Author | |
Genre | prose poetry |
Form | prose |
Date added | 2014-01-03 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 2928 |
Mój szafot 10
(Dziesiąte studium schizofrenii)
Odganiam swój wszechświat, jego wszystkie istoty i najwyższą dzisiaj chmurę. Uwielbiam ją, nigdy nie będąc przez nią uwielbiany, w jakimkolwiek miłosnym wcieleniu. Potem, o zbyt późnej godzinie, sam oddalam od siebie wciąż nowsze oblicze i płaczę, wycierając podłogę brudną szmatą do naczyń. W moim wszechświecie kolejnej klatki dnia praca, niczym potworny znój, sama łamie swoje kości, gdy zdarza się jej niebyt. Słowa są ułomne, pełne jak oczy, żebrzą o chwile spokoju i ciszy, której nie da się kupić w całodobowym supersamie.
Nadaremne to, co zawsze poza nimi. Bo lepsze jutro to bardzo daleka przyszłość. A po piasku zawsze kwitnie woda. Po zegarach ani śladu, tylko żółte karteczki bez opamiętania wchłaniają balsam sekund. Robią to zresztą bez uprzedzenia wiedząc, iż będzie im w tym towarzyszyć defilada chrzęszczących dachówek, a anteny zagłuszą wszystkie nieszczelne przemarsze.
Zawsze dzieje się coś. Po bocznicach policzków przetaczają hektolitry wody po goleniu. Tu stopa wdeptuje pamięć, tam szczebiotliwe, różne pory dnia. Ciemność przygarnia dzień jak człowiek człowieka, handlują ze sobą wszystkie warstwy i szczeliny, wszelkie święte stacje. Coś mówi do ucha, aby iść, lecz patrzeć już znacznie uważniej, bo każdy kradnie mi wprost z ucha, codziennie troszkę więcej nadziei. Więc nie mam innego wyjścia, bo wyjście jest ciasne. Wierze mu i cierpliwie czekam. Ale przestałem już wierzyć i czekać cierpliwie, dziwiąc się jeszcze czemukolwiek. Ogarnia mnie wielka nuda, taka, co ustawicznie się klejąco tuli i znaczy swój teren znakami zapytania. Robi to ciągle tak samo, tak samo osacza. Wie, że świeżość pozostanie nigdy nie utkana. Zapomnieli otworzyć drzwi do najlepszego wyjścia. Wiem, że nie chcą przedawkować mi marzeń. Ich ręce, niczym dłonie zabobonnej matki, plączą się w dbałości o szczegóły.
Odganiam wszechświat, co dyszy pod ścianą. Od jego potu ściekają pokoje, każdy kąt po cichu opuszcza cztery kąty. Snu nadal nie widać. Może rozpuścił się już w zbyt gęstej śmierci? W końcu mnie dopadnie, niczym ryba w śnięciu, niewidzialna kosa panoszy się i dociera wszędzie, niczym bakteria malarii. Potem wszystko przez słońce, aż po wrzątek. A w zakolu, znudzonym popołudniowym mrozem, odbija się, na oślep, strąk rzeki. Trudno mi błagać go o pomoc w czasie rewolucji umysłu.
Jestem wszechświat bity pałą przez sanitariuszy za byle co, wysłany na nie swoją wojnę w imię dobra grubych pugilaresów nieznanych maniaków. I będę tak krzyczał, póki wszyscy nie usłyszą, bo tak wygląda służalcze przyzwolenie milczącej jednostki. Piszę kolorową kredą niezbywalnie bajeczne bzdury na maniakalnej purpurze, potem sączę je na wasze wezwanie. Muszę w końcu ogarnąć ten tętniak życia i zrozumieć, że nic nie daje wciąż przeszkadzać sobie uciekać. Smród wieczności otula niczym harpun a niewiedza to tylko przypadkowa plątanina światłocieni.
Wiem, że cuchnę zgnilizną przemycanych do szpitala najtańszych nalewek, ale jeszcze nie przyszedł czas dna z denaturatu, cedzonego skrupulatnie przez gazowa pieluchę. Postaram się wyrzucić całą pamięć za próg. Jutro.
Bo teraz czaję się jak szczur do ostatecznego skoku w dziurę, pełną spleśniałych planet.
ratings: perfect / excellent
ratings: perfect / excellent