bo miał swoją i nie obchodziło go, że na niego dziwnie patrzą, a do pasa przywiązał miecz. Popatrzył na swoje odbicie w wypolerowanym kawałku blachy, który leżał na stole.

- I co, Rox, zadowolony? - rzucił sam do siebie. Westchnął krótko i wyszedł z pokoju stwierdziwszy uprzednio, że zostawili po sobie idealny porządek. W korytarzu zaczepiła go gospodyni.

- Sir Rox... - zaczęła niepewnie. - Ja... Wiem, że jestem kobietą, w dodatku prostą chłopką i moje zdanie się w ogóle nie liczy, ale chciałam ci podziękować, panie.

- To chyba nie do mnie powinnaś kierować swe słowa, pani, lecz do sir Carthana i jego towarzyszki. To oni tutaj zrobili najwięcej.

- Wybacz, panie, me słowa, ale chyba wiem lepiej, kto ocalił moją córkę od niechybnej śmierci i zdecydowanie nie był to sir Carthan.

Roksa zatkało. W końcu schylił lekko głowę z uśmiechem.

- To nasze zadanie. Robimy, co musimy. Być może kiedyś wpadniemy w odwiedziny, jeśli będziemy w pobliżu.

- Będziecie mile widzianymi gośćmi w naszych progach, panie - odpowiedziała kobieta. Rox skierował się w stronę wyjścia. - Jeszcze jedno, panie. Jestem tylko chłopką, dlaczego i ty, i sir Carthan traktujecie mnie jak damę?

Rox popatrzył na nią z błyskiem w oku.

- A co nas, do jasnej cholery, obchodzi twe pochodzenie, pani?

- Szczęśliwej drogi - powiedziała jeszcze do niknącego za drzwiami chłopaka.

Było już późne popołudnie, gdy dotarli do portu. Słońce prażyło niemiłosiernie. Hałas, na który składały się niezliczone głosy i huk opuszczanych przez dźwigi skrzyń, ogłuszał, ale też fascynował. Niewiele było miejsc, gdzie panował taki rozgardiasz.

Carthan zsunął się z Iridii, a Rox zaraz za nim. Smoczyca wystrzeliła w niebo. Wyląduje na pokładzie, gdy tylko znajdą statek. Dwaj przyjaciele ruszyli wzdłuż nabrzeża, odprowadzani zdumionymi spojrzeniami. Carthan przyglądał się uważnie cumującym statkom. Trochę czasu zajęło im znalezienie ich celu, ale w końcu wojownik wskazał Polakowi karawelę z wymalowaną na boku nazwą `Smoczy Kieł`. Rox uśmiechnął się. Jak ulał. Weszli na pokład, rozglądając się. Marynarze harowali ciężko, czy to zabierając jakieś wielkie skrzynie pod pokład, czy też zwyczajnie zmywając. Podszedł do nich wysoki, barczysty mężczyzna.

- Kapitan Gorg - przedstawił się. - Witamy na pokładzie, panowie. Sir Carthan oraz sir Rox, mam rację? Było o was głośno w swoim czasie.

- Nie da się zaprzeczyć - przyznał Carthan.

- Cała ofensywa przeciwko Alhildowi była jednym, wielkim arcydziełem. Wracając do współczesności, mój oficer weźmie wasze bagaże i zaprowadzi was do kajuty. Mam nadzieję, że niestraszne wam będzie takie skromne uposażenie.

- To pański okręt, kapitanie - rzekł spokojnie Rox. - Dostosujemy się do pańskich poleceń.

Gorg zaśmiał się głośno.

- Ech, żeby tylko moi marynarze mieli wasze podejście do tej sprawy, mości panowie. A teraz wybaczcie. - Machnął na nich ręką. - Mam jeszcze kilka spraw do zrobienia. Odpływamy za godzinę.

Odszedł w swoją stronę. Oficer wziął ich bagaże i kazał iść za sobą. Carthan skinął mu głową, a potem popatrzył w niebo i kilka razy nakreślił palcem wskazującym okrąg. Zdumiony Rox rozpoznał w tym geście znak używany przez siły specjalne: `Trzymać się razem, drużyna!` Chwilę potem nad statkiem zawisł cień. Marynarze rozstąpili się w mgnieniu oka, pozwalając Iridii spokojnie wylądować. Początkowo ludzie bali się podejść do rozbawionej smoczycy, ale gdy w końcu jeden z nich przełamał się, podszedł i ostrożnie poklepał ją po grzbiecie, a ta go nie zjadła, reszta poszła już z górki. Rox uśmiechnął się i dopiero Carthan przywołał go do porządku, ciągnąc za ramię. Obaj zeszli pod pokład, prowadzeni przez oficera. Ten wszedł do jakiegoś malutkiego pomieszczenia, rzucił ich bagaże - chociaż wiele nie mieli - i odszedł, wyraźnie uważając, że już swe zadanie wykonał. Rox zerknął na Carthana, ten tylko wzruszył ramionami, a potem obaj przyglądnęli się swojej kajucie.

Pokój metr na dwa, dwa podwieszane łóżka, jedno nad drugim, w rogu malutka skrzyneczka, do której włożyli swój ekwipaż, nie licząc broni. Ją mieli zawsze i bezwzględnie przy sobie.

- Ale nas w konia zrobili - podsumował Carthan.

- Najlepszy powód, żeby więcej siedzieć na pokładzie, niż pod nim. - Rox uśmiechnął się. - Podczas walk z Alhildem znosiliśmy po stokroć większe niewygody, a teraz, po dwóch latach, marudzisz. Mięczak.

