Author | |
Genre | biography & memoirs |
Form | prose |
Date added | 2014-05-16 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 4726 |
Camping w Lahnstein to wąski kawałek ziemi położony u ujścia rzeki Lahn do Renu. Po przeciwnej stronie rzeki wznosi się żółta sylwetka zamku Stolzenfels, który podświetlony w nocy sodowymi reflektorami lśni jak bryła złota.
Wjeżdżamy i zatrzymujemy się przed budynkiem recepcji.
- Państwo z Polski? – pyta gospodarz.
- Tak.
- A może państwo mieszkacie na Śląsku?
- Nie. Mieszkamy na południe od Krakowa. A dlaczego pan pyta?
- Bo my z żoną wysyłaliśmy przez dwa lata paczki do Polski, do jednej rodziny na Śląsku. To miasto nazywa się Biton.
- Bytom – poprawiam.
- Tak, tak! Biton. Beuten przed wojną.
- Kiedy wysyłaliście państwo te paczki?
- Wtedy, gdy w Polsce była bieda i stan wojenny.
- Czy poznaliście państwo tę rodzinę z Bytomia?
- Nie. Oni nam tylko listy z podziękowaniami przysyłali.
Kończę wypełnianie formularza meldunkowego i odchodzę w stronę wyznaczonego nam miejsca.
- A jeśli chcecie państwo na rano świeże bułki, to proszę zgłosić mi to przed dwudziestą! – woła jeszcze za mną gospodarz.
- Dziękuję! – odpowiadam, ale i tak wiem, że bułek nie zamówimy.
Nasze auto jest ciasne, wiec i nasze campingowe wyposażenie jest skromne. Mamy tylko rzeczy niezbędne a na luksus krzesełek i składanego stolika nie mogliśmy sobie pozwolić. Nasze zmagania z materacami, kocherem i puszkami przerywa w pewnej chwili starszy pan, który z mocnym heskim akcentem i trochę staromodną niemczyzną mówi:
- Przepraszam, ale ośmielę się zaproponować państwu moje składane krzesełka i stolik.
Pan jest koło siedemdziesiątki, niski, łysawy. Krótkie spodnie ukazują nieco krzywe nogi, z których jedna ma wielką bliznę nad kolanem. Prawdopodobnie dlatego nieznajomy utyka.
- Możecie ich państwo używać do końca pobytu, a potem proszę je postawić koło mojego campingowca.
Biorę te nieco podniszczone, ale jeszcze dobre campingowe sprzęty, a pan kuśtyka obok i mówi:
- Ja byłem w czasie wojny w Polsce i nawet żonę mam z Polski. Ona pochodzi z okolic Allenstein. Jak to się teraz, po polsku nazywa? Olśtyn? Był pan tam?
- Byłem – odpowiadam.
- Jakie macie państwo plany na jutro?
- Chcemy zwiedzać Koblencję.
- Jeśli to państwu nie przeszkadza, to przyjadę tu jutro, pokażę Koblencję a potem zapraszam do mnie na kawę. Jeśli to nie psuje planów państwa – zastrzega się grzecznie.
Zgadzamy się, pan jest wyraźnie zadowolony i obiecuje, że przyjedzie na pewno.
Nazajutrz o umówionej godzinie nasz nowy znajomy przyjeżdża terenowym „Suzuki”. Ubrany jest w krótkie spodenki i sportową koszulkę, a płócienna czapeczka i dyndająca na brzuchu lornetka, nadają mu wygląd turysty przedwojennego typu.
- Zapomnieliśmy się wczoraj przedstawić – mówię i prezentuję całą naszą trójkę.
- Właśnie ja też chciałem od tego zacząć – odpowiada nasz pan i wręcza mi wizytówkę.
Nazywa się Lutz Reinhard, mieszka w Koblencji i jest kupcem.
Jedziemy do miasta, a dokładniej to do twierdzy Ehrenbreitstein, bo nasz przewodnik uważa, że tylko ona jest godna oglądania.
Jest imponująca. Usadowiona na skalistym wzgórzu, wydaje się być nie do zdobycia. Nigdy też zdobyta szturmem nie była. Chodzimy po murach i kazamatach, zwiedzamy muzeum techniki, a pan Lutz okazuje się być wspaniałym gawędziarzem.
