Author | |
Genre | fantasy / SF |
Form | prose |
Date added | 2011-04-28 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 2524 |
Ostatnia nauka
Piąta rano. Do pokoju nie wpada nawet jeden cholerny promyk słońca, a ten przeklęty budzik musi dzwonić. Pada deszcz. Mógłby wreszcie spaść śnieg. Co to za wigilia bez śniegu? Wstaję. Idę zrobić sobie kawę. W mieszkaniu wszyscy jeszcze śpią. Myję się, ubieram i wychodzę na zewnątrz. Przechodzę obok obdrapanych ścian szarych bloków. Idę ulicą, mijam ludzi. Obdrapane ściany szarych bloków mają więcej wyrazu niż ich twarze.
Spieszę się. Pośpiech jest największą przeszkodą do doskonałości. Doskonałość, to do niej powinniśmy dążyć. Doskonałość w każdej dziedzinie. Dobrze się uczyć, dużo pracować, chodzić do kościoła, sporo ćwiczyć, zdrowo się odżywiać, wódy nie pić lub pić dużo, nie myśleć.
Idę na tramwaj, który oczywiście spóźnia się dziesięć minut. Słyszę huk. Rozglądam się, żeby zlokalizować źródło tego dźwięku. Po chwili już wiem, że burzą starą fabrykę.
Muszę się uspokoić, opanować emocje, przybrać codzienną pozę. Wchodzę na uczelnię. Spotykam znajomych. Jak tam po weekendzie? Super! Uśmiech, zawsze trzeba pamiętać o uśmiechu. Uśmiech musi być idealny. Najlepiej nie pokazywać zębów, tylko lekko unosić kąciki ust ku górze. No chyba, że ktoś opowiada kawał, wtedy musisz śmiać się „pełną gębą”. Tym bardziej jak tą osoba jest persona, której należy włazić w dupę.
Siedzę na wykładach. Facet dyktuje nam notatkę, jak w podstawówce. Pisać, trzeba pisać. Wykonywać swe obowiązki, nie łamać zasad. Ja jestem student, przyszłość narodu, mym zadaniem jest zapisywanie głupot.
Po zajęciach wracam do domu, a raczej do miejsca gdzie śpię, bo to nie jest mój dom. Wchodzę do autobusu. W drzwiach mijam kobietę. Podświadomie czuję, że nie jest mi obca. Znajomy zapach soku z cytryny zmieszany z aromatem waniliowego olejku do pieczenia. Znajomy ruch głowy odrzucający z czoła rude włosy. Odwracam się. Nasz wzrok spotyka się. Patrzę swymi ciemnymi oczyma w jej zielone, pełne blasku. Uśmiecha się do mnie. Odwzajemniam jej uśmiech, prawdziwy, szczery uśmiech. Drzwi zamykają się a ja zamykam oczy.
*
Siódma rano. Budzę się. Wyskakuję spod pierzyny. Zbiegam w piżamie na dół. Nie ubieram kapci. Zaraz wskoczę babci do łóżka, by mogła mi opowiedzieć bajkę o Czerwonym Kapturku. Zawsze rano słucham tej samej historii. Żadne protesty nic nie dadzą. Babcia zna tylko jedną bajkę.
Rodziców nie ma w domu. Są w chlewni. Oprzątają.
Gdy babcia kończy swą opowieść, a mama z tatą wracają do domu, biegnę do kuchni na śniadanie. Czuję zapach soku z cytryny zmieszany z aromatem waniliowego olejku do pieczenia. Mama będzie piekła sernik.
Wchodzi dziadek. Dziadek! Przy dziadku zawsze czuję się bezpiecznie. Już nic mi nie grozi, ani zły potwór, który czai się w wielkim, starym ogrodzie za domem, ani wybuch gniewu babci, więcej, nie podskoczy mi nawet stary gąsior, który zawsze mnie goni i szczypie w tyłek.
Tak! Dziadek! Przypomina mi się historia, którą opowiedział mi, gdy miałam 14 lat.
Dziadek mówi, że pójdziemy po choinkę do lasu.
Wychodzimy na dwór. Leży gruba warstwa śniegu, więc bierzemy sanki. Po drodze nie rozmawiamy prawie wcale. Idziemy bardzo długo. Nigdy wcześniej nie zapuszczaliśmy się tak daleko.
W końcu docieramy na miejsce. Las wygląda pięknie. Nie ma wiatru, panuje cisza, tylko śnieg chrzęści pod nogami. Jakby czas na chwilę stanął w miejscu.
– Ta będzie dobra – dziadek wyciąga siekierę i zabiera się do pracy. – Czemu dziś nic nie mówisz? Nie wyspałaś się?
– Spałam dobrze.
– A co ci się śniło?
– To tajemnica. Nie mogę powiedzieć.
– No dobra, to nie będę więcej pytał.
Po skończonej pracy dziadek siada na pniu nieopodal leżącego drzewa, żeby odpocząć. Poprawia siwe włosy, które spadają mu na oczy i zakłada czapkę.
– Musisz iść do fryzjera – zwracam mu uwagę. – Czy ja jutro muszę iść na to głupie spotkanie rodzinne?
– Więc to cię gnębi? Tak.
– Nie lubię na nie chodzić.
– Czasami musimy robić rzeczy, których nie lubimy, im jesteśmy starsi, tym jest tych rzeczy więcej.
– Dorośli są tacy nudni. Są ograniczeni przez ramy, jakie narzuca im społeczeństwo.