- Odezwała się, rozwydrzona pannica - odparł Carthan.

- Zaraz ci ta rozwydrzona pannica powybija takie teksty wraz z zębami!

- Panowie, panowie! - Marynarz przerwał im w ostatniej praktycznie chwili, obaj przyjaciele już gotowali się do rękoczynów. Rox więc puścił tunikę Carthana i opuścił dłoń, a wojownik zrezygnował z wyprowadzenia celnego podbródkowego. - Wybaczcie, że przerywam tę wzruszającą chwilę, ale oczekują was na pokładzie. - Odszedł.

- No patrz, cholerny majtek, a szlachty się nie boi - mruknął Rox.

- Odkąd to nagle zaczęło ci to przeszkadzać?

- Nie zaczęło, to po prostu niespotykane. Chodźmy, bo faktycznie kapitan się na nas wścieknie.

Na pokładzie wrzało. Widać było, że już wkrótce odpływają. Niektórzy marynarze żegnali się pospiesznie ze swymi lubymi, by potem wbiec po trapie na pokład, wszyscy machali do ludzi na brzegu. Żegnajcie, prędko się nie zobaczymy!

- Mam nadzieję, że nie macie choroby morskiej, panowie. - Kapitan podszedł do opierającego się o burtę Roksa. Carthan siedział gdzieś przy Iridii, zostawiając przyjaciela samemu sobie.

- Trudno rzec. Nigdy nie płynąłem statkiem - odparł Rox ze spokojem w głosie. - Jak długo będzie trwała podróż?

- Mniej niż miesiąc. Alhild zabraniał komukolwiek opuszczania granic kontynentu, więc to wciąż jedna z pierwszych wypraw tam, na drugi brzeg. Szczęście, że rzekomo mówią po naszemu.

- Rozumiem.

- Opuścić żagle! - wrzasnął nagle Gorg. - Wypływamy!

Odszedł, dopatrując swoich spraw. Rox westchnął. A więc się zaczyna.

Trzy miesiące w dupę. Lepiej, żeby to było tego warte.


Rox przetarł spocone czoło. Był niewysłowiony upał. Iridia drzemała spokojnie w słońcu, a Rox z wredną satysfakcją patrzył na przewieszonego przez burtę Carthana. Dla odmiany, on miał chorobę morską. Klepnął go w plecy.

- Odwal się - jęknął Carthan, nie racząc go nawet spojrzeniem. Rox zaśmiał się głośno.

To był już drugi tydzień podróży. Jak twierdził kapitan, wkrótce może być groźnie. Wpływali na wody, z których niewielu żeglarzy powracało o swoich siłach. Nie można było powiedzieć, że Roksa to przestraszyło, ale z całą pewnością go to nie ucieszyło.

- Statki z prawej burty! - rozległ się okrzyk z bocianiego gniazda. - Trzy! To...

- Piraci - zakończył za niego Rox. Już widział łopoczące czarne flagi.

- Podróż pełna wrażeń, co? - mruknął Carthan.

- Mam wrażenie, że to dopiero początek. Panie kapitanie, jakie mamy szanse na ucieczkę?

- Nikłe. Ich okręty są o wiele szybsze od naszego. Wkrótce nas dogonią. Będą próbowali abordażu. Nasze szanse są tym mniejsze, że mają jakieś wielkie, żelazne rury, które plują kulami.

- Mają PROCH STRZELNICZY?! - wykrzyknął Rox. - Dlaczego wy nie macie?!

- Oni pochodzą z drugiego kontynentu, mają lepszą technikę.

Rox mruknął pod nosem coś, co brzmiało wyjątkowo niecenzuralnie, a potem na powrót oparł się o burtę.

- Lepiej przypomnij sobie Szare Słowa, bo zaraz będziemy potrzebować każdej możliwej pomocy - powiedział do Carthana.

Trzeba obudzić Iridię, a potem… Potem… Szlag, co potem? Wlecieć na pokład ich statku czy dopuścić do abordażu? W drugim przypadku mają z pewnością większe szanse powodzenia, ale w pierwszym nie zginą marynarze. Może odpuszczą, gdy zobaczą Iridię? Nie, raczej nie, dla nich to dodatkowe źródło dochodów.

- Pięknie - mruknął sam do siebie. Jakkolwiek nie spojrzeć na sprawę, byli udupieni. - Po prostu wspaniale. - Myśl, Rox, myśl!

Trach! Trzask pękającego drewna rozległ się tuż nad jego głową. Nie słyszał odgłosu wystrzału, ale teraz nie było to ważne. Belka z masztu leciała prosto na zaszokowanego Polaka. Gdyby Iridia w porę nie zareagowała i osłoniła go swoim wielkim, czarnym, łuskowatym cielskiem, jego przygoda skończyła by się tu i teraz.

- Obudź się, Rox! - ryknęła mu w twarz. - Potrzebny nam jesteś żywy!

- Jasne! Dzięki! - Chłopak wstał ostrożnie. Na razie ostrzeliwał ich tylko jeden statek. Mieli jakieś szanse na przetrwanie. Carthan, blady jak ściana, stanął przy maszcie i oparł się na nim, w dłoni trzymając swój miecz. Rox popatrzył w stronę okrętu piratów. Skoro będą chcieli przejąć statek, a właściwie, to jego towar…

Bum, rozległ się wystrzał. Szary obłoczek potoczył się po burcie wrogiego statku.