- O, tam na dole, gdzie Mozela wpada do Renu, jest tak zwany Deutsches Eck. Na końcu Francuzi tak fetowali tam zwycięstwo, że jeden z po pijanemu wpadł do rzeki. Topi się i woła o ratunek – po francusku oczywiście. Na to przechodzący brzegiem Niemiec mówi: - Widzisz! Jakbyś zamiast francuskiego nauczył się pływać, to teraz byś nie wołał pomocy.
Śmiejemy się, a pan Lutz rozgaduje się na dobre.
- Tam na Deutsches Eck stał konny pomnik cesarza Wilhelma, ale Amerykanie rozwalili go z działka gdy świętowali zwycięstwo.
Po zwiedzeniu twierdzy wiezie nas pan Lutz do swojego mieszkania.
- Ta ulica była niedawno przebudowywana – opowiada po drodze. – W czasie tej przebudowy bardzo uważano, żeby czegoś starożytnego nie uszkodzić, bo spodziewano się tu pozostałości rzymskich murów. Kopano wiec bardzo ostrożnie, no i znaleziono ... zardzewiały hełm z drugiej wojny światowej.
Mieszkanie naszego przewodnika obwieszone jest różnymi okazami broni palnej z obu ostatnich wojen. Oglądamy je, pstrykamy pustymi zamkami, a pan Lutz przygotowuje kawę. Kawa i ciasto ze śliwkami odciągają nas od pukawek. Jemy to „Zwetschgenkuchen”, pijemy kawę, a nasz gospodarz zaczyna snuć wspomnienia:
- Jak miałem siedemnaście lat to uciekłem z domu i pojechałem do Południowej Ameryki. Różne rzeczy tam robiłem i różnie bywało. W czasie hiszpańskiej wojny to pływałem na statku, który zaopatrywał Legion „Kondor”. W Hiszpanii zamustrowałem się na statek, który miał płynąć na Daleki Wschód. Wtedy wybuchła druga wojna światowa. Żandarmeria zabrała mnie ze statku i wcieliła do wojska. Byłem we Francji, w Polsce i w Rosji też.
Dolewa kawy, zachęca do ciasta i wraca na wojenne ścieżki.
- We Francji zaszliśmy raz do małej mieściny. Ludzie przed nami uciekli i wszystko stało pootwierane. Byliśmy strasznie zmęczeni i brudni. Chcieliśmy się ogolić i umyć, więc ucieszyliśmy się, gdy znaleźliśmy zakład fryzjerski. Porozsiadaliśmy się w fotelach i dawaj się pucować. Ja szukałem szamponu i w końcu znalazłem butelkę z jakimś płynem. Francuskiego nie znam, więc nie mogłem przeczytać, co na niej było napisane. Płyn pachniał dobrze, więc umyłem nim włosy, a po wyschnięciu okazało się, że ... były zielone. Ale to nic! Jak byliśmy już w Rosji, to jeden kolega miał urodziny i wieczorem zawołał nas w krzaki, na poczęstunek. Miał schowany jeszcze z francuskich czasów jakiś koniak. Mieliśmy tylko jeden kieliszek, wiec solenizant nalał sobie i wychylił. O mało nie umarł na miejscu! W butelce była terpentyna. Tak to jest, jak się nie zna języków obcych.
- Gdzie państwo mieszkacie?
- Na południu Polski.
- Nie byłem w czasie wojny na południu Polski, ale byłem na Podlasiu. Koło Białej Podlaskiej spotkałem najpiękniejszą dziewczynę świata – wspomina.
- Przed atakiem na Rosję staliśmy lasach już na dwa tygodnie wcześniej. Było lato, gorąco, nic do roboty, więc któregoś dnia poszliśmy w kilku do wioski w pobliżu. Wioska była maleńka – ot, kilka domków pod strzechami. Tam właśnie spotkaliśmy tę śliczną dziewczynę, jak maglowała przed domem bieliznę. Próbowaliśmy ją zagadywać – jak to młodzi chłopcy – ona nas nie rozumiała, ale się nie bała. Wtedy któryś z nas powiedział, że trzeba jej dać żelazko, żeby się tym maglowaniem tak nie męczyła. Pobiegliśmy do obozu, poszperaliśmy w „wojennych zdobyczach” i przynieśliśmy jej żelazko. Niestety było ono elektryczne, a w wiosce prądu nie było. Co robić? Postanowiliśmy przyciągnąć agregat prądotwórczy. Cichaczem, przez błota i lasek, przywlekliśmy ten agregat. Gdy motor zaczął pracować, to dziewczyna się wystraszyła, uciekła do domu i tyle ją widzieliśmy. Śliczna była! Takiej już nigdy potem nie spotkałem.
