Author | |
Genre | biography & memoirs |
Form | prose |
Date added | 2014-02-15 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 2944 |
RYTUAŁY
U nikogo nie widziałem tak prawdziwego, po człowieczemu utrudzonego ciała, jak u mojego ojca. Przy nim ja, wypielęgnowany, pełen łagodnych linii, miękkich warstw tłuszczyku i opalenizny, powinienem wstydzić się sam siebie. Ciało mojego ojca sprawiłoby nie lada kłopot autorom atlasów anatomii. Poprzerzynane w wielu miejscach głębokimi bruzdami, to znów wzgórzami napinających się pod cienką warstwą skóry mięśni, ruchliwymi postronkami ścięgien i sznurami żył oraz dziwnymi, tylko u niego występującymi guzami, wyglądało, jakby wielokrotnie przetoczył się po nim kopiasty wóz zboża lub jakby ugniotły je kłody drzew. Schowane pod długimi kalesonami, zawiązanymi na dwa troczki i pod białą płócienną koszulą bez kołnierzyka, z zapinanym na kilka guziczków wcięciem pod szyją, było zawsze cieleśnie białe i przy wielkiej sile, bezbronne. Tylko szyja, twarz i dłonie były czarne jak ziemia, z której przez całe życie ojciec wyciągał wielkie góry zboża.
Zawsze był człowiekiem na serio. Dzień zaczynał długą, własną modlitwą ciągnącą się od pierwszego kroku z łóżka przez pokój, kuchnię, sień, ganek, podwórze aż do stajni. W drodze z domu do stajni, spoglądając na niebo, pola, drzewa i staw, znanym sobie tylko sposobem oceniał, zawsze bezbłędnie, jaki będzie dzień i co może przynieść nam niebo do południa, po południu i wieczorem. Gdy kołysząc się na boki, a jednak lekko, zbliżał się do stajni, konie rżały radośnie. Głaskał je po szyjach i grzbietach, zaglądał w oczy. Poniemieckim hełmem wymierzał porcje owsa, żyta lub śrutu, kilka porcji sieczki. Mieszał obrok, zalewając go odrobiną wody. Konie zaczynały smacznie chrupać, z rzadka prychając. Jeśli poznał, że z którymś jest niewyraźnie, cierpliwie szukał co za licho i gdzie siedzi. Decydował, czy trzeba zrobić okład, nacieranie, dać do picia oleju, zaparzyć siemię lnu czy zrobić lewatywę, a w ostatecznym wypadku, kogoś wezwać.
Gdy konie posilały się, wracał do kuchni. Wlewał do dużej miski po brzegi wody prosto ze studni, zimą bywało, że z kawałkami lodu, i chlapał się cały jak kaczka w stawie, sapiąc i prychając tak długo, dopóki nie powstał wokół niego krąg wielkiej kałuży, a on sam stał jak ociekająca góra na suchej wysepce podłogi .
Golił się tylko w niedzielę albo gdy trzeba było się wybrać „za sprawą”. Na pasku, zawieszonym sprzączką na zawiasach drzwi i trzymanym w lewej ręce, ostrzył długimi płynnymi pociągnięciami brzytwę. Własnoręcznie zrobionym z końskiego włosia i karabinowej łuski pędzlem nakładał na twarz grubą warstwę piany. Słychać było, jak pod ostrzem brzytwy trzeszczą twarde, najeżone włosy. W czasie golenia wyznaczał wokół siebie krąg, którego nikomu, zwłaszcza dzieciom, nie wolno było przekraczać, podobnie jak kręgu zataczanego wokół, tnącej zboże lub trawę, kosy. Po goleniu zawsze przeżywałem moment zdziwienia. Jeszcze przed chwilą taki stary, stawał się całkiem inny, za każdym razem niespodziewanie o wiele młodszy.
Ojciec pilnował, aby pierwszą kromkę z każdego bochenka chleba przeżegnać znakiem krzyża. Podobnie pierwszą skibę ziemi przy orce, pierwszy snop zboża, kopkę siana, narodzonego cielaka czy źrebaka. W czasie upałów, gdy trzeba było wypławić z koni gorączkę, żegnał znakiem krzyża staw, do którego wjeżdżał na jednym, drugiego ciągnąc za sobą na długim postronku.
Czasem mama mówiła z marzycielskim spojrzeniem : „Bronek, ach jakbym zjadła karasia w śmietanie”. Wtedy ojciec uśmiechał się tajemniczo i szedł do drewutni po wielki kosz. Wędrował z nim na brzeg stawu i w samych tylko kalesonach, bez koszuli, wchodził do wody. Brodził po kolana, pas, szyję. Wyglądał jak Jan Chrzciciel nad rzeką Jordan. Przynosił uradowanej mamie mokre kalesony i pół wiaderka trzepoczących się złotych rybek. Zostawało nawet trochę uciechy dzieciom, gdy strzelały rozdeptywane nogami rybie pęcherze. I kurom, które rozdziobywały popękane odpadki.