Author | |
Genre | prose poetry |
Form | prose |
Date added | 2015-04-12 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 2463 |
Mój szafot 7
(Siódme studium schizofrenii)
Zostaw mnie, niczym niechciany śmieć w przydrożnym rowie i przestań mnie szarpać, moja czuła śmierci! Chcę być teraz sam!
Moja chora twarz w twojej zimnej źrenicy nie odbija się, lecz jest uciążliwa jak nitka tłustej wołowiny pomiędzy chorymi zębami, a w kieszeniach, jak na złość, ani jednej wykałaczki. Pozwól mi nie czuć bólu! Po zarośniętym karku wyznaczysz mi długopisem drogę powrotu, podobną drodze żaglowców ze starych, holenderskich płócien pędzla zapomnianego artysty, który miał to szczęście, że dotarł do morza. Wiesz, że panuje między nami czas uczuciowej dżumy. Karmisz mnie nieszczerą epistołą o nadpływającej starości, która rozsiadła się w złotym fotelu z tombaku, o duszy bez zegarów, bez wskazówek i choćby maleńkiej szczypty wspomnień. Wypchaj się swoim ostatnim wschodem słońca, tumanami papierosowego dymu i rozdawaniem wszystkiego na prawo i lewo, byle ktoś złapał!
Jestem bluźniercą – nie odczuwam bólu. Moje zmęczone plecy ciągle ktoś smaga fałszywym uczuciem. Moją bezludną wyspą pozostało miejsce urodzenia, mogę spacerować po jej bardziej słonecznym brzegu. Po drugiej stronie panuje taki skwar, że doprowadza do obłędu, całkowitego pomieszania źródeł, wymiaru kar i numerów cel. Zewsząd freudowskie pistolety i wstydliwe dotykanie Junga. Ręce, nogi, ręce, wnętrza dłoni, ręce, aż do bezrozumnej cielesności. Tylko Bóg odchodził od nas tak dawno temu, że zapomniał dodać, abyśmy wszyscy poszli do diabła!
W twojej zimnej źrenicy nijak nie mogę doliczyć się znajomych twarzy,. Coraz ich mniej, bo przeliczyły śmierć i zrozumiały, że na nic im to nie starczy. Pozostało tulić czule to maleństwo, którym stał się urodzony ze mnie pokój. Nie słucham jego głosu, bo jestem ponoć idiotą, rzucającym słowa do pozbawionych współczucia ścian. Byle mogły złapać. Sufit i podłoga już się w to nie bawią. Dla nich wypluwam strzępy i wiem, że wtedy łapczywie łapią powietrze. Na pogrzeb mojego ostatniego słowa z pewnością spóźni się nawet Jezus Chrystus.
Zgubiłem siebie, choć chciałem być głazem w świadomości pielęgniarek i oddziałowych. Robiłem wiele głupich rzeczy, zawsze pragnąłem coś ważnego powiedzieć. Nie dotarło jednak na mój oddział ani jedno słowo. Bóg był zajęty i pomylił się, lepiąc ze mnie człowieka, przy okazji dając mu, przez pomyłkę, imię jednego z Apostołów.
Tańczę nocami niebyt niczym wprawny derwisz, do przebłysku świtu za okratowanym pejzażem. A po tańcu stopy swobodnie wiszą nad podłogą i ciężko dyszą. Nogi, serce, gardło, głowa, ręce – to tylko pojęcia wypełnionego po brzegi narcystycznego zachwytu, pojęcia kogoś, kto potrafi kochać jedynie siebie samego. Bo to ze mnie rodzi się co rano świat, tylko ze mnie, nie z jakiegoś obok. Co rano dzień rośnie siłą kuli w potylicy. Dlatego odesłałem życie na boczny tor, leniwy tor rosnącej powolności w bardzo przekrwionymi oczami. Czeka. Mój monopol cichych radości, monopolowy z zacierem z istnienia. Osierocony smutek, poranna osobność, nieokreślona, niedopowiedziana zgoda na ciche chwianie się.
Myślę, niech sobie będzie, co ma być. A wy – zmęczenie, niejasności i wielki cynizmie, dalej sobie uwielbiajcie rozwrzeszczaną, bezrozumną hałastrę, która kocha roześmiany cyrk, wyćwiczone ukłony z grubą warstwą wazeliny na dupie i wiecznie na nowo przyklejana maską clowna. Ja będę tańczył iskrę ducha derwisza.
Skoczę z fosy trawnika przed wszystkimi porankami. Na klepisko, boso, w popękany śnieg w piecu. Sam z sobą, naprzeciw, w twoje ręce. Aż po prawdziwy sen. Kaszel będzie dusił wszystkie siwe zimy. Bo jest potrzeba mówienia o tym, póki popiół nie napocznie przeczuć. Nie spłoszę klepiska, nie zaszeleszczą czyste kolory. Przyjaźń z innymi pacjentami spłonie niczym sucha trawa na zapomnianych poligonach. Wyschnie do cna kraina porządku a sanitariusze, raz na zawsze, zabronią mi ciągłego bycia w wierszoukładzie. W tym samym czasie nad wyobraźnią podkreślą się tęczą brunatne cumulusy. Cisza będzie dyskutować z ciszą, cedząc pojedyncze słowa i spieniając piersi podrabianych zbyt niezdarnie kominów.
Przed skokiem na klepisko zbieram cały strach na odwagę, staram się jednocześnie ukołysać rytm, ciekawość i plusk. Dopiero potem będę pewien swego odlotu. Legenda pozwala pamiętać, historia wyciągać wnioski.
Ja nagnę swoje cierpienie do granic sypkości. A ty, moja czuła śmierci, pochowasz mnie jak zwykle, w niepoświęconej ziemi.
ratings: perfect / excellent
Nie na darmo dołączyłam Ciebie ostatnio do swoich modlitewnych myśli. Niektórzy, Tobie podobni, wiedźmowatą befaniję często nazywają "swoim aniołem"...
Bardzo, bardzo serdecznie :)))
ratings: perfect / excellent
do krainy Białego Królika i Królowej Kier
/i tam się spotkać z Gąsienicą i Szalonym Kapelusznikiem/
skąd już nie ma dla nikogo powrotu. No, chyba że z 11. piętra skokiem na łeb
/BY tam się spotkać.../