Kule łańcuchowe!

Rox rzucił się na Carthana i obalił go ułamek sekundy przed tym, jak dwie połączone łańcuchem kule ścięły gruby maszt. Przez chwilę się chwiał, a zaraz potem runął.

- Żeby was… - syknął Rox, gdy pomógł przyjacielowi wstać. Carthan widać tymczasowo wyleczył magicznie chorobę morską. Nie mógł robić tego bez przerwy, bo w końcu przestałoby to na niego działać.

Kolejna kula pomknęła prosto na nich. Piraci byli już bardzo blisko. Drugi statek rozpoczął ostrzał, ale w tej chwili Rox widział tylko ten ciężki, czarny przedmiot lecący na jego klatkę piersiową, by zmiażdżyć serce. Wyciągnął przed siebie ręce z rozwartymi dłońmi, jakby chciał złapać kulę armatnią. I faktycznie, pocisk zawisł między jego rękami, jakby nie oddziaływała na niego żadna grawitacja, chociaż chłopak przejechał kilka metrów w tył. Rox cisnął magicznie przedmiotem prosto w statek-matkę. Może nie sprawiła jakichś wielkich zniszczeń, ale z pewnością wywołała szum na pokładzie przeciwnika.

Zapomniałeś, jakie to uczucie, co, Rox?

- Carthan, postaw lekką tarczę, pociski mają zwalniać, minimalizując straty, ale nie przemęczaj się - zakomenderował. - Bądźcie gotowi, jak będą wystarczająco blisko na jeden skok, zaatakujemy. Ty i ty! - Wskazał na biegających w panice dwóch marynarzy. - Weźcie wodę i ugaście ten pożar. Bosmanie, niech pan leci po broń dla ludzi i przygotować się!

- Zdawało mi się, że ja tu rządzę - powiedział kapitan, pojawiając się obok niego. Dyszał ciężko. Chłopak popatrzył na niego lodowatym, wymownym spojrzeniem, a Gorg uśmiechnął się lekceważąco. Popatrzył na swoich zdezorientowanych ludzi. - Co się gapicie?! Słuchać młodego! Jeśli mamy dopłynąć na drugą stronę, to tylko z nimi!

Roksa dziwnym trafem te słowa niemało ucieszyły.

- Wezwać mi tu medyka! - zarządzał dalej. - Wasza trójka niech zajmie się rannymi, wyciągajcie ich z tego bagna! Carthan!

- Robię, co w mojej mocy! - odsapnął wojownik.

- W porządku! Iridia, gotowa? - Wspiął się na grzbiet smoczycy, nie zwracając zupełnie uwagi na brak siodła. Pomógł wdrapać się Carthanowi. - Na mój znak, jednym susem na najbliższy statek. Carthanie, opuścisz wtedy tarczę ze statku i wzniesiesz mocną na Iridii i sobie, jeśli mają broń palną, to możecie oberwać, i to porządnie. Marynarze, uzbroić się i czekać na abordaż! - Rox wyszczerzył się. - Przejmujemy ich statki!

Na te słowa wszyscy obecni na pokładzie mężczyźni ryknęli przeraźliwie, ale z tryumfem. Nacięli się, biedni piraci, na lepszych od siebie. I żadna cholerna technologia im w tym nie pomoże!

Czekaj, Rox, szeptał do siebie w myślach. Czekaj. Cierpliwości. Nie potrzeba wiele. Pięć sekund. Już blisko, już tuż-tuż.

- Iridio! Jazda!

Czarna plama pomknęła po błękitnym niebie i huknęła potężnie o pokład sąsiedniego statku. Obaj jej jeźdźcy spadli, ale stanęli błyskawicznie na nogach. Piraci uśmiechali się do nich ironicznie. Rox przebiegł po nich wzrokiem, licząc ich w myślach. Za dużo.

- Co teraz? - zapytał cicho Carthan. - Jaki masz plan, Kamyczku?

- Plan? - Roksowi zabłysły oczy. - Jaki plan?

- Zebrało ci się na sarkazm? Teraz?!

Kilku piratów uniosło pistolet skałkowe.

- Tarcza - powiedział Rox, nie patrząc na Carthana. Zaraz wystrzelą dziesiątki pocisków prosto w niego.

A on instynktownie wiedział, że zdoła sobie z nimi poradzić bez strat własnych.

Carthan potrzebował kilku sekund, by postawić tarczę. Nie pozwalała atakom wejść, ale pozwalała im wyjść, więc Rox nie został osamotniony w walce, którą miał zamiar zacząć w ciągu kolejnych dziesięciu sekund. On nie chciał tarczy. Nie potrzebował jej. Co prawda nigdy jeszcze nie zdobył się na takie ryzyko, jak teraz, ale co z tego. Chyba jest Wybranym, nie? Nie ćwiczył latami walki mieczem, a radził sobie lepiej niż dobrze.

Huk wystrzału. Godzina druga, prosto w jego głowę. Zaczęło się. Rox ciął i klinga rozkruszyła kulę na setki drobin. Rzucił się wprzód, wykonując jakiś niesamowity piruet i tnąc pirata w pół. Potem znowu jakieś salto, śruba, którą ominął kolejne kule i znowu cięcie. W krótkim czasie swoją tunikę miał zabrudzoną parującą posoką. Ciął bez opamiętania, nie zwracając nawet uwagi na swoich przyjaciół, którzy zresztą też nie próżnowali. Carthan ślizgał się na krwi i wnętrznościach oponentów. Z czarnego pyska Iridii zwisały czerwone ochłapy, a szpony poznaczone były posoką.