– Wy też jesteście przez nie ograniczeni. Na tym właśnie polega życie w społeczności. Niezależnie, jaki bunt odczuwasz, on i tak niedługo minie, bo zrozumiesz, że z jednej strony nic nie da się zrobić z tymi zasadami, a z drugiej, że one tak w gruncie rzeczy ułatwiają życie i są potrzebne.
– Typowe, nudne, dorosłe podejście. Nie wmówisz mi, że ty lubisz te zjazdy. Przecież widzę jak się na nich nudzisz. Szczególnie, gdy podchodzą do ciebie te wszystkie stare ciotki i zaczynają o wszystko wypytywać. Najbardziej śmieszy mnie, gdy zaczynacie opowiadać te wszystkie niestworzone, wymyślone historie. Te o duchach, potworach i takich tam, które rzekomo przeżyliście lub przeżyli wasi ojcowie, dziadkowie i tak dalej.
Dziadek wstał. Wyczułam jego zamiar i zaczęłam uciekać zanim dosięgła mnie kulka śniegu. Przez chwilę wygłupialiśmy się, a potem on znów usiadł na swój pień, oddychał przy tym ciężko.
– To prawda, że większość z nich jest mocno naciągana, ale w niektóre wierzę. Posłuchaj mnie. Opowiem ci pewną historię. Jest całkowicie prawdziwa. Czasami dzieją się w naszym życiu rzeczy, których nie da się racjonalnie wytłumaczyć. Nigdy nie bądź człowiekiem, który wierzy tylko i wyłącznie swojemu rozumowi, bo on czasami nas zawodzi, jest zbyt ograniczony.
Było lato 1939 roku, miałem dziewiętnaście lat. W tamtych czasach ten wiek oznaczał, że jestem już dorosły i muszę ciężko pracować. Miałem sześcioro rodzeństwa, siódme było w drodze. Moja matka chorowała na serce i lekarz zalecił jej zajście w ciążę. Kiedyś stosowano dziwne metody leczenia.
Wyuczyłem się zawodu mechanika. Do szkoły nie mogłem iść, bo rodziców nie było na to stać. Pracowałem u państwa Rezich. To byli najwięksi gospodarze w okolicy. Poza tym mieli jeszcze sklep. Naprawiałem im maszyny i pracowałem na roli. Gdy wracałem z pracy, pomagałem ojcu. Oprócz tego prowadziłem pasiekę. W każdą środę jeździłem rowerem do najbliższego miasta, położonego 35 km od mojej wioski, by sprzedawać miód na targu.
Jaki sens miało moje życie? Zastanawiałem się nad tym. Codziennie wstawałem i robiłem to samo, a wieczorem kładłem się zmęczony spać.
Kiedyś mój starszy brat wyciągnął mnie na jarmark, który odbywał się w pobliskiej wiosce. Zabawiliśmy tam długo, zahaczyliśmy o karczmę.
W środku panował półmrok, unosił się papierosowy dym, grało radio, było bardzo głośno. Prawie wszyscy, a zwłaszcza młodzież, byli ubrani odświętnie, mieliśmy na sobie białe koszule i spodnie na kant. Spotkaliśmy przyjaciół, dosiedliśmy się do nich. Zaczęliśmy grać w karty i rozmawiać na temat Hitlera.
Panował straszny upał. Dawno nie było tak ciepłego lata. Pomimo tego, w pewnym momencie poczułem powiew zimnego powietrza.
– Przeciąg.
– Co?
– Przeciąg. Czujecie?
– Skąd tu przeciąg? Oddychać nie ma czym. Wszystko schnie na polach. Cholerna susza. Ziarnko w kłosie jeszcze niedojrzałe, a już przysycha. Słabe plony będą – stwierdził Franek, który znów wygrywał. On zawsze wygrywał.
– Jak ty to robisz Franek? Nie dosyć, że masz szczęście w miłości, to jeszcze w grze – powiedział Konrad.
– Przestań. – Franek odwdzięczył mu się szturchnięciem w ramie.
Franka widziałem wtedy ostatni raz. Zaciągnął się 31 sierpnia. Zginął dwa dni później. Oberwał w głowę. Jego dziewczyna, Wanda, wyjechała do ciotki do Warszawy, zginęła
w powstaniu.
Ojciec Konrada został po kapitulacji Polski Volksdeutschem, więc Konrad musiał wstąpić do Wermachtu. Po wojnie przedostał się do amerykańskiej części Niemiec, a stamtąd do Stanów, gdzie zamieszkał na stałe.
Znowu poczułem zimny powiew wiatru. Ciarki przeszły mi po plecach. Koszula zaczęła przylepiać się do mojego ciała, tak się pociłem, a jednocześnie trzęsłem z zimna.
Otworzyły się drzwi do karczmy. Długo nikt nie wchodził. Zapanowała cisza. Wszyscy przestali rozmawiać. Psy pochowały się w budach, świerszcze ucichły, tylko radio grało. Leciała właśnie jakaś piosenka Hanki Ordonówny, nie pamiętam już jaka. Wszedł wysoki mężczyzna. Długie, brudne włosy opadały mu na ramiona, nosił obszarpane ubranie. Miał taki wyraz twarzy, że gdyby były tam jakieś baby i dzieciaki, pewnie by pouciekały. Za nim wszedł jego pies. Wielkie, czarne bydle. Nie umiem określić rasy, pewnie jakiś mieszaniec. Strasznie się ślinił.
