Go to commentsbeta-97
Text 4 of 4 from volume: sf
Author
Genrefantasy / SF
Formprose
Date added2011-07-10
Linguistic correctness
Text quality
Views3108

Ze snu wyrywa mnie trzepot skrzydeł nadlatujących feniksów. Zmuszam się, by unieść powieki. Nie mogę odmówić sobie tego widoku. Płomienne ptaki przelatują nad drzewami. Szkoda, że jesteśmy w lesie. Ich piękno najlepiej podziwia się na otwartej przestrzeni. 

- Wstawać do jasnej cholery - to McKinlay, drugi oficer. - Ekspedycja da Vinci na nogi! 

Szkot strasznie się piekli. Bawi mnie jego długa, ruda broda zapleciona w warkoczyk. 

- Widzieliście to? Całe stado feniksów. Jądro musi być bardzo blisko. Podnosić tłuste dupska. Czas ruszać! 

Wstaję z trudem. Zarzucam ciężki plecak na strudzone barki. Wyjmuję podręcznego notpada. Jest godzina dwudziesta piąta po południu. Od sześćdziesięciu ośmiu ziemskich dób przebywamy na planecie BETA-97. Piętnaście dni temu wyruszyliśmy ze stacji Mona Lisa na poszukiwanie jądra, czyli skumulowanego źródła energii, której właściwości chcemy zbadać. 

Wciągam powietrze do zbolałych płuc. Atmosfera tej planety jest rzadsza niż ziemska. Bez tlenu ciężko się oddycha. Tlen skończył się dziewięć godzin temu. 

Ponownie zadaję sobie pytanie, co ja tu robię? Łażę z trzema facetami po dżungli, rosnącej na niezbadanej planecie. Oprócz McKinlaya jest z nami Łuczenko, rosyjski fizyk oraz niemiecki archeolog, Neumayer. Co do licha rząd Konfederacji Państw Wysokorozwiniętych chce znaleźć na BETA-97? 

Moją uwagę przyciąga stworzenie, które przypomina ziemskiego motyla. Podchodzę. Ma kolorowe, delikatne skrzydła. Przykładam neurolupę. Jego skrzydła zbudowane są inaczej niż te, które spotyka się na ziemi. Wyglądają jakby były z płynnej substancji, która może przybierać dowolne kształty. 

- Kurwa mać, Pill, co ty tam oglądasz? Nie mamy na to czasu! 

Odwracam się do McKinlaya. 

- Po cholerę mnie tu braliście? Jestem biologiem. Moje zadanie sprowadza się do odkrywania i klasyfikowania nowych gatunków. 

Na twarzy drugiego oficera pojawia się przerażenie. Odwracam się. Przede mną stoi wysoki, nagi mężczyzna ze skrzydłami motyla. To dość ciekawe. Nigdy nie widziałam nagiego mężczyzny. Ludzie nie rozmarzają się już w naturalny sposób. Nie zakładają rodzin. Każdy żyje sam. Raz w życiu trzeba oddać materiał genetyczny do Centralnego Banku Ludzkich Genów. Na jego podstawie tworzy się nowych ludzi, tylko takich, którzy są potrzebni. W toku sterowanej ewolucji ludzkość pozbyła się wielu pierwotnych zachowań i emocji, takich jak popęd seksualny, miłość, przywiązanie do drugiego człowieka, nieuzasadniona agresja. 

- U was też tak to wygląda? - pytam, wskazując na krocze mężczyzny-motyla. 

Moje pytanie podszyte jest jedynie czystą, zawodową ciekawością. 

- Biolog od trzech boleści – złośliwie rzuca Łuczenko. 

Motyl rozpościera skrzydła. Zaczyna nimi delikatnie falować. Moje serce przyśpiesza. Kręci mi się w głowie. W powietrzu unosi się srebrny pył. 

- Nie wdychajcie tego! - krzyczę. 

Zakrywam buzię chusteczką. Stworzenie wzbija się w powietrze. McKinlay wyjmuje broń. Rzucam się na niego. Nie trafia. Motyl odlatuje. 

- Nie jesteśmy tu, żeby niszczyć i zabijać! 

- Ty tak myślisz. Ja jestem od tego, by was chronić. Nie znasz właściwości tego pyłu. Mógł nas zabić. 

