Go to commentsPod powieką diabła
Text 6 of 12 from volume: Klips
Author
Genreprose poetry
Formprose
Date added2014-01-17
Linguistic correctness
Text quality
Views2490

…obudził się tego ranka w stanie w jakim jeszcze do niedawna obiecywał sobie nie być. Zaklinał się na wszystkie świętości, że to ostatni raz. Był mistrzem tego typu wymówek i arcymistrzem oszukiwania siebie. Jakoś podświadomie czuł, że tego dnia jego anioł stróż nie wstał razem z nim. Lata doświadczeń pozwoliły z niemal stuprocentową pewnością określić kiedy skurwiel zaspał. W zasadzie odkąd pojawiła się Ona nie potrzebował go już tak bardzo. Chyba nawet wcale… Po co mu drugi pijany ślepiec? Tyle czasu razem zmarnowali wzajemnie wpychając się do rynsztoka. Niestety, dobrze się przy tym bawiąc. Nie wiedział  

czy tęsknić za nim. Zawsze co swój diabeł – to nie obcy anioł. Najgorsze było to, że z każdym kolejnym dniem nie wiedział czego spodziewać się po sobie. Czuł, że coś go pcha dalej i dalej, wybijał sukcesywnie cegły z muru, gołymi rękoma odciągał kolczaste druty którymi skrzętnie przez całe życie otaczał swoją twierdzę. Robił to, nie będąc przekonany do końca czy robi słusznie. Nie spodziewał się nagrody na końcu drogi – pocieszał się że już sama ta sytuacja powinna być wystarczającą nagrodą. Wiedział czego chciał, wiedział czego pragnął, czego było mu brak że aż ściskało go w dołku. Najgorsze że nie wiedział  

czego tak naprawdę ona może chcieć. Jego duszę? Tylko tyle? Tak mało? Był niemal pewien że o to jej chodzi. Nie chciała przecież nic więcej o nim wiedzieć. Nie znała imienia, nie znała historii. Czyżby rozbierał mur po to aby ona z tych cegieł poczęła budować własny? Czy zakrwawiony drut kolczasty miał być trofeum? Nie chciał dopuścić do siebie tych myśli – dziś zwalczy je tak jak co  

wieczór. Wtłoczy w krwioobieg remedium na zwątpienie. Otworzy kanał diabłu i zasiądzie z nim do uczty. Złapie go za kosmate ramię, pociągnie za szpiczaste ucho i szepnie: „chcę jej tak bardzo…”, „chcę chłonąć jej zapach, poczuć jej smak, zamknąć najsłodsze z jej słów w łapaczu snów i powiesić nad łóżkiem”. I jak co wieczór na festiwalu spowiedzi dla beznadziejnych diabeł uraczy go tylko pobłażliwym „a kimżeś ty by to dostać…” Po czym… obudzi się następnego ranka w stanie w jakim jeszcze do niedawna obiecywał sobie nie być… 


*** 

Dnie i noce łączyła jedna wspólna cecha. Były do bólu przewidywalne i  

powtarzalne. Schemat ten na pozór irytujący miał jednak w sobie pierwiastek niezbędny dla funkcjonowania umierającego organizmu - spokój. Niczym nie zmącony i ciągnący się przez całą dobę błogi stan pozwalał czerpać inspiracje z fraktali pajęczyn na suficie i pęknięć tynku na ścianie w tym mieszczącym się na kilku metrach kwadratowych „azylum równowagi” – jak zwykł go nazywać. Z biegiem czasu do tej kompozycji martwej natury można było dołączyć bruzdy na jego czole i coraz wyraźniej zarysowane naczynia krwionośne na poszczególnych częściach ciała – również poniekąd już martwego. 

Pomimo zaryglowanych drzwi i zabitych deskami okien podróżowanie nie  

sprawiało mu większego problemu. Przez szpary w tychże okiennych deskach w ciągu dnia wdzierały się wściekłe i parzące strzępy promieni słonecznych –obietnica lepszego świata w formie oślepiającego telegrafu. W nocy zaś ledwie przebijała się przez nie anemiczna poświata księżyca – leniwy suplement do powyższej wiadomości. 

Jedyne docierające doń dźwięki pochodziły niestety wyłącznie z jego głowy.Szmer przetłaczanej krwi mieszał się z niedającymi się wyodrębnić głosami z przeszłości. Kakofoniczne oratorium w hołdzie martwemu słuchaczowi czekało na majestatyczną partię solową wielkiego mistrza, który nigdy się nie spóźniał. 

Maestro co noc zabierał go na tournee po krainie niespełnionych marzeń i  

zawiedzionych nadziei. Karnet oczywiście obejmował miejsce leżące i  

trepanację duszy w wersji „komfort”. Pomimo wszelkich niedogodności i 

momentami wręcz upadlających warunków uwielbiał z nim podróżować. Na te krótkie, warte pełnego oddania i zaprzedania duszy chwile czekał całymi dniami. To właśnie wtedy w ten magiczny wręcz sposób ciasna cela zamieniała się w przestronny, ociekający przepychem salon. To właśnie wtedy wyostrzały się wszystkie zmysły - nawiązywał komunikację z uniwersum. 