- Niech pan pojedzie teraz do Polski, odszuka tę wioskę i może ta pani się znajdzie – proponuję.
Znam wielu Niemców z byłych RFN i NRD i wojna zawsze była dla nich tematem drażliwym. Działacze FDJ udawali, że ich socjalistyczne państwo nie miało z nią nic wspólnego, a winni są tylko ci z RFN. Starsi panowie z tamtej strony Łaby, albo unikali tego tematu, albo jakoś dziwnie się okazywało, że w czasie wojny służyli w kuchni lub w orkiestrze. Nikt z nich nie strzelał. Pan Lutz natomiast, był w Polsce, strzelał i wcale się z tym nie kryje. Była ta propozycja odwiedzenia podlaskiej wsi trochę prowokacyjna. Wyczuł to nasz gospodarz i odpowiedział:
- Nie odnalazłbym tej wsi, bo mała była i nazwy jej nie znam. Wiem tylko, że to blisko Białej Podlaskiej. Ja mógłbym pojechać teraz wszędzie, tam gdzie byłem w czasie wojny i mógłbym stanąć tam z podniesionym czołem. Ja mam czyste sumienie. Byłem żołnierzem, strzelałem do innych żołnierzy, ale nie zrobiłem nic, czego musiałbym się wstydzić. My wiedzieliśmy o obozach koncentracyjnych i o tym co robiło GESTAPO i SS, ale co mogliśmy zrobić? Większość naszych żołnierzy to byli normalni ludzie, którzy chcieli jakoś przeżyć i wrócić do domów. Było i wielu drani, ale ja mam sumienie czyste. Dlatego ja teraz szukam kontaktów z Francuzami czy Polakami. My nie możemy ciągle myśleć o tamtych czasach. My musimy żyć teraz. Teraz Niemcy są bogate i powinny pomagać słabszym. Ludzie powinni mieć zaufanie jedni do drugich. My, dawni wrogowie, powinniśmy teraz ze sobą współpracować i nie chować urazów.
Dopijamy kawę, dojadamy ciasto, pan Lutz odwozi nas, ale po drodze wraca znowu do wojny.
- Ja mam teraz wojskową emeryturę, bo ja byłem zawodowym żołnierzem.
Tu coś mi się nie zgadza! Mówił przecież, że go żandarmeria w Hiszpanii złapała i wcieliła do armii. Pan Lutz wyjaśnia:
- Pod koniec wojny proponowano nam, żeby się zaciągać zawodowo i dawano nawet spore zaliczki. Pieniądze są młodym zawsze potrzebne, więc się zapisywaliśmy.
- Co nam zależy? – mówiliśmy. – Wojna i tak się już kończy. Może uda się przeżyć, to grosz się przyda.
Jak powstała RFN, to założyliśmy związek kombatancki i zaczęliśmy dopominać się o renty. Formalności i procesy trwały całe lata, ale w końcu wygraliśmy i wypłacono nam te renty aż od wojny.
Dojeżdżamy do campingu, ale jakoś nikomu nie spieszno do rozstania.
- Jak daleko zaszedł pan w Rosji? – pytam jeszcze.
- Na siedemdziesiąt kilometrów od Moskwy. Byłem ranny, i to dwa razy.
Pan Lutz znowu wraca do wojennych wspomnień i ciągnie:
- Drugi raz byłem ranny pod sam koniec wojny i leżałem w szpitalu w Turyngii. Rosjanie zbliżali się od wschodu a Amerykanie od zachodu. Leżało nas tam kilku kolegów i zastanawialiśmy się, kto będzie szybszy – Rosjanie czy Amerykanie. Doszliśmy do wniosku, że Rosjanie. Baliśmy się ich i postanowiliśmy - na wszelki wypadek - uciec ze szpitala. Byliśmy już prawie zdrowi i w kilku skryliśmy się w górskich lasach. Przyszli jednak Amerykanie. Wyszliśmy z tych lasów kilka dni po zakończeniu wojny w mundurach, a oni wzięli nas za dywersantów i bandytów, zamknęli do obozu, osądzili i skazali na śmierć. Obozu pilnowali słabo, więc uciekłem. Nawiałem aż do Francji, a w domu pokazałem się po dwóch latach - jak już się wszystko uspokoiło. Moja żona myślała, że nie żyję, bo dostała wiadomość o wyroku śmierci. A tu ja się pojawiam. Drzwi otworzyła mi malutka dziewczynka i woła do matki:
- Mamo! Jakiś wujek przyszedł, ale to nie jest wujek Hans!