Urządzili im rzeź.

Rox w końcu rozejrzał się po pokładzie. Z mieszaniną ponurej satysfakcji i przerażenia wywołanego widokiem swego dzieła przyglądnął się zwłokom. Otrzepał miecz z czerwonych kropel, potem wsunął go do pochwy.

- Carthanie, ustaw statek prostopadle do tamtego - powiedział Rox, wskazując dłonią kierunek. - Wypalimy im ze wszystkiego, co tu mają.

- Nie planowaliśmy abordażu zamiast całkowitej destrukcji?

- Powiedzmy, że nastąpiła zmiana planów. Do roboty.

- Aye, aye, panie kapitanie - odparł wojownik i skierował się do steru.

- Porozglądam się - zakomunikowała smoczyca, wznosząc się w powietrze.

Rox skierował się pod pokład, ostrożnie, na wypadek, gdyby jakiś pirat miał więcej szczęścia i mniej odwagi, by zmierzyć się z nimi na pokładzie. Ale nie, nie dostrzegł nikogo. Za to działa były na miejscu, w dodatku wyglądały na załadowane. Podniósł jedną z leżących pochodni, którą najwyraźniej ktoś odpalał działa. Cud, że nie podpaliła podłogi. Odczekał, aż Carthan wyrówna do kolejnego pirackiego okrętu, a potem wystrzelił, biegnąc wzdłuż długiej linii armat. Kilka kul trafiło. Świetnie. Teraz zajmą się nimi. Nie miał już czasu, by przeładowywać działa, zresztą nie bardzo wiedział, jak się do tego zabrać. Kula wystrzelona z zaatakowanego okrętu przestrzeliła burtę z trzaskiem i o centymetry minęła twarz Roksa. Chłopak odetchnął lekko.

A potem dostrzegł ułożone w ładną piramidkę beczki z prochem strzelniczym. Uśmiechnął się pod nosem. Wziął jedną beczkę, przeniósł ją pod schody, potem nożem zrobił dziurę w dnie i przetoczył ją z powrotem, tworząc długą ścieżkę. Wystarczy. Podpalił kraniec prochu pochodnią, a potem wyskoczył na pokład.

- Zmywamy się! - krzyknął do przyjaciół, wskakując jednocześnie na grzbiet Iridii. Smoczyca najwidoczniej szybko zrezygnowała z patrolu. I Bogu dzięki. Carthan wspiął się na grzbiet Iridii tuż po Roksie, a smoczyca wtedy wystrzeliła w górę. Po kilkunastu sekundach rozległ się niewyobrażalny huk i okręt, z którego uciekli został rozerwany na niezliczone kawałeczki przy towarzyszącej temu kuli ognia. Carthanowi szczęka opadła.

- Coś ty tam zrobił?! - wykrzyczał.

- Potem ci wyjaśnię! - odparł Polak. - Zawracają! Chyba będziemy mieli z nimi spokój! Iridio, ląduj!

- W porządku - odparła spokojnie czarna smoczyca. - Trzymajcie się, panowie!


Złamany maszt, rozerwane na strzępy żagle, wiele dziur po armatnich kulach w burtach. Rox patrzył na to, nie całkiem wiedząc, jak zareagować. Z pewnością go to nie ucieszyło. Marynarze uwijali się jak w ukropie, usiłując naprawić, co się da.

- Ile osób odniosło rany? - zapytał cicho Carthan, gdy zdyszany kapitan pojawił się obok nich.

- Siedem osób zostało rannych. Cztery nie żyją - powiedział. Czuć było gniew w jego głosie, chociaż nie był to gniew ukierunkowany na nich. - To byli dobrzy ludzie, panowie. Ze świecą szukać im równych.

- Uczcijmy więc ich pamięć chwilą ciszy - zakomenderował wojownik. Nagle cały rozgardiasz na statku umilkł, wszyscy schylili głowy, kto miał na głowie czapkę, zdjął ją i przycisnął sobie do piersi. Także Rox stanął w zupełnym bezruchu, wpatrując się w deski pokładu. Zginęło czterech, dobrych ludzi i uczczenie ich pamięci było słusznym wyjściem, ale przecież zabili też dziesiątki piratów na pokładzie ich statku, urządzili im istną rzeź, by sami mogli przeżyć. A czy oni nie byli ludźmi? Chłopak przygryzł lekko wargę. W końcu Carthan uniósł głowę i popatrzył po zebranych, posmutniałych żeglarzach. - Dziękuję.

Wszyscy na powrót zabrali się do pracy. Carthan dostrzegł grymas na twarzy przyjaciela, ale nie pytał go o nic. Dobrze wiedział, co mu się nie podobało. Klepnął tylko przyjaciela po plecach i odszedł. Rox westchnął i oparł się o burtę, wpatrując się w fale. Gdzieniegdzie pływały fragmenty wysadzonego w powietrze okrętu piratów. Kapitan Gorg wydał kilka poleceń, a potem dołączył się do niego.

- Ludzie gadają, sir - powiedział w końcu cicho. - Że wiozą rzeźnika, zupełnie nie dbającego o życie innych osób. Z pokładu było widać doskonale, co działo się u piratów. Miał pan obłęd wypisany na twarzy podczas tej walki.

- A pan im wierzy, kapitanie? - zapytał Rox jeszcze ciszej.

- Nie wierzę w plotki, sir.