Nieznajomy podszedł do karczmarza.
– Możecie mi powiedzieć jak trafić do ruin starego zamku?
– Musi pan iść drogą na Wstążki, przez las i skręcić w prawo przy mogile ludzi, który zmarli na cholerę.
– Dziękuję.
Mówiąc to, pokazał żółte, zepsute zęby, jednocześnie wziął kufel z blatu, który pan Holz nalał dla klienta i wypił go duszkiem. Ani karczmarz, ani klient nie zaprotestowali. Otarł pianę rękawem z ust i wyszedł, a zanim powłóczył się jego pies.
Chwilę potem wpadła stara Maciejowa. To dopiero było wredne babsko. Straszono nią dzieci. Matki musiały noworodkom przewiązywać czerwone wstążeczki, żeby na nich, a nie na ich dzieciach skupiał się jej wzrok. Potem trzeba by było łazić do Pawłowej na odczyny. Wszyscy przeganiali ją ze swego podwórka, bo zwierzęta padały po jej wizycie. Była złą, zawistną staruchą. Chodziła zgarbiona, podpierała się laską. Śmierdziało jej z ust. Siwe włosy zakrywała chustą. Zawsze miała na sobie czarną, długą suknie. Nosiła żałobę po mężu, który zmarł dwadzieścia pięć lat temu. Gadali ludzie we wsi, że pomogła mu zejść z tego świata. No, ale plotkom wiary się nie daje.
– Ola Boga, widzieliście ludziska?!
– Nie jesteśmy ślepi – ktoś z niej zakpił.
– Śmiejta się, śmiejta ze starej baby, ale ja wam mówia, nadciąga wielkie zło. Nawet nie wieta, kto to był. Dziś wigilia świętego Jana, na starym zamku sabat.
– Więc czemu cię tam nie ma? – wszyscy wybuchli śmiechem.
– Ja biedna stara babina, a wy mnie z czarownico porównujeta. Przyszłam tu, żeby was ostrzec. Niech nikt nie wraca dziś do Wstążek. Licho w lesie, licho. A już dawno żem mówiła, że co złego przyjdzie. Latoś tak upalnie, nic dobrego z takiego gorąca nie będzie.
– Babo, przychodzisz i opowiadasz baje. Daj nam spokojnie odpocząć – stwierdził stary Andrzej.
– A kaduk z wami. Tylko potem nie mówta, że was nie ostrzegałam – stara miała już wyjść, jednak pech chciał, że przez przypadek przewróciłem kufel z piwem. Jej wzrok padł na mnie. Wyciągnęła swoją krzywą laskę w moją stronę. Zmrużyła swoje świńskie oczka, rozszerzyła nozdrza i wciągnęła powietrze. – Ty. To od ciebie czuję ten zapach.
– Antek, czyżbyś się nie umył? – spytał Franek.
– Ona niedługo przyjdzie do ciebie, stanie na twej drodze. Czuję ją tu, jest w pobliżu – jej głos zamienił się w pisk. – Oby miała pogodną twarz.
– Wynocha mi babo stąd, bo ludzie z karczmy wychodzą. – Zdenerwował się pan Holz, który obok proboszcza i młynarza był jednym z najbogatszych ludzi w okolicy i jak nikt inny umiał dbać o swoich gości, a co za tym idzie, także o swoje finanse. – Wyjdziesz sama, albo każe przegonić cię kijami.
– Kija na starą, biedną kobietę! Obyś się w piekle smażył – splunęła na podłogę. – Jeszcze wspomnita moje słowa – stwierdziwszy to wyszła.
Nie mogę powiedzieć, żebym się przestraszył. Nie wierzyłem w zabobony, jednak poczułem się nieswojo.
– Stara jest, niedowidzi, pewnie nie tych ziół, co trzeba nazbierała na napar i teraz takie brednie opowiada.
Uwaga Konrada rozbawiła nas. Gdy córka karczmarza przyniosła następne piwo, przestaliśmy myśleć o Maciejowej oraz o nieznajomym i jego psie.
*
Dochodziła północ. Najwyższa pora by wracać do domu, do Wstążek. Jedyna droga wiodła przez las, w którym pochowano ludzi zabitych przez cholerę.
Szliśmy z Jankiem pieszo. Mijaliśmy jezioro, na którym unosiły się jeszcze wianki. Ludzi już nie było. Ogień w ogniskach dogorywał. W tą szczególną noc ogniska musiały być rozpalone z dziewięciu gatunków drewna.
– Patrz Antek, może złapiemy któryś.
Janek podniósł długi kij z ziemi. Wszedł na mostek, położył się na nim i za pomocą znalezionego przedmiotu wyłowił wianek.
– Chodź tu i spróbuj.
– Nie muszę, do mnie sam jeden podpłynął, spójrz.
Porównaliśmy to, co ofiarowało nam jezioro. Prezent mojego brata był znacznie większy, upleciony z ziół i polnych kwiatów. Mój prezentował się skromniej, zrobiony został z bylicy, piołunu i dziurawca. Kiedyś wierzono, że bylicy czarownice boją się bardziej niż ognia.
– Chyba dostanę jaką bogatą pannę – mówiąc to Janek założył sobie wianek na głowę. – Do twarzy mi?
Parsknąłem śmiechem. Ściągnąłem mu ozdobę z głowy i zacząłem uciekać.
– Daj spokój ty wariacie. Idziemy do domu, już późno, a do tego przecie sabat w lesie.
