Author | |
Genre | fantasy / SF |
Form | prose |
Date added | 2014-02-05 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 3298 |
Siedem kręgów
Olo przez długi czas zastanawiał się, co znajduje się w zbitej z dębowych surowych desek podłużnej skrzynce ze spadzistym wiekiem, leżącej na dnie wyścielonego żytnią słomą wozu, podskakującego czasami na wybojach krętej, wijącej się nie wiadomo dokąd i nie wiadomo jak długiej drogi, która ich czekała.. Obaj z ojcem milczeli, konie pobrzękiwały cicho uprzężą i chwilami parskały. Ojciec poganiał je tylko czasami cichym sykaniem, ale niemal przez całą drogę nie trzeba było ich poganiać, gdyż czuło się, że pogania je wciskające się w ich ciała, nie wiadomo skąd, silne podniecenie i jakiś tajemniczy, wyczuwalny wciąż w powietrzu strach. Jechali przez cały dzień i noc, zatrzymując się w lasach na popasy koni i aby pozbierać trochę jagód czy poziomek, którymi gasili pragnienie i na próżno usiłowali zaspokajać głód pojawiający się, gdy tato długo nie wyjmował z trzymanego pod siedzeniem woreczka kromki chleba z kawałkiem słoniny. Chłopiec zauważył po jakimś czasie, że przez dłuższą część jazdy, ktoś jakby za nimi się skradał poboczem drogi i chyba ich próbował w niedobrych zamiarach dogonić, a oni wciąż zdążając przed siebie, nie przestawali okrążać wielkiej góry, która jakby trzymała ich i skradających się za nimi intruzów przez cały czas niewidocznymi rękoma, w swoich tajemniczych objęciach.
Trzeciego dnia drogi w pewnej chwili pomyślał, że w miarę upływu czasu, kawałki chleba i słoniny, które wyjmował spod siedzenia ojciec, były coraz mniejsze. Zatoczyli kolejny wielki krąg wokół widocznej niemal podczas całej jazdy ciemnej góry. Gdy nie było po drodze jagód ani poziomek, a głód był na tyle dokuczliwy, że trudno było już wytrzymać z bólu żołądka, ojciec dawał mu garść gorzkawych ziaren soczewicy, które przez to chyba, że spłaszczone, łatwiej było żuć, aniżeli ześlizgujące się po zębach słodkawe ziarna grochu, których kilkanaście znalazł chłopiec w kieszeni swoich płóciennych spodni.
Pierwszego i drugiego dnia podróży czuć było od skrzynki nieco ostry, wiercący w nosie przy kontakcie z bliska, zapach świeżej dębiny - taki sam, jaki często czuł w warsztacie dziadka Ado, kołodzieja. Olo siedział na snopku słomy plecami do ojca, tyłem do kierunku jazdy, na dnie wozu, wciśnięty pomiędzy jego plecy a węższy bok jasnej, prostej trumny. Od czasu do czasu słychać było pojedyncze strzały z karabinu, które chwilami rozlegały się gdzieś całkiem blisko i wtedy ojciec pochylał się jak najniżej i kazał mu się kłaść na dnie wozu. Chciał, ale czuł że nie może zapytać, wiedział, że nie powinien o to pytać, wręcz obawiał się zadać pytanie - co znajduje się w środku skrzyni, pod zabitym czterema gwoździami wiekiem ?
– Módl się Olo za duszę dziadka Ado. Ci co zabili dziadka, nie dają go nawet pochować. - powiedział pod koniec pierwszego dnia jazdy ojciec. Gdy nadeszła noc, malec usnął i najpierw spał siedząc, a potem zsunął się na dno wozu i spał głęboko aż do wschodu słońca, leżąc na słomie. Zataczany wokół widocznej na horyzoncie góry drugiego dnia krąg był jakby trochę mniejszy, a trzeciego dnia jakby jeszcze mniejszy, a idący od trumny zapach dębiny stawał się jakby słabszy i z ostrego zaczął przybierać jakiś słodkawy zapach.
Gdy obudził się czwartej nocy ich jazdy z nieznośnym uczuciem głodu, stali w ciemności lasu w cieniu drzew, przysłaniających rozlewający się wkoło srebrzystą poświatą blask księżyca. Konie posilały się, skubiąc kępki przydrożnej trawy. Ojciec siedząc z pochyloną pomiędzy ramionami głową, donośnie chrapał. Nad trumną unosiły się różnokolorowe świetliki i zataczały w powietrzu tęczowe kręgi, unoszące się wysoko ku koronom drzew i wyżej. Chłopiec podążając za nimi wzrokiem, zaczął po chwili przyglądać się twarzy księżyca i poczuł, jak pod jego spojrzeniem głód znika i jakby rozpływa słodkim zapachem po lesie, a w niego wstępuje jakieś błogie światło, które przeniosło go po chwili w słodką krainę głębokiego snu.