Akurat, pomyślał Rox. Zmieniłeś ton. Mówisz cicho, bo głos ci drży. Zwracasz się do mnie oficjalnie, tytułami, bo jesteś przerażony. Czujesz, że to prawda. Modlisz się, żeby tak nie było, ale wiesz, że jest inaczej.

- Proszę zostawić mnie samego, kapitanie - powiedział w końcu, nie podnosząc głosu ani odrobiny. - Niech się pan nie przejmuje tym, co ludzie o mnie mówią.

Zamilkł. Gorg patrzył na niego przez chwilę, potem odwrócił się i odszedł.

Wspaniale. Po prostu wspaniale.

Rox popatrzył po sobie. Zakrwawione ubrania wciąż na nim leżały. Miał wrażenie, że posoka wżyna mu się w ciało. Wrzasnął z wściekłością, zdjął z siebie tunikę i wyrzucił ją za burtę, jak daleko tylko dał radę. Nie zamierzał zakładać czegokolwiek na swój nagi tors.

I to dopiero połowa podróży. Po prostu wspaniale.


- Zbliżamy się do legowiska syren - powiedziała Iridia, patrząc na wchodzącego na pokład Roksa. Chłopak wzruszył ramionami. - Bądź ostrożny. Jeśli wezmą cię za swój cel, najprawdopodobniej umrzesz.

- Dzięki za troskę - powiedział spokojnie, potem podszedł do rzygającego przez burtę Carthana. Poklepał go po plecach. - Trzymasz się jakoś, bracie?

- Powinienem o to samo zapytać ciebie - jęknął. Rox zachichotał, chociaż wcale nie było mu wesoło. Trzeba przynajmniej zachować pozory. - Mam złe przeczucia. Syreny i w ogóle. Wiesz coś o nich?

Że śpiewają swojemu wybrańcowi pieśni. Że wtedy jest bezbronny, opętany i w połowie martwy. Że praktycznie nie da się go już wtedy uratować. Że nie warto ryzykować spotkania z tymi - pięknymi bo pięknymi, ale jednak - bestiami.

- Nic dobrego - odparł Rox. - Przy odrobinie szczęścia się nami nie zainteresują.

Ale Rox wtedy nie wiedział wielu rzeczy o syrenach. Bo w końcu kto miał mu powiedzieć, że te morskie potwory interesują się absolutnie każdą jednostką nawodną, jaka przepływa przez ich terytorium? Skąd też miał wiedzieć, jakie są one potężne?

Koło południa rozległ się okrzyk jednego z marynarzy. Dostrzegł pod wodą jakiś cień. Praktycznie cały okręt rzucił się na tamtą burtę. Syreny mogły wezwać tylko jednego mężczyznę na raz, więc czuli się dość bezpiecznie.

- Nie masz ochoty popatrzeć? - zapytał Carthan, ocierając usta rękawem. Rox uniósł lekko kącik ust.

- Nieszczególnie. Zresztą, jeśli syrenki będą chciały mieć dobry wgląd na sytuację… - Machnął dłonią na wodę, pod powierzchnią której widać było kilkanaście rybio wyglądających ogonów. - To będą wszędzie, nie?

Wynurzyły się. Rox był przygotowany na to, czym będą ich raczyć, ale nie spodziewał się, że będą aż tak piękne. Zakrawały na sukkuby. Musiał sobie powtarzać w kółko `opanuj się, opanuj się!`. Ale jednak przetrwał. Wtedy syreny rozpoczęły swój śpiew. Nie słyszał nigdy czegoś równie pięknego i fascynującego, ale… Oparł się mu bez większych trudności. Odetchnął lekko. Nic mu nie będzie.

Dwie sekundy później ktoś wskoczył na burtę centymetry obok jego twarzy, a potem wskoczył w głębię. Ktoś krzyknął, rzucili się wszyscy. Chcieli po niego iść, ale szybko ich powstrzymano.

Biedak był nie do odratowania. Wynurzył się, złapał trochę powietrza, a potem znów się zanurzył, by już nigdy więcej nie przebić się przez taflę wody.

Rox odsunął się na drugą burtę. Wziął rozbieg, ruszył z powrotem, stanął na burcie i wybił się wysoko i daleko, jak tylko zdołał najdalej. Wskoczył do chłodnej wody na główkę. Syreny w tej chwili powinny się na niego rzucić. Ale on nie był w ciemię bity. Wystarczyło mu wystawić tylko rękę ponad powierzchnię, wystrzelił na taflę wody i biegł po niej. Jak po twardym gruncie. Wślizgiem pokonał kolejne kilka metrów, wbił rękę w głębię i pociągnął, jednocześnie znów stając na nogach. Syreny wyskoczyły z wody, celując pazurami i spiczastymi zębami w jego gardło, ale wystarczyło uderzyć pięścią w wodę, by rozchodząca się wokół fala uderzeniowa szybko je do tego zniechęciła. Za to chłopak swój cel osiągnął. Trzymany w ręce mężczyzna krztusił się straszliwie, ale żył, chociaż z wielu niedużych ran lała się ciurkiem krew. Rox zarzucił sobie nieszczęśnika na plecy. Nie odpuszczą. Teraz to on będzie ich celem, a był pewien, że nie zdoła dotrzeć na pokład okrętu, nim go zaatakują. Nie mógł się zatrzymać, bo wleciałby z powrotem w mroczne odmęty, gdzie czekałaby go natychmiastowa śmierć, a powoli tracił już siły.