*** 

Tego ranka otworzył oczy wydawałoby się zaledwie moment po ich zamknięciu. Nie miał pojęcia jak długo spał. Zdrętwiałe kończyny i zastygłe mięśnie były wyraźnym sygnałem, że trwało to zdecydowanie dłużej niż zwykle.Dotychczasowe krótkie drzemki ustąpiły miejsca coraz dłuższym stanom letargu, co było niepokojącym sygnałem iż dzieje się coś nowego. A to niedobrze. Nie lubił nowości. Nowości zwiastują kłopoty. 

Usłyszał ciche pukanie do drzwi. Czołgając się pokonał ten krótki, aczkolwiek wyczerpujący dlań dystans i przyłożył do nich ucho. Nikt nigdy go nie odwiedzał poza – nazwijmy to osobliwym bytem w postaci Maestro. A i on pojawiał się niespodziewanie i nie potrzebował się zapowiadać pukaniem. Ktokolwiek tego dnia zdecydował się na ten ryzykowny krok i postanowił go odwiedzić chyba był ślepy albo niezbyt lotny, gdyż drzwi w sposób widoczny zaryglowane były od zewnątrz. A ile kłódek założył nań mistrz? On sam raczy wiedzieć. 

Po raz pierwszy od dawna poczuł coś poza zastygłą obojętnością, poczuł ten znajomy kiedyś, acz dawno nie nawiedzający go dreszcz na plecach. Czy to strach? Czy podniecenie? W zasadzie żadna różnica jeśli przyjrzeć się głębiej temu uczuciu. Niestety nie było sposobu by poznać jego źródło. Nie mógł dostrzec twarzy, poczuć zapachu, ani też usłyszeć głosu. Nieważne.  

Najważniejsze że była. Skąd wiedział że to Ona? Wyśnił ją tęsknotą i 

naszkicował fragmentem pękniętego serca. Teraz była po drugiej stronie drzwi – tak blisko, a jednocześnie tak daleko. Czuł jak jej wiotkie dłonie przesuwają się niepewnie wzdłuż framugi drzwi, jakby chciała go pogłaskać zachowując jednocześnie bezpieczny dystans. Dźwięk ten przeplatał się z biciem jego serca intensyfikując napięcie. Poczym nagle ucichł, a Ona odeszła… 

*** 

Tego wieczoru wiedział że tak po prostu nie zaśnie. Jakoś też nie było mu  

specjalnie spieszno pogrążać się znów samotnie w otchłani nocy i jej lodowato zimnych ramionach. Nie miał ochoty przewracać się z boku na bok licząc wdechy i wydechy – niemiarowo i niespokojnie odmierzające nieubłagalnie uciekające minuty, które śmiertelnicy zwykli marnować na odpoczynek. Tego wieczoru chciał być z Nią – kimkolwiek ona była. Miał wiedzę, że wystarczy wprowadzić się w ten odpowiedni stan świadomości – pomost pomiędzy snem a jawą. Niezwykle chwiejną konstrukcję z bliżej nieokreślonego delikatnego materiału, podatnego na zniszczenie przy najmniejszym podmuchu wiatru zwątpienia. Choć nigdy jej nie widział, miał przed oczami jej wyobrażenie. Cudowną sylwetkę, uśmiechnięte kąciki ust i oczy ufnie patrzące przed siebie.  

Spojrzenie to miało niezwykłą moc – pomimo że samo było lekko zagubione miało pozwolić jemu się odnaleźć. Zamknął szybko powieki aby ta magia nie zdążyła uciec. Choć wiedział, że i tak nad ranem czmychnie. Wyobraził sobie jej ciepły oddech na szyi. Nie otwierał oczu – bo mogłaby przypadkiem przepaść na zawsze. Wyobraził sobie jak zbliża się jej dłoń. Do tego nie potrzeba oczu – aby czuć że ogień zbliża się do bryły lodu nim jej dotknie. Czekał na to długo – całą resztę życia. Westchnął – a w westchnięciu tym wprawne ucho wyłapałoby całą paletę doznań: słodyczy, goryczy, strachu, nadziei i ekstazy. Ten koktajl był jego  

ulubionym. Czuł jak wilgotnymi ustami zsuwa się od jego szyi w dół. Odruchowo uniósł podbródek – chciał ją tam zatrzymać na dłużej – chciał stęknąć, ale poczuł przyciśnięty palec do ust. Tak, tak, gdyby wydał choć dźwięk, choćby szept – mogłaby przepaść na zawsze. Odpuścił. Włochaty zimny palec odsunął się od ust. To sam diabeł pilnował wypełnienia warunków niepisanej umowy milczenia, mroku i ciszy. Nie musiał, ale czerpał z jego cierpienia chorą satysfakcję. Postanowił jednak cieszyć się tym co mu zostało – wyobrażeniem  