– Oddawaj, to mój wianek – krzyczał za mną. – Muszę przecież znaleźć właścicielkę – dopadł mnie i odebrał swoją własność. – Sabat powiadasz. Już wiem! To ona stanie dziś na twej drodze, urodziwa czarownica, która, miejmy nadzieję, będzie miała pogodną twarz. Jeśli ją spotkamy, spytamy czy to ona tak ładnie wianki plecie.
W dobrych humorach weszliśmy do lasu, co prawda trochę chwiejnym krokiem, ale weszliśmy.
*
Ruiny starego zamku zaprzeczały pogłoską o dawnej świetności tej budowli, która
w odległych czasach należała do rodu Burskich. Zbudowano ją w XIV wieku w stylu gotyckim. Kiedyś otaczał ją gruby mur z jedną basztą, w którym znajdował się zwodzony most umożliwiający przeprawę przez fosę. Była to typowa twierdza obronna. Dzisiaj pozostały tylko ruiny, nagie mury, między którymi hula wiatr. Nigdy nie poznamy tajemnic tego miejsca, nie dowiemy się ilu rycerzy zginęło przy jego oblężeniu, nie spotkamy zwycięzców dawnych turniejów, nie posłuchamy opowieści gościa, który wraca z dalekiej wyprawy. Mieszkańcy zamku zabrali je ze sobą do grobu. Jedno jest pewne, każdy kamień
w murze, czy kamyk na dziedzińcu, posiada swoją historię. Jaką? Na to pytanie może już tylko odpowiedzieć nasza wyobraźnia.
Jako dziecko nasłuchałem się wielu opowieści o tym miejscu. Podobno Kazimier, wnuk Bolesław Burskiego, który wzniósł zamek, zakochał się w pięknej Kalinie. Jej ojciec, który był wojewodą, stwierdził, że nie odda córki zwykłemu rycerzowi. Ludzie gadają, że Kazimier zwrócił się do samego Lucyfera. Ten pomógł mu uzyskać potęgę, bogactwo i rękę urodziwej szlachcianki. Jednak cena, którą musiał zapłacić wnuk Bolesława, była bardzo wysoka. Czart zażądał jego duszy wraz ze wszystkim, co posiadał. Historia ta jest tym bardziej tragiczna, że młody rycerz zginął wkrótce w pojedynku. Walczył z człowiekiem, który obraził ród Burskich, chociaż niektórzy twierdzili, że jego przeciwnikiem nie był wcale człowiek tylko pachołek szatana, bo jego panu śpieszno było odebrać swoją nagrodę.
Po śmierci Kazimiera rozpętało się piekło. Na zamku zaczęły dziać się dziwne rzeczy. Często słyszano krzyki. Twierdza podupadała. Jeśli ktoś zapuścił się zbyt blisko jej murów, nie wracał.
Chodziły pogłoski, że pani na zamku oszalała. Widziano ją czasami jak błąka się
w nocy po lesie. Chłopi żyli w ogromnym strachu. Zwierzęta zdychały, dzieci chorowały, pola nie wydawały plonu. Ludzie postanowili wygnać złe ze swojej okolicy. Zapuścili się razem z wiejskim znachorem w pobliże twierdzy. Znachor, jak zorientował się, jakie tam moce drzemią, uciekł gdzie pieprz rośnie. Jego towarzysze, niezrażeni tym faktem, poszli dalej. Z tej wyprawy wrócili tylko nieliczni, do tego byli w takim szoku, że wiele się od nich nie dowiedziano. Większość z nich była pookaleczana, jednych upiory pozbawiły języków, innym wydłubały oczy lub odcięły ręce. Wraz z ich powrotem do domów, do wiosek zawitała cholera. Niektórzy, nawet dziś, twierdzą, że spotkali w lesie duszę potępieńców, którzy zginęli w tamtej wyprawie lub później zostali zabici przez śmiertelną chorobę.
Jak trwoga to do Boga. Chłopi, nie widząc innego wyjścia, oddali się pod opiekę Matki Boskiej. W każdym pobliskim kościele księża zaczęli odprawiać nabożeństwa
w intencji oczyszczenia zamku, które trwały bez przerwy tak długo, aż krzyki nie ucichły, diabelskie śmiechy nie ustały, zwierzęta przestały zdychać, zmory więcej się nie ukazały,
a ludzie wyzdrowieli.
Wszyscy mieszkańcy opuścili twierdzę. Podobno Kalina wstąpiła do zakonu, by odpokutować grzechy męża. Jeszcze długo po tych wydarzeniach nikt na zamek się nie zapuszczał. Warownia przeszła w posiadanie wiatru, deszczu, dzikich zwierząt i kaduk wie, czego jeszcze.
*
Szliśmy leśną drogą i nic nie zakłócało naszego spokoju. Wiatr delikatnie poruszał liśćmi na drzewach. Nie przebiegło żadne zwierze, nie zahuczała sowa, nie było słychać rechotu żab.
Gdy dochodziliśmy do mogiły, zegar na kościele wybił godzinę dwunastą. Ustał wiatr. Zapadła martwa cisza. Usłyszeliśmy szepty za plecami. Szepty te stawały się coraz głośniejsze, mimo tego nasze umysły nie potrafiły wydobyć z tego ani jednego sensownego słowa. Wydawało się nam, że właściciele nieznanych głosów zbliżają się do nas z coraz większą szybkością. Uderzył w nas silny powiew śmierdzącego powietrza. Zaczęliśmy uciekać. Biegłem wtedy tak szybko jak nigdy wcześniej i nigdy potem. Serce zamarło mi
w piersi, tak się bałem.