Syrena wystrzeliła spod wody z jego lewej. Rox zamachnął się potężnie wolną ręką i wbił potworowi pięść w twarz, wyłączając go z walki. Kilka rzuciło się na niego od przodu i kilka z boku. Zdołał chwycić najbliższą za długie włosy i cisnąć nią w nadchodzące od frontu. Za to nie bardzo był w stanie obronić się przed pozostałymi. Tu z pomocą przyszedł mu Carthan i marynarze. Kilka bełtów zaświstało w powietrzu, trafiając atakujące potwory w głowy bądź w serca. Rox skierował się w stronę statku. Za nim syreny wynurzyły się znowu z wody. Żeglarze potrzebowali czasu, by przeładować kusze. A przepiękne bestie zaczęły śpiewać. Dla Roksa właśnie. Po prostu miał zamiar odwrócić się, puścić nieszczęsnego mężczyznę, którego trzymał na lewym barku i pójść wraz z syrenami na dno. Ale nie mógł tego zrobić, po prostu nie mógł! Przymknął oczy, tylko odrobinę, żeby jednak nie pędzić na oślep.

Nie mógł pozwolić, by wygrała muzyka, która po prostu nie mogła wygrać! Musiał uczepić się wszystkiego, czego tylko zdołał, każdego utworu, jaki znał, zwłaszcza tych, które znał absolutnie, całkowicie na pamięć.

Utrzymywał się. Jeszcze. Z pewnością dzięki swej mocnej siły woli, jaką mógł mieć tylko Wybrany. Był jednak pewien, że nie będzie w stanie długo wytrzymać.

Syreny rzuciły się na niego. Melodyjny śpiew zamienił się nagle w syk. Statek był ledwie metry od niego. Wystrzelił w górę jak z procy. Gdy tylko jego nogi dotknęły burty, odbił się od niej i wylądował na wodzie z mocarnym wyładowaniem w pięści. Syreny ryknęły z bólu i zniknęły na chwilę.

Lina! Ktoś rzucił mu linę! Chwycił się jej i zatrzymał. Wleciał do wody aż po szyję, ale ktoś zaczął go ciągnąć. Trzymając się jedną ręką wspinał się mozolnie w górę modląc się, by syreny nie ponowiły ataku. Nie miał już siły, by się ratować. Ale nie, trzymały się na odległość. Bały się go. I bardzo dobrze. Obeszły się smakiem. Chyba pierwszy raz w swoim życiu nie dostały tego, czego chciały.

Gdy gruchnął na pokład, oddychał ciężko. Przez dłuższą chwilę nawet się nie poruszył. Tak samo, jak nie drgnął żaden marynarz.

- Pomóżcie mu, kretyni - sapnął w końcu Rox. - Bo zaraz się wykrwawi.

Natychmiast podbiegł do rannego medyk, obejrzał go i kazał zanieść do swojej kajuty. Carthan podszedł do Roksa, pochylił się nad nim.

- Wszystko gra, bohaterze? To była całkowita głupota.

- Jeśli coś jest głupie... - Rox przyjął podaną mu dłoń i podniósł się. - Ale działa, to nie jest głupie. I dla waszej wiadomości... - Ogarnął spojrzeniem marynarzy, na czele z kapitanem. - Wtedy, podczas ataku piratów mogłem poczekać na abordaż. Wtedy też zabiłbym wszystkich, ale połowy z was też by tu nie było.

Odszedł powoli do swojego zwyczajowego miejsca przy burcie, odprowadzany wzrokiem żeglarzy i swoich przyjaciół. Po krótkiej chwili praca rozgorzała na nowo. Rox stwierdził, że chyba przestawał zwracać jakąkolwiek uwagę na to, co kto o nim mówi.

Reszta rejsu minęła bez żadnych przeszkód.


Wciąż miał te cholerne uczucie, że ziemia pod jego stopami kiwa się jak statek na morzu. Kiedy stoi się na stałym gruncie, to jest to mocno drażniące.

Rox nie bardzo wiedział, czego się spodziewać po nieznanym im dotąd kontynencie. Zawsze ich świat ograniczał się wyłącznie do Delluin. Nie był przesadnie zdziwiony, gdy statek przycumował do niewielkiego portu, przy którym widać było ledwie kilka budynków, a dalej był gęsty las. Rox wraz z Carthanem zeszli po trapie, Iridia krążyła wysoko na bezchmurnym niebie. Lekki bagaż nie był nawet wyczuwalny, temperatura była w sam raz, no i w końcu podróż się zakończyła. Wszystko to wprawiło Roksa w niebywale radosny nastrój.

- To co robimy? - zapytał Carthan.

- Znajdziemy mapę. Popytamy, porozglądamy się, popijemy, poszumimy i pa. A, a w międzyczasie znajdziemy smoki. - Rox uśmiechnął się krzywo. - Skąd mam, kuźwa, wiedzieć? Co myślisz, wparujemy sobie do jakiejś chałupy, powiemy `Cześć, my po smoki?` A jeśli to są ich święte stworzenia albo śmiertelni wrogowie? Nie możemy tego wykluczyć, a Iridia może być w śmiertelnym niebezpieczeństwie.

- O tym nie pomyślałem - przyznał Carthan.

- Ty nie żyjesz na co dzień w tak chorym świecie, jak ja - odparł jego przyjaciel.

- Więc najpierw musimy obadać sytuację - stwierdził w końcu wojownik. - Pójdziemy do najbliższego miasta. Najlepiej jeden, nieuzbrojony w miecz. Zorientujemy się, jak zachowują się ludzie. Potem znajdziemy jakiegoś w miarę porządnego gościa i wypytamy o to i owo. Najlepiej jakiegoś barda.