- A ja mam na imię Lutz. Rozumie pan? – pan Reinhard patrzy mi znacząco w oczy. – Co było robić? Zawróciłem na pięcie i już tam nie wróciłem. Niech sobie żyje dalej z tym „wujkiem”.
Rozumiałem. Takie powroty po latach mogą być zaskoczeniem dla obu stron.
Temat się urywał i rozmowa przestała się kleić.
- Ładne ma pan auto. Niech pan nim do przyjedzie Polski - zmieniam temat rozmowy.
- To nawet nie byłoby takie głupie. Tu można dużo bagażu napakować, a w razie potrzeby to i siedzenia się dadzą rozłożyć – pan Lutz uśmiecha się filuternie. – Można przecież jakąś autostopowiczkę spotkać, prawda?
Nasz rozmówca znów wchodzi na obroty i zaczyna opowiadać dowcip:
- Jedzie kierowca ciężarówką pełną klatek z kogutami. Zatrzymuje go autostopowiczka trzymająca klatkę z papugą. Panienka jest ładna, kierowca bierze ją do kabiny, klatkę wrzuca z tyłu na pakę i rusza. Po jakimś czasie zaczyna się do panienki dobierać. Panienka broni się, więc zdenerwowany kierowca zatrzymuje auto i mówi: „Nie chcesz dać, to wynocha!” W tymże momencie wyprzedza go inny pojazd, a tamten kierowca woła: - Ty, tam z tyłu sypią ci się koguty! Nasz kierowca zagląda na pakę i widzi taki oto obrazek: papuga trzyma za gardło kolejnego koguta i drze się na cały głos: - Nie chcesz dać, to wynocha!
Śmiejemy się szczerze z dowcipu, bo był dobrze opowiedziany. Niemcy nie mają dobrych dowcipów i jeszcze do tego nie umieją ich opowiadać. Nasz pan Lutz robi to jednak z talentem, filuternie i w dobrym stylu przedwojennego donżuana.
Czas jednak nagli. Robimy jeszcze pamiątkowe zdjęcia, wymieniamy adresy i pan Lutz odjeżdża.
Kilka miesięcy później, razem z noworocznymi życzeniami, przysłał mi pan Lutz swoje zdjęcie w mundurze na jakiejś potańcówce z czasów wojny. Na odwrocie napisał:
„I tak bywało w czasie wojny w Rosji.
Potańcówka na wiejskim placu.
Lato 1941”
Może i tak bywało?
ratings: very good / excellent
Jest kilka potknięć przecinkowych (na przykład brak przed "a nie luksus krzesełek") i błędy w formatowaniu, które trochę utrudniają czytanie. Nie wiem, czemu kreski dialogowe są tak daleko od zdań. Chyba dwa czy trzy razy dalsze zdania wypowiadane przez tę samą osobę są pisane od nowego wiersza (na przykład po "wspomina").
Poza tym przydałoby się wygładzenie zdań, w których powtarzają się wielokrotnie "nasz", "nasze", a także "ja".
ratings: very good / excellent
Byłem tak zaaferowany wstawianiem tego tekstu (jest to pierwszy mój tekst tutaj), że zapomniałem o skontrolowaniu jego wyglądu.
Będę starał się unikać podobnych błędów.
ratings: perfect / excellent
ratings: perfect / excellent
Czyżby dlatego, że te ich ruble - to dla nas śmieci?
Pewnie dlatego, że my som wielgie pany, a Ruscy to coś gorszego.
Strzelać, strzelał, ale nikogo nie zabił. Chyba, że przez przypadek, bo zanim nacisnął na spust, zamykał oczy. A gdy miał taką możliwość, że nikt na niego nie patrzył, strzelał w powietrze.
Nigdy więcej wojny...!
Są ludzie i ludziska. Fakt bycia Niemcem, Polakiem czy Chińczykiem o niczym nie świadczy. Ważne, czy jest się człowiekiem.
ratings: perfect / excellent
ratings: perfect / excellent
Nie bardzo rozumiem, czy Twój zarzut dotyczy mnie, czy napisałeś tak ogólnie.