– Z drogi, zejdźmy z drogi! – krzyczał Janek. – Dalej, na przełaj, na północ, będzie bliżej.
Tak naprawdę do końca nie rozumiałem, co do mnie krzyczy, nie byłem w stanie zrozumieć. Starałem się nie stracić go z oczu. Wbiegliśmy w gąszcz. Gałęzie drzew raniły moją twarz. Zaczął padać deszcz, który strasznie zacinał. Prawie nic nie widziałem. Jak miało padać to nie padało, a teraz, do czarta, musiało zacząć i do tego jeszcze taka ulewa przyszła. Już nie widziałem Janka. Nie miałem pojęcia gdzie jestem. Zatrzymałem się
i rozejrzałem dookoła. Byłem tak mokry, jakbym dopiero w ubraniu wyszedł z jeziora. Strugi deszczu obmywały rany na mojej twarzy. Smród, wiatr i zmęczenie nie pozwalały mi normalnie oddychać.
Na stojącym blisko mnie dębie spostrzegłem parę świecących czerwonym blaskiem oczu. Tajemnicza postać powoli zaczęła opuszczać się na ziemię. Na najniższej gałęzi zawisła głową w dół i wbiła we mnie swój wzrok. W jej ruchach było coś kociego. Dotknęła rękami runa leśnego, zgrabnie zrobiła salto i stanęła nogami na ziemi.
Dopiero wtedy spostrzegłem, że była to naga kobieta. W żadnym razie nie można jej było uznać za atrakcyjną. Miała krew na ustach, twarzy i rękach. Kredowa biel jej ciała sprawiała, że czerwień posoki miała mocny, intensywny wyraz. Jej oczy wyglądały tak, jakby była pod wpływem narkotyku, szybko pojąłem, że tym narkotykiem była żądza zabijania. Zaczęła się do mnie zbliżać, jak łowca gotowy do skoku na swą ofiarę.
Jedyną rzeczą, na którą potrafiłem się zdobyć w tamtej chwili, było wyciągnięcie przed siebie wianka, który nadal trzymałem w ręce i spytanie się jej, czy to przypadkiem ona go nie zrobiła. Podstawa to trochę ironii. Może moje pytanie było tak głupie, że aż ją zaskoczyło, a może sprawiła to bylica w tym badziewnym wianku, tego nie wiem, ale zatrzymała się na chwilę. Wykorzystałem sekundę jej nieuwagi do tego, by rzucić się do ucieczki.
Jeden skok był jej potrzebny, by dobrać się do mojego gardła. Zaczęła mnie dusić. Szarpałem się z nią, ale jej siła przewyższała moją. Powoli traciłem przytomność. Wydawało mi się, że za każdym drzewem czai się zło, że słyszę śmiech wiedźm. Coraz bliżej twarzy czułem odór jej paszczy. Zacząłem godzić się z myślą, że tej nocy umrę.
Resztka świadomości, która mi została, pozwoliła mi zauważyłem jak wielka, kobieca postać rzuca się na demona.
– Co robisz głupia! Jest nam potrzebny.
Ostatnie, co pamiętam, to twarz tej kobiety, która pochyliła się nade mną. W życiu nie widziałem takiej brzydkiej baby.
*
Ocuciło mnie uderzenie lodowato zimnej wody wylanej na moją twarz. Byłem przykuty łańcuchami do ściany jakiegoś lochu. Czułem emanujący z tego pomieszczenia ból ludzi, którzy kiedyś umierali tu w strasznych mękach. Słyszałem ich krzyki i widziałem ich zjawy.
Dwóch osiłków uwolniło moje skrępowane ręce i nogi. Następnie chwycili mnie pod ramiona i powlekli na zewnątrz. Sam nie byłem w stanie się poruszać.
Gdy wyszliśmy na dziedziniec starego zamku, ujrzałem zgraję czarownic, widm, potworów i... jego. Siedział na wielkim, bogato zdobionym krześle ustawionym na środku placu. Jego ciało gniło. Zresztą nie wiem czy słowo „ciało” jest właściwe, by określić tę śmierdzącą masę. Miał długie, siwe, przerzedzone włosy, wciągnięte policzki, wielkie oczy
i przerażająco chude ręce, które przypominały szpony. Ubrany był w zbroję. Obok krzesła leżał zardzewiały miecz.
– Przyprowadźcie go do mnie – przemówił słabym głosem.
Jego słudzy powlekli mnie w jego kierunku. Chwycił moją twarz w swoje ręce
i przyjrzał mi się uważnie, chociaż wydawało mi się, że jego oczy są martwe.
– Tak, będzie dobry – stwierdził.
Dobry, do czego? Nie musiałem długo czekać na odpowiedź. Położono mnie na wielkim, kamiennym ołtarzu i przywiązano do niego. Przed ołtarzem stanęła ta sama czarownica, która ocaliła mnie od śmierci z rąk demona. Sam nie wiem jak wolałbym umrzeć. Wpadłem z deszczu pod rynnę.
Wiedźma zaczęła wymawiać jakieś słowa, chyba po łacinie, które powtarzała po niej ta cała, ubrana na czarno, zbieranina dziwacznych postaci.