Rox uśmiechnął się.

- No i to już brzmi jak konkretny plan.

Powszechny stereotyp głosił, że wojownicy to bezmózgie maszynki do zabijania.

Niewiarygodny, miażdżący, wręcz śmiertelny błąd. Było kilku takich, co to się na to nacięli.

Właściwie to Rox też powinien nazywać siebie wojownikiem, ale po prostu nie identyfikował się z tym. On tylko trafił w złe miejsce o dobrym czasie, a nie był niewiadomo jakim bohaterem z książek fantasy. Żeby być herosem, trzeba jeszcze mieć przeświadczenie, że się takim jest.

Poszli wzdłuż wydeptanego szlaku, jedynego tutaj. Był wystarczająco szeroki, by przejechał po nim wóz. Musiał prowadzić do miasta. W końcu wszystkie drogi gdzieś prowadzą.


- Carthanie, jak to było z tobą i Iariel? Mówiłeś, że dała ci kosza?

- A co cię to tak nagle zainteresowało? - zaciekawił się Carthan z wrednym uśmieszkiem. Rox nie bardzo się nim przejął. Wzruszył ramionami.

- Po prostu chcę o czymś pogadać. Ta cisza mnie zabija.

- Jak tam chcesz. Dosadnie wyjaśniła mi, że między nami jest zbyt duża różnica wieku, rasy i zero wspólnych cech.

- Czyli to, co zwykle. - Rox zachichotał. - Jak dosadnie dała ci do zrozumienia, że nie chce z tobą być? Przeważnie coś takiego by cię nie zatrzymało.

- Ona stwierdziła to, co zwykle. Za to jej przydupas mi zdążył pysk obić, nim zareagowałem. I o ile normalnie płazem bym tego nie puścił... - Rozłożył bezradnie ręce. - Po prostu się kochają. Szczerze i prawdziwie.

Rox stwierdził w myślach, że musiało to - nomen omen - nieludzko uderzyć w jego przyjaciela. A przecież Carthan nigdy się zanadto nie narzucał ani nie prześladował Iariel, chociaż zakochał się w niej na zabój. Chyba propozycja wspólnego spacerku mieściła się w granicach normalności.

- Skąd możesz mieć pewność, że to nie wybieg? Elfy idealnie maskują emocje.

- Radość na twarzy Iariel? Człowieku, jak mogłaby sfałszować uczucie, którego nigdy nie zaznała? Znasz ją przecież, i to chyba nawet lepiej niż ja. Tylko wy jesteście w stanie tak sobie dogryzać.

Znał, owszem. Charakter chaotyczny neutralny. Dla niej liczyła się tylko powinność wobec Delluin i elfów. Elfia księżniczka, cholera jasna.

- No, ale tego kwiatka jest pół świata, nie? - powiedział Carthan wesoło. Tak naprawdę był równie załamany jak Rox, któremu każe się urządzić masakrę przeciwnikowi i wie, że nie ma wyjścia.

- Znajdziesz kogoś swojego, Carthanie - powiedział w końcu Rox. Wojownik parsknął.

- Zawarłem pakt ze smokiem. Myślisz, że co, Iridia mi pomoże? Nie wiem czy wiesz, ale ktoś taki jak ja pod tym względem jest przeklęty. Żaden człowiek, który zawarł taki pakt nigdy nikogo sobie nie znalazł. A wiesz, że smoki planowały dziedziczenie paktu? Nie wiesz, bo skąd? - Westchnął. - Już powoli zaczynam się oswajać z tą myślą. Wiecznie samotny.

- Głupoty pieprzysz, Carthanie. Chłopie, na mnie przez całe życie żadna dziewczyna nie spojrzała.

- Ale teraz jesteś z Elizą.

- A planowałem życie pustelnika.

- Cholera jasna, Rox, to mi wcale nie pomaga! - Carthan umilkł i wpatrywał się przez chwilę w przebiegły uśmieszek na twarzy przyjaciela. - Co ty kombinujesz, Rox?

- Ja? Nic, nic - uspokajał go chłopak. - Po prostu pomyślałem, że coś sobie uświadomiłeś, Niewierzący-W-Przeznaczenie Carthanie.

Wojownik zmełł przekleństwo w ustach, w końcu westchnął i ustąpił.

- Dzięki, Rox.

- Cała przyjemność po mojej stronie.


Najpierw usłyszeli za plecami turkot kół. Początkowo ich to zdziwiło, bo do tej pory nikt nie przejeżdżał ani w jedną, ani w drugą stronę. Zza zakrętu wyłoniła się furmanka, ciągnięta przez dwa konie. Woźnica, sympatycznie wyglądający starszy pan, zaproponował im podwózkę. Zgodzili się bez wahania. Przy okazji wypytali go o tutejszych ludzi. Nikt broni i swojego pochodzenia nie ukrywał. Nie musieli więc robić żmudnego i nieprzyjemnego zwiadu. I bardzo dobrze, oszczędzą masę czasu.

Miasto, jak opowiadał im staruszek, słynie z wyspecjalizowanych służb porządkowych. Działają tak sprawnie, że ludzie po prostu nie mają po co dobywać miecza. Z drugiej strony trzeba było też przestrzegać zasad, by nie znaleźć się na ich celowniku. Nie były one jednak niczym szczególnym dla pary przybyszów, ot zwyczajne do bólu reguły panujące w każdym możliwym mieście. Nie zabijaj, nie kradnij, nie wszczynaj burd i tak dalej. Będzie dobrze, jak stwierdził Rox po krótkiej chwili. Uśmiechnął się lekko.