Przestaję słuchać, co do mnie mówi. Nie jestem w stanie. Dziwnie się czuję. Nieznane są mi takie uczucia, więc nie potrafię ich opisać. Kręci mi się w głowie. Mięśnie brzucha kurczą się i rozkurczają na przemian. To nie jest wcale takie nieprzyjemne. Odczuwam niepokój, chyba ekscytację oraz coś jeszcze. Nie wiem, co to jest. Przestaję odnosić wrażenie, że wszyscy jesteśmy takimi samymi ludźmi. Czuję szaleńcze bicie mego serca. 

Moi towarzysze patrzą na mnie podejrzanie. Może wyglądam inaczej? Gapią się na mnie jak na jakiś obiekt, a nie jak na drugiego człowieka. Ja chyba zaczynam patrzeć na nich tak samo. Zauważam niespotykaną ilość szczegółów, które nas dzielą, a na które nigdy nie zwróciłam uwagi. Silne ręce i dłonie, szerokie ramiona, mięśnie, kilkudniowy zarost na twarzy Łuczenki. Nie mogę oderwać od niego wzroku. Zauważam, że ma bardzo ładne oczy. Nigdy wcześniej nie przyszłoby mi do głowy, że ktoś jest ładny. 

Stoimy w czwórkę bez ruchu i gapimy się na siebie. Moje ciało dziwnie reaguje. Zwłaszcza piersi. Po co mi te głupie piersi? Mogli je wyeliminować w drodze ewolucji! 

Zaczynam się bać. Robię krok w tył. 

- Co robisz? - pyta Neumayer. 

- Przerażacie mnie. Dlaczego tak na mnie patrzycie? 

- Niby jak? Uspokój się - mówi McKinlay. - Musimy trzymać się razem. Nie możesz się oddalić. Sama nie dasz rady. 

Rzucam się do ucieczki. Biegnę tak szybko, jak tylko mogę. Niespodziewanie opada gęsta mgła. Nic nie widzę. Potykam się. Spadam w dół, chyba do jakiegoś kanionu. Wpadam do wody. Porywa mnie nurt. Słyszę ogłuszający huk. Wodospad. Spadam. Przytłacza mnie ogromny ciężar. Dotykam nogami kamiennego dna. Tracę przytomność. 

 

Budzę się na brzegu małego jeziorka. Na twarzy mam zaschniętą krew. Obmacuję głowę. Nie jestem ranna. Krew wypłynęła z nosa. 

Zgubiłam plecak. Nie mam żadnych przyrządów, broni, wody, jedzenia. Umieram  

z pragnienia. Nie wiem, czy ciecz z jeziora nadaje się do picia. 

Rozglądam się. Jestem w wąwozie. Nie potrafię ocenić jego głębokości. Dwadzieścia metrów nade mną unoszą się chmury. Powietrze jest parne i wilgotne. Wokół aż roi się od różnorodnych roślin i owadów. Jestem zachwycona. To jest pięknie. Nawet nie mogę zrobić zdjęć. Zresztą, po co mi zdjęcia. I tak się stąd nie wydostanę. 

Ostrożnie ruszam naprzód. Obchodzę całe jezioro. Nigdzie nie znajduję plecaka. 

Wchodzę w głąb lasu. Podziwiam czerwone drzewa o bardzo interesujących liściach, pokrytych rdzawym pasożytem. Chociaż nie powinnam zakładać, że to pasożyt. W końcu te dwa gatunki mogą żyć w symbiozie. Drzewa intensywnie kwitną. Obsypane są dużymi, białymi kwiatami, które przypominają kwiaty orchidei, pachną natomiast jak róże. Wokół latają srebrne owady, które posiadają cztery pary skrzydeł. Srebrne owady! 

Czuję lekki powiew za swoimi placami. Odwracam się. Przede mną stoi mężczyzna-motyl. Przesuwa ręką przed moją twarzą. 

- Teraz będziesz lżej oddychać. 

On mówi! 

- Jak to możliwe, że znasz nasz język? 

- Nauczyłem się od ciebie. Idź! – popycha mnie. – Nie musisz mówić na głos. Słyszę twoje myśli. 

- Gdzie mam iść? 

- Przed siebie. 

To całkiem ciekawe. Słyszeć czyjś głos w swojej głowie. 

O matko! Co ja mam teraz zrobić? Muszę znaleźć jakieś rozwiązanie! Ale przecież on wie, o czym myślę. Staram się nie myśleć o niczym. To trudne, bo w mojej głowie jedno po drugim powstaje nowe pytanie. 