– Co to ma znaczyć? Ja mam w to wszystko uwierzyć? A gówno prawda – przyszła mi do głowy myśl, że zwariowałem. Nie zamierzałem pozostać obojętny wobec całego tego cyrku i postanowiłem przeszkadzać im w modlitwie. – Pokraki jedne, co to wszystko ma znaczyć? Niech mi ktoś do cholery odpowie – normalnie nie przeklinam, ale w takiej sytuacji nie mogłem się powstrzymać. – Co wy tacy ponurzy jesteście? Może coś zaśpiewamy? „Czerwone jagody wpadają do wody...” – zanuciłem. – No dalej, to lepsze niż to wasze mamrotanie pod nosem. Może to się wam nie podobało? To zaśpiewajmy to, „Od Siewierza jechał wóz, malowane panny wiózł, wszystkie pięknie ustrojone, chciałbym jedną mieć za żonę...”, przecież jakoś tak to szło, no nie? – jeśli nawet jeszcze nie zwariowałem, to byłem pewny, że zaraz tak się stanie. Zacząłem się histerycznie śmiać, a potem szarpać i krzyczeć. Już nie czułem strachu, strach zamienił się we wściekłość.
– Zamknij się – podeszła do mnie jedna z czarownic, ta była trochę młodsza i nie miała tylu brodawek na twarzy. Zbliżyły się do mnie jeszcze dwie, które pomogły jej zakneblować mi usta.
Starej wiedźmie, która prowadziła nabożeństwo, podano srebrny sztylet. Stanęła nad moją głową i uniosła obie ręce do góry. Blask srebra odbijał się w moich oczach.
– Dzięki krwi tego człowieka powróci do życia Kazimier, pan tego zamku, by zemścić się na swym oprawcy.
Starucha odchyliła się trochę do tyłu, by nabrać siły do uderzenia. Zacząłem odmawiać Zdrowaś Mario. Jednak zamiast spodziewanego pchnięcia w pierś, usłyszałem wystrzał pistoletu. Zaraz potem na moją twarz i ramiona polała się jucha paskudnej czarownicy, która próbowała mnie zabić.
W zgraję wiedźm i demonów wskoczył mężczyzna, który pytał w karczmie o drogę na zamek. Po nim pojawił się jego pies. Nieznajomy, oprócz starego, zabytkowego pistoletu, posiadał także długi srebrny miecz, którym ciął przeciwników. Był zadziwiająco sprawny
i świetnie sobie radził. Na jego szyi wisiał dziwny amulet. Rzucanie na niego czarów przez czarownice nie dawało żadnych rezultatów.
W całym tym zamieszaniu wszyscy o mnie zapomnieli, a przynajmniej tak mi się wydawało. Udało mi się uwolnić usta. Na moje nieszczęście znów przypałętał się do mnie demon, który zaatakował mnie w lesie. Kobieca postać weszła na ołtarz i nachyliła się nade mną. Dopiero teraz spostrzegłem, że ma ogon. Delikatnie nim poruszała, tak jak kot, kiedy jest zdenerwowany lub podniecony.
– Nie możesz wypić mojej krwi, bo wtedy Kazimier nie będzie mógł wrócić na dobre.
– Jestem taka głodna, wciąż głodna – stwierdziła ochrypłym, niskim, monotonnym głosem. Trochę mnie zdziwiło, że w ogóle to coś potrafi mówić.
– Wiesz co one ci zrobią, jak mnie zjesz? Wrzucą do smoły i będziesz się w niej smażyć do końca życia.
– Ja już nie żyję.
– No to będziesz się smażyć na wieki, aż nastanie koniec – próbowałem ją nastraszyć, ale nic sobie z moich przestróg nie robiła. Odchyliła moją głowę do tyłu i była gotowa, by ugryźć mnie w szyję. – Zaraz, zaraz, a dlaczego te wszystkie czarownice pomagają Kazimierowi? Przecież on chce powrócić, żeby zemścić się na samym Szatanie, a przecież one służą Szatanowi.
– Schizma.
– Co?
– Rozłam wśród wiedźm, wypowiedziały mu posłuszeństwo.
– Co?! – byłem tak zdziwiony, że mogłem powtarzać to słowo bez końca. – I one jeszcze żyją? Jeszcze nie zrobił z nimi porządku?
– Właśnie to robi. Jeśli zaraz się nie zamkniesz, to najpierw skręcę ci kark.
Wydawała się być bardziej ożywiona i zniecierpliwiona niż na początku. Całe szczęście, że w tej chwili dopadła ją kula łowcy. Wydała z siebie straszliwy okrzyk bólu
i zraniona uciekła. Rozejrzałem się dookoła. Wszędzie leżało pełno trupów. Mężczyzna podszedł do Kazimiera.
– Chciałeś sprzeciwić się Lucyferowi. Nie myślałem, że jesteś aż tak głupi. Ty miałbyś dać mu radę, bezradna pokrako. Nawet z całą tą zgrają marnych czarownic nie miałeś od samego początku szans.
– Miałem duże szanse, gdybyś się nie zjawił. Poza tym zawsze lepiej żałować, że coś się nie udało, niż że się tego nie zrobiło. Ten skurwysyn zasługuje na zemstę – zdziwiło mnie to stwierdzenie, bo myślałem, że skurwysyn to nowoczesne słowo. Widocznie Kazimier był na bieżąco z polszczyzną. – Odebrał mi wszystko, co posiadałem i skazał na wieczne potępienie. Nie mogę tego już znieść. Dziś mi nie wyszło, ale będę próbował dalej. Słyszysz, będę próbował dalej i dalej, aż w końcu mu się zrewanżuję! – staruch rzęził ostatkiem sił.