- A jak wygląda u was sprawa smoków? - zapytał spokojnie, jakby od niechcenia.

- Smoki jak smoki. Ludzie na ich teren nie wchodzą, a one nie wchodzą na ludzki. Nie zabijamy się nawzajem, więc wszyscy są szczęśliwi.

Kopa informacji w dwóch zdaniach. Carthan popatrzył z ukosa na przyjaciela. W tej chwili właśnie cały plan poszedł w odstawkę. W końcu dowiedzieli się podstaw, o które się rozchodziło.

- Gdzie panują? - zapytał wojownik.

- Na północy daleko. Od miasta Irgoth będzie ze trzy niedziele wierzchem jechać, nim pierwszego jaszczura dane będzie spotkać. A i spotkanie to niedługie być musi, bo stwór ognisty bez pytania nieszczęśnika raczy spopielić. - Zaśmiał się w głos. Rox zachichotał. Oj, ciekawa to będzie podróż, ciekawa… - Panowie polować na smoki przybyli, czy inny cel ku bestiom prowadzi?

- Chcemy porozmawiać ze smokami. - Carthan oparł się wygodnie o ściankę wozu.

- Życie waszmościowie po to postradać chcą, by z jaszczurzymi barbarzyńcami pogadać? Niekiepski sposób na życia ukrócenie.

- Ee, bzdury pan gada. - Rox machnął ręką z uśmiechem na ustach. Bynajmniej nie wymuszonym. - My nie mordercy, smoków zabić nie chcemy, a w razie czego zapewne uciec zdołamy. - Rox zaśmiał się cicho z samego siebie. Zaraz przejdzie na staropolski i nawet nie będzie wiedział, kiedy. - My zaprawieni w boju wojacy, mieczem robić umiemy, a i nogi chybkie mamy. - No proszę, stało się.

- Więc po coście tu, panowie podróżnicy, zawitali? Ze smokami paktować wam trza? Wszyscy przybysze zawsze ubić gada chcieli, co by jego łuski, kości i pazury na ozdoby posprzedawać. A zarobek to niemały.

- Dlaczego boicie się wojny ze smokami? - zapytał Carthan. - Piratów na morzu spotkaliśmy, broń mieli niecodzienną, co kulami pluła, z czymś takim zabić smoka to nie problem.

- Władca nasz niegłupim człekiem jest. - Starzec pospieszył lekko konie. - Królestwo biedne nie jest, a powodu do rozpętania wojny z jaszczurami nie ma żadnego.

- Ciekawe, co waść prawisz. - Rox odprężył się. - Dużo smoków w tych stronach bytuje?

- Będzie co najmniej ze cztery tuziny, jako mówią ci, co się przypadkiem na tereny ich dostali, lecz uciec im potem zdołali.

Cztery tuziny. Blisko pół setki smoków. Rox uśmiechnął się szeroko. Ich problemy mają szansę rozwiać się zatrważająco szybko. Smoki Delluin wyginęły. Została tylko Iridia. Carthan dostrzegł nagle palące spojrzenie przyjaciela. Rox cieszył się wyraźnie. Jeśli będą mieli szczęście, może udać im się odbudować populację smoków!

- Pozwolicie, waszmościowie, że zapytam, cóż waści do smoków ciągnie? - Staruszek popatrzył na pasażerów kątem oka.

- Chcemy smoki prosić o pomoc - przyznał spokojnie Carthan. Ich przewoźnik roześmiał się i przez długą chwilę nie mógł złapać tchu.

- Wybaczcie, waszmościowie, lecz głupota to niesłychana! Jaszczur jak człowieka obaczy, to od razu zabić chce, a tutaj o pomoc prosić chcecie? Miło tedy było waszmości poznać, aczkolwiek z wyprawy waszej wrócić z pewnością nie raczycie. Zresztą, król nasz zezwolić na taką wyprawę musi, inaczej… inaczej…

Urwał.

Przed nimi wyłaniały się mury miasta, a także dym, którego chwilę wcześniej nie było tam widać. Irgoth płonęło.

- Zatrzymaj się waść! - polecił Rox, kładąc rękę na ramieniu starca. - W mieście niebezpieczeństwo czaić się może, tedy pierwsi pójdziemy. Wozem trzeba z traktu zjechać, w lesie go ukryć. Waść przy nim ostaniesz, a my tutaj wrócim, gdy w mieście bezpiecznie będzie. - Zwrócił się do przyjaciela. - Carthan, niech Iridia ląduje!

Wojownik skinął mu głową, wykonał ten sam gest, co wcześniej na statku.

- Co planujecie waszmościowie robić? - zapytał starzec. - Przewrót się nam naszykował, zapewne za króla naszego już tylko do bogów modlić się możem, a waści dwójka tylko, śmierć niechybna czeka!

Iridia z hukiem uderzyła o trakt przed nimi. Starzec wpatrywał się w jej czarne łuski z bezbrzeżnym zdziwieniem i przerażeniem.

- Nie jesteśmy głupi - powiedział spokojnie Rox, wracając na powrót do swego dialektu. - Potrafimy o siebie zadbać. My po prostu… - Popatrzył na starca. - Nie jesteśmy zwyczajnymi ludźmi.


  Spis treści zbioru
Komentarze (0)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
brak komentarzy
© 2010-2016 by Creative Media
×