- Kim jesteś? Jak się nazywasz? 

- Nie mam imienia. Jestem przejawem tej planety. Tutaj nie potrzeba niczego nazywać. Wie się, co jest czym. Tylko bardzo pierwotne cywilizacje używają nazw i tak ograniczonego sposobu komunikowania się jak wasz. 

- Co to oznacza, że jesteś przejawem? 

- Nie ma sensu tego tłumaczyć. Idź szybciej. 

- Trudno się przedzierać przez te chaszcze. 

- Taki świat sama sobie wymyśliłaś. 

- Ja? 

- Tak. Nie mamy tyle czasu. 

Chwyta mnie i wzbija się w powietrze. Widzę las z góry. W jego środku pulsuje błękitne światło. Zmierzamy ku niemu. Stawia mnie na ziemi przed wielkim, niebieskim drzewem. 

- Idź! 

- Gdzie? 

- Do środka? 

- Do środka drzewa? A gdzie niby jest wejście? 

- Przed tobą. 

Popycha mnie. Wpadam na drzewo, które mnie wchłania. Zanurzam się w lejącej substancji. Czuję się niesłychanie dobrze. Odczuwam spokój. Zamieram. 

Otwieram oczy. Jestem w swoim domu. Siedzę na tarasie. Jest ciepło. Świeci słońce. Przede mną na stoliku stoi lemoniada. 

- Gdzie jesteśmy? 

- W twojej głowie. 

Na krześle obok pojawia się mężczyzna-motyl. Ubrany jest w biały garnitur. Odwracam się do niego. 

- Dlaczego wybrałeś właśnie to miejsce? 

- Bo tu czujesz się bezpiecznie. 

- Czym jesteś? 

- Jestem częścią tej planety. 

- A ja jestem częścią swojej planety. Możesz wyrażać się jaśniej. 

- Ja jestem tą planetą. Przybrałem formę, którą jesteś skłonna zaakceptować, formę, która ułatwia nam komunikowanie się. 

- Myśleliśmy, że na tej planecie nie ma żadnych istot rozumnych. 

- Bo tutaj nie ma żadnych istot. Tutaj nie ma nic. Jestem tylko ja – planeta. 

- To dosyć dziwne, zważywszy na to, co widzieliśmy po drodze. 

- Na mojej powierzchni lądowało już bardzo dużo różnych istot. Nie wiem, czy wam było dane je poznać, czy też nie. To nie jest ważne. Ważne jest to, że każdy kto tu przebywa, ma szansę zmienić się po powrocie na swoja planetę. Wszystko co zobaczyliście na BETA-97, jak mnie nazywacie, stworzyłem specjalnie na wasze potrzeby na podstawie waszych snów. 

- Ale jak to stworzyłeś? 

- Za pomocą skondensowanej energii, która we mnie jest. Jej centrum wy nazywacie jądrem. Właśnie znajdujesz się w tym centrum. 

- Jądro wygląda jak drzewo? 

- Ono wygląda tak tylko dlatego, że ty sobie je tak wyobraziłaś. Bardzo poetycka wizja. Jesteście ciekawymi istotami, chociaż tragicznymi. Szkoda, że się zgubiliście. 

- Zgubiliśmy się? 

- Tak. W toku sztucznej ewolucji, którą sobie narzuciliście, straciliście swoje najlepsze cechy. 

- Nieprawda. Wyzbyliśmy się agresji, zazdrości, przywiązania, litości i innych niepotrzebnych emocji. Teraz każdy myśli logicznie. W ten sposób szybciej osiągniemy wyższy stopień rozwoju. 

- Naprawdę się tego pozbyliście? McKinlay chciał mnie zabić. 

- On ma podwyższony współczynnik agresji, gdyż stworzony został do obrony. 

- Czyli wasz świat jest idealny. 

- Tak, jest idealny. 

- Bzdura. Jesteście bezwzględni i źli. 

- Źli? Takie pojęcie już nie istnieje. Nie wybiera się między dobrem i złem, lecz między tym, co właściwe a co nie. 

- Właściwe dla kogo? 

- Dla społeczeństwa. 

- Przykre. 

- Dlaczego? 

- Bo nikt z was nie jest wolny i nie potrafi myśleć samodzielnie. Jesteście sterowani. 

- Sterowani! Kiedyś człowiekiem kierowała natura, instynkty, hormony. Teraz potrafimy logicznie żyć. 