ledwo wyczuwalnego dotyku jej aksamitnych włosów sunących po jego torsie w dół, dokładnie w kierunku tego miejsca gdzie wszystko ma swój sens – jak zwykł nazywać to miejsce diabeł. Przeklęte miejsce niestety. Zerwał z niej myślami satynową koszulkę, czując jak przelatuje nad jego głową rozsiewając zapach uwodzicielskich perfum. Boże, jak chciał ją teraz zobaczyć. Usiadła na nim delikatnie, a ciepło jej ud na jego udach sprawiło że serce zabiło mu jeszcze szybciej. Wiedział że nie potrwa to długo. Wtem usłyszał bicie zegara. Wybiła 

północ. Gong dla przegranych. Jej dotyk zniknął, a silne uderzenie chłodu zwiastowało to co musiało nadejść. Bim, bam, bom – to nie jemu bije dzwon… 


*** 

…a drzwi do Jego duszy były wahadłowe, skrzypiące i ze zbutwiałego drewna. Z drewna tego, zgodnie z przeznaczeniem zawartym w pakcie milczenia, mroku i ciszy, pod koniec wszystkiego sklecić miano mu trumnę. Gdy na jego oczodołach spoczną dwie zaśniedziałe miedziane monety – cały dobytek – reszta z reszty -powołany do życia i jednocześnie śmierci, wyzwoliwszy się z ochronnego kokonu wykształconego pod powieką diabła, sprzeda resztki duszy za pospolite „dziękuję”. Zasupłane nicią samoprzebaczenia usta nigdy nie poczują już innego smaku niźli kazirodcze zetknięcie własnych warg. W zalanych ołowiem uszach  

pobrzmiewać będzie poprzez wieczność echo nigdy nie wypowiedzianych słów.  

Taka to będzie kara za żądze i nagroda za wytrwałość. Wszystkie  

wypowiedziane przezeń wielkie słowa wypalone będą na jego torsie i na zawsze umieszczone na indeksie słów zakazanych. Oszczędzą mu tylko dłoni jako że już nigdy nie zdołają one dotknąć tego co piękne i skalać tego swym pospolitym  

dotykiem… 

*** 

Tej nocy, całując ostatni raz w policzek diabła położył głowę na wilgotnej desce, która równie dobrze mogłaby być drewnianą powierniczką trosk zebranych w ciągu całego życia spędzonego tutaj – na wygnaniu. Gdyby tylko tak dobrze wchłaniała jego myśli jak diabelski aromat. Ostatkiem sił odwrócił głowę mierząc wzrokiem nieruchomo stojącą postać Mistrza.  

- Znów nic nie zrobiłeś, ni kroku naprzód, ni drgnięcia dłonią. Pięknie się  

komponujesz z tą pustką wokół. Wirtuozie beznucia, poeto bezwiersza. Gdybyś mógł spojrzeć na to co kryje się za tym zabitym deskami oknem, dostrzegłbyś tętniące strachem i pulsujące pogardą życie, tylko trochę bardziej idealne od tego które wiedziesz tutaj – rzekł prawie na bezdechu Mistrz. 

Po raz pierwszy od kilku godzin, a może i dni, niewykluczone że i od  

kiedykolwiek na jego twarzy drgnął mięsień który zwykł nazywać:  

otonadchodzibolesnytiknerwowyzwanyuśmiechem.  

Przypomniał sobie, a w zasadzie nigdy nie przestał pamiętać że tam gdzieś jest ona, pomimo że jej nie ma. Wiedział że nie czeka na niego, wiedział że dzieli ich milion lat świetlnych, ale też wiedział że to jej obraz pod powiekami utrwalany noc w noc dawałby mu siłę na ich uniesienie o poranku. Nie musiałby bać się ich zamykać. Nie miał przecież wielkich marzeń, zdając sobie sprawę że i te małe są dlań nieosiągalne. Gdyby tylko uniósł pewnego ranka te powieki a obok  

była ona - nie bałby się już niczego. Bo jaki by to miało sens w niebie? 

Póki co musiał je zamknąć wyczerpany… na razie… na zawsze… 

***

  Contents of volume
Comments (3)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Bardzo mi się podoba ten tekst. Oczywiście, prawie wcale nie ma przecinków tam, gdzie mają być, ale to drobną sprawa. To bardzo mocna, piękna proza. Moje gratulacje.
avatar
Postawa niewolnika: w otwartym na oścież Wszechświecie życie w mentalnym zamknięciu z kneblem w otwartych ustach i w kaftanie z zawiązanymi na plecach wolnymi ramionami
avatar
Proza z najwyższej górniejszej półki
© 2010-2016 by Creative Media