– Czyżbyś był aż tak ograniczony i twój mały móżdżek nie był w stanie zrozumieć, że mu nie można nic zrobić? No chyba, że wkurzy Bo..., no swojego byłego szefa, któremu ileś tysięcy lat temu złożył wymówienie o pracę. Co to jest tysiąc lat, prawda? – zamyślił się przez chwilę. – Poza tym umowa jest umową. Zauroczyła cię piękna i próżna szlachcianka, której zachcianek nie byłeś w stanie spełnić, to trzeba było sobie powiedzieć „za wysokie progi na moje nogi”, a nie zwracać się o pomoc do pana ciemności, tym bardziej, że miała opinie ladacznicy.
– Zwróciłem się do niego, bo obiecał mi całe życie z nią, a nie jeden miesiąc.
– Wbrew pozorom nasza strona nie decyduje o tym, kto i kiedy ma zejść z tego świata. Oczywiście wiedział, że pozostało ci trzydzieści dni życia, miał nad tobą przewagę, to fakt, ale dajmy spokój, każdy wykorzystałby taką sytuację. Dosyć, że jedna duszyczka więcej po naszej stronie, to jeszcze do tego rezultat już po miesiącu. Złoty interes.
– Ty nikczemniku...
– Nie radzę ci mnie wyzywać, bo wtedy będzie bardziej bolało. Koniec tego mazgajenia się, nie mogę już tego słuchać.
Nieznajomy uniósł miecz i szybkim ruchem odciął dawnemu panu tego zamku głowę. Potem podszedł do mnie. Stanął nade mną i przyjrzał mi się uważnie.
– A ty, co tu robisz? Czy nie widziałem cię czasem w karczmie? Czy Maciejowa nie ostrzegała was, żeby dzisiaj tędy nie chodzić?
– Chciałem tylko wrócić do domu.
– Gówno mnie obchodzi, co chciałeś. Przez ciebie te pomylone stare baby prawie przywróciły Burskiego do życia. A może byłeś ciekawy, co będzie się tu dzisiaj działo? Ciekawość to pierwszy stopień do piekła – rozbawił go jego własny żart, mnie nie. – Powinienem cię tam ze sobą zabrać,... – uniósł miecz – ale jesteś jeszcze młody i głupi,... – sprawnymi cięciami uwolnił mnie z pęt – więc tym razem ci daruję.
Odprowadził mnie na skraj lasu, bo twierdził, że mogą być w nim jeszcze jakieś niedobitki, a potem zapadł się razem ze swym psem pod ziemię.
*
Obudziłem się następnego dnia w swoim łóżku. Janek znalazł mnie śpiącego na ziemi na skraju lasu, gdzie zostawił mnie nieznajomy łowca. Mój brat twierdził, że go nic złego nie spotkało. Opowiadał nawet znajomym, że przestraszyliśmy się jakichś głosów w lesie i śmiał się z tego. W moją historię nigdy nie uwierzył, chociaż mój wygląd powinien go do niej przekonać.
Byłem chory, bardzo chory. To były płuca. Lekarz przyszedł, zbadał mnie i wyszedł. Widziałem przez odchylone drzwi, jak kiwa głową nad moją matką, która siedziała na krześle, jakby chciał powiedzieć „przykro mi, ja mu nie mogę pomóc”. Następnie usłyszałem płacz jej i sióstr. Ojciec uderzył pięścią w stół.
Z dnia na dzień czułem się coraz gorzej. W końcu zebrały się baby ze wsi, zapaliły gromnice i cała gromada przyszła się nade mną modlić. To było straszne, dosyć, że człowiek konał, to jeszcze wciąż słyszał ten lament nad sobą. Spokojnie mi umrzeć nie dali.
Czy wtedy chciałem umrzeć? Do dziś zadaję sobie to pytanie. Ta myśl przebiegła mi przez głowę. Wiedziałem, że nie dostanę od życiu tego, czego od niego oczekuję. Przede mną była tylko ciężka praca i życie w śród tych chłopów. Nie uważałem ich za złych ludzi, po prostu czasami nie potrafiłem odnaleźć się w tej rzeczywistości.
Wieczorem, gdy wszyscy poszli już do domów, oprócz bab, które jednak także zrobiły sobie krótką przerwę na posiłek, przyszła do mnie ona. Cicho uchyliła drzwi i weszła do mej izdebki. Miała piękne zielone oczy. Uśmiechnęła się do mnie, a ja odwzajemniłem ten uśmiech. Pochyliła się nade mną. Jej rude włosy pachniały miodem, sianem
i dojrzewającym zbożem. Szepnęła mi do ucha, że jeszcze nie przyszła moja pora.
Długo to trwało, ale powoli zacząłem powracać do zdrowia. Spędziłem w łóżku jeszcze trzy miesiące.
Pierwszego września zaczęła się wojna. Z naszej rodziny tylko Janek zaciągnął się do wojska. Reszta moich braci była na to za młoda, a ja byłem zbyt chory. Janek przeżył Kampanię Wrześniową, jednak jego oddział wpadł w ręce wroga i trafił do rosyjskiego łagru. Stamtąd, po wielu miesiącach katorżniczej pracy, Jan dostał się do oddziałów generała Andersa. Brał udział w szturmie na Monte Casino i był jednym z tych, którzy otworzyli drogę nr 6, drogę na Rzym. Wrócił do kraju jako prawdziwy bohater, pomimo tego, że mu odradzano. Tu dopadli go Ruscy i znów wywieźli w głąb Rosji, tym razem już tego nie przeżył.