Śniło mu się, że księżyc jest jego bratem, który przeniósł się na druga stronę świata, aż do tajemniczej Australii i Afryki, a nocą powraca do rodzinnych stron. W pewnej chwili księżyc mrugnął do niego porozumiewawczo, a Olo pod jego spojrzeniem znów płynął z dziadkiem łodzią żaglową już do samego rana, ciągnącymi się i rozlewającymi hojnie po okolicy aż po horyzont, to nagle porywistymi jak rzeczne strumyki, wodami Dniepru, hen, do czarnego morza. Na brzegach wśród tęsknych śpiewów, gęsto płonęły ogniska kozaków. Widać było przycupnięte wśród przybrzeżnych zarośli ciemniejące kontury ich łodzi, nazywanych czajkami. Potem płynęli po morzu z dziadkiem tą samą łodzią, która jednak na morzu jakby się powiększyła - na pełną tajemniczych kwiatów i owoców, ciepłą Wyspę Wiecznych Snów.
Piątego dnia ich krążenia, od trumny zaczął wydobywać się najpierw słaby zapach kwiatów konwalii, który potem z upływem godzin dalszej jazdy, stawał się jakby coraz silniejszy i intensywniejszy. Rano z ojcem zbierali różowo szare rydze, wydzielające różowy, niczym śmietana zmieszana z truskawkami, jednak gorzkawy płyn, i smażyli grzyby na ognisku. Przypominały mu w smaku przygotowane kiedyś, jeden jedyny raz na jakieś święta przez babcię Celestynę, upolowane przez lejtnanta Fritza bażanty, podawane z gorzkimi borówkami, duszone w cebuli i śmietanie. Na deser zjadł kilka słodkawych płatków kwiatu dzikiej róży i kilka kwaśnych listków zajęczej koniczynki.
Gdy ruszyli w dalszą drogę, dostrzegli, jak nad samym wierzchołkiem góry wokół której rozpoczynali już piąty dzień wędrówki i zataczali piąty krąg, unosi się ku niebu gęstniejąca coraz bardziej z chwili na chwilę, ciężka jak ich droga, chmura dymu.
W ciągu następnej nocy padał deszcz, więc schowali się z ojcem pod brezentowe płachty, a jedną z płacht przykryli dębową skrzynkę. Chłopiec zauważył, że krople deszczu omijają trumnę i padają gęsto obok, jakby były odpychane przez jakąś siłę.
Nie słychać było już strzałów, ani nie widać było skradających się za nimi postaci, a na świecie wokół nich zapanowała jakaś dziwna i tajemnicza cisza.
Szóstego dnia jechali uroczyście i wolno, zataczając wozem z końmi, krąg wokół góry całkiem blisko jej zboczy, a siódmego dnia wjechali w parów, wcinający się w jej zbocze i kończący się gdzieś w jej wnętrzu ciemnym tunelem, do którego pomimo próśb i gróźb ojca, nie chciały wjechać konie.
Ojciec uwiązał więc je do jednego z drzew, rosnących u wylotu tunelu i zsiadł z wozu. Odczepił szczyt z tyłu wozu i ściągnął na ziemię drewnianą skrzynkę. – Tutaj, w środku góry, pochowamy dziadka – powiedział i wszedł z trzymaną na plecach trumną w ciemny tunel. – Idź Olo z przodu i świeć – powiedział, dając chłopcu do ręki płonącą pochodnię. Ojciec idąc za nim, liczył kroki. Po siedemdziesięciu siedmiu krokach, kazał mu się zatrzymać. Gdy zatrzymali się, wyraźnie zmęczony, postawił trumnę na ziemi.
-Chcę jeszcze raz zobaczyć dziadka – zawołał w pewnej chwili chłopiec. Z otwartej trumny uniosła się w górę siedmiokolorowa tęcza, rozsiewając wkoło intensywny zapach konwalii. W trumnie nie było ciała dziadka, a gdy popatrzyli w miejsce, gdzie powinno być ciało, na ich oczach rozpłynęła się wokół tęcza kolorowych świateł, zaś na dnie trumny zostało tylko dziadka ubranie oraz włosy i paznokcie.
-Tak Olo, idą do nieba tylko święci – powiedział jakby przestraszony nieco rodzic i przeżegnał się. Potem zaczął kopać w skarpie tunelu podłużny grób, tak szeroki i długi, aby zmieściła się w nim trumna dziadka. Wylot grobu zatarasowali wielkimi głazami, a na zewnętrznym głazie ojciec wyrył dwie litery - A.S.
ratings: perfect / excellent
Pozdrawiam serdecznie
ratings: perfect / excellent
W opowiadaniu, którego maestria wyrazu wkracza w świat sacrum, czas literacki to Apokalipsa ostatniej wojny; mały głodny chłopczyk i jego tatko po spopielonej ziemi przez siedem dni i nocy jadą furmanką z trupem w prostej z desek skrzyni pochować bezpiecznie, z dala od furii ostrzału swojego kochanego jedynego ojca/dziadka...
MA-SA-KRA... Masakra... Ma-sa-kra