- Rodzicie się zaprogramowani. Nie macie wolnej woli. 

- Nieprawda. 

- Wy nawet nie kochacie swoich dzieci. Wy nawet ich nie znacie! 

- Każdy jest odrębną jednostką ludzką. Nie mamy prawa do dzieci, tak jak nikt nie miał prawa do nas. 

- Pamiętasz swoje dzieciństwo? 

- Słabo. To nie jest świadomy etap życia. Sprowadza się do nauki, reszta jest wymazywana z pamięci. 

- Sprowadza się do tresury. 

- Słucham? 

- Emocji i uczuć nie da się wyeliminować. One są jedynie stłumione. Całe dzieciństwo sprowadza się do tego, żeby je wyplenić. 

- Nieprawda. 

- Wspomnienia z dzieciństwa są wymazywane właśnie dlatego. 

- Nieprawda! Robisz mi wodę z mózgu! 

- Odblokuję cię. Przywrócę ci wszystkie wspomnienia i emocje. 

- Nie rób tego! 

Dotyka mojej twarzy. Spadam. Uderzam plecami w wodę. Otwieram oczy. Widzę brudną ciecz. Ktoś mnie chwyta i wyciąga. To ratownik. Mam pięć lat. 

- Kiedy ty się wreszcie nauczysz pływać? 

- Wrzuciłeś mnie do wody! Ja się boje wody – płaczę. 

- Jesteś człowiekiem. Nie możesz się bać. My nie czujemy strachu! Jesteś leniwa! Nie chce ci się uczyć! – ratownik wydziera się na mnie. 

- Pan jest bezlitosny – odzywa się Kamila, moja koleżanka. 

- My nie czujemy litości! Musicie się tego nauczyć. W przeciwnym wypadku zostaniecie zlikwidowane jako wybrakowany materiał genetyczny. 

Mam siedem lat. Złamałam nogę. Przybiega wychowawczyni. Przytulam się do niej. 

- Co ty robisz? Nie przytulaj się do mnie. My nie akceptujemy kontaktu fizycznego! 

Dosyć! Mam dosyć! Nie chcę niczego więcej widzieć. Jest ciemno i zimno. Jestem  

w próżni. Słyszę jego głos. 

- Cały wszechświat został stworzony według pewnego wzoru. Rządzi nim uporządkowany chaos. Trzeba żyć zgodnie ze swoją naturą. Wam grozi zagłada. Zatraciliście swoje człowieczeństwo, którego sensem jest walka o samego siebie, przeciwstawianie się złu i pokusom. Odejdźcie stąd. Mam nadzieję, że wyciągniecie słuszne wnioski z tej lekcji. 

 

Budzę się. Ktoś ciągnie mnie po kamiennym podłożu. To McKinlay i Neumayer. Na twarzy mam maskę tlenową. Zbliżamy się do stacji Mona Lisa. Planeta zmieniła się nie do poznania. Jest zupełnie jałowa. Nic na niej nie rośnie, nic nie żyje, nie ma żadnej energii. 

Wchodzimy na statek. Słyszę, że odlatujemy. Kładą mnie na łóżku w części sanitarnej. Muszę tu trochę poleżeć przed hibernacją. 

Na ziemię wracamy zmienieni, wracamy jako ludzie.

  Contents of volume
Comments (4)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Gratuluję wielkiej wiedzy o realnym i prawdopodobnym wszechświecie i żyjących na nim istotach, wyobraźni i pomysłowości. Czytałem z zainteresowaniem i przyjemnością.
avatar
Ciekawe rozważania na temat tzw. "rozwoju" ludzkości,

która w różnych rejonach Ziemi wciąż na nowo przerabia kolejne swoje "złote wieki" /wzloty/ i nieuniknione krwawe wojny i rewolucje /upadki/

- i po spirali, w sekwencji kolejnych cyklów w nieskończoność replikuje samą siebie...

Wykreowany tutaj /nieziemski/ świat na planecie Beta-97 to jedynie pretekst, by powiedzieć coś dużo ważniejszego: nagą prawdę o nas samych.

Sprawna warsztatowo, świetna artystycznie proza
avatar
Drobna uwaga:

nazwy planet - w tym naszej Ziemi - piszemy dużą literą
avatar
Na Ziemię wracamy zmienieni, wracamy jako ludzie.

(patrz tekst finalne zdanie)
© 2010-2016 by Creative Media