Moi pracodawcy, państwo Rezich, zginęli w Oświęcimiu, a wraz z nimi w gettach, obozach zagłady i wojennej zawierusze śmierć poniosło sześć milionów Żydów. Na miejsce państwa Rezich przyszła stara Niemka, pani Schmit. Szybko nauczyłem się ich języka, więc jakoś sobie radziłem w pracy.
Wianek, który podpłynął do mnie nad jeziorem, należał do twojej babci. Po wojnie poznałem jej brata, Witka. Witek nienawidził pracy na roli, a miał odziedziczyć gospodarstwo. Pewnego razu zaprosił mnie do siebie do domu. Przedtem kazał swojej siostrze ładnie się ubrać. Mówię ci, jak człowiek spodoba się swojej przyszłej teściowej, to już jest na przegranej pozycji. Moje oświadczyny zostały przyjęte.
Witek zaproponował nam, żebyśmy zamieszkali u nich. Stwierdził, że przyda mu się pomoc na roli. Dwa tygodnie po ślubie budzimy się rano i nigdzie nie możemy go znaleźć. Uciekł do miasta. I tak staliśmy się posiadaczami czternastu hektarów ziemi, konia, dwóch krów, trzech loch z prosiętami, ptactwa, domu i zrujnowanych budynków gospodarskich.
Tak wygląda moja historia, od początku do końca prawdziwa.
– Dziadku.
– Co?
– W jakim lesie zaatakował cię ten potwór? – spytałam przerażona.
– W tym, w którym jesteśmy. Siedzę na pniu drzewa, z którego kiedyś zwieszał się demon.
– Co?!
– Tylko raz tu byłem po tamtej upalnej, czerwcowej nocy. Przyszedłem wtedy po to, żeby ściąć ten dąb. Dzisiaj jestem tu po raz ostatni. Chciałem komuś opowiedzieć tę historię, chciałem opowiedzieć ją tobie.
– Lepiej chodźmy stąd jak najszybciej, robi się ciemno.
Bałam się nie na żarty. Załadowaliśmy choinkę na sanki i poszliśmy do domu.
*
Piąta rano. Do pokoju nie wpada nawet jeden cholerny promyk słońca, a ten przeklęty budzik musi dzwonić. Nie ociągam się jednak ze wstawaniem, od razu siadam na łóżku. Znowu powraca ten sam sen, znowu powracają te same wspomnienia. Jestem spocona, oczy mam mokre od łez. Dziadek zmarł następnego dnia, po tym jak opowiedział mi tę historię.
Pada deszcz. Mógłby wreszcie spaść śnieg. Co to za wigilia bez śniegu?
Idę do kuchni. Robię sobie naprawdę mocną kawę. W mieszkaniu wszyscy jeszcze śpią. Myję się, ubieram i wychodzę na zewnątrz. Przechodzę obok obdrapanych ścian szarych bloków. Idę ulicą. Mijam ludzi, którzy dziś wydają mi się mniej posępni niż zwykle. Nawet deszcz, który zawsze potęguje moją melancholię, nie zaciera tego wrażenia. Może sprawiają to zbliżające się święta.
Powinnam się śpieszyć, bo się spóźnię na zajęcia, ale dzisiaj nic mnie to nie obchodzi. Idę powoli, krople deszczu spadają na moją głowę i ramiona. Podchodzę do kiosku, żeby kupić paczkę fajek i zapalniczkę. Rzuciłam palenie jeszcze w ogólniaku, ale co tam.
Chowam się przed deszczem na przystanku tramwajowym. O tej godzinie nie ma tu prawie nikogo. Wyciągam zapalniczkę. Jeden ruch kciuka i mym oczom ukazuje się mały płomień. Lubiłam patrzeć na ogień, kiedy byłam dzieckiem. Jeden mały płomyczek nadziei. Przybliżam do niego papierosa, wciągam powietrze i po chwili czuję jak dym krąży w moich płucach. Odczuwam ulgę. Papieros, cichy zabójca.
To była ona, dola. Czasami przychodzi do człowieka, żeby mu pomóc określić kim jest lub kim powinien zostać, jaką drogę powinien wybrać, a czasem, by go rozliczyć. Większość ludzi jej nie zauważa. To ich błąd, bo ona podszeptuje odpowiedzi, daje rady, udziela wskazówek. Jest odbiciem nas samych, naszych największych pragnień i tęsknot. Trzeba umieć wsłuchać się w samego siebie, by usłyszeć, co ma nam do powiedzenia.
Za chwilę wielki młot uderzy w ściany starej fabryki i rozlegnie się straszliwy huk, a potem nadjedzie tramwaj, zresztą powinien już być, ale będzie miał dziesięć minut spóźnienia. Pojadę na uczelnie. Przeżyję wszystko jeszcze raz. Spotkam tych samych ludzi. Będę notować te same brednie. Po zajęciach wsiądę do autobusu i pojadę do domu, do mojego prawdziwego domu.
ratings: very good / excellent
ratings: very good / excellent
Chyba podobnie jak większość uczestników portalu odpychają mnie bardzo długie teksty, kiedy nie mogę wzrokiem ogarnąć jego całości. To typowa cecha dla czytelników wychowanych na literaturze drukowanej.
Mimo wszystko gratuluję.