Author | |
Genre | biography & memoirs |
Form | prose |
Date added | 2014-05-19 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 3612 |
- Das ist ein Federhalter - powiedział nasz nauczyciel niemieckiego, którego nazywaliśmy „Franek”.
- Powtórz!
- Das ist ain fejdehalte – powtórzyłem najlepiej jak umiałem.
- Gut - pochwalił Franek.
Tak zaczynała się moja znajomość z niemieckim w pomorskim liceum. Franek starał się jak mógł. Wbijał nam do głowy te wszystkie der-die-dasy, śpiewał ładnym tenorem o Lorelei, a numery kolejnych lekcji pisał na tablicy słowami. W czasie takiego pisania w klasie musiała być idealna cisza. Któregoś dnia ciszy nie było i Franek wpadł w szał. Rzucił kredę i wyskoczył na środek klasy.
- Który gadał? - zaryczał. - No, który? Gadać to macie odwagę, a przyznać się to już nie! Tfuu!
To „tfuu” było tak spontaniczne, że Franek naprawdę splunął, a jego ślina wylądowała na klapie mojej kurtki. Klasa ryknęła śmiechem, a Franek wypadł z sali i nie pokazywał się przez tydzień. Pewnie niewielu ludzi ma szczęście być oplutym przez nauczyciela - ja miałem! Mimo tego niemiecki szedł mi nieźle i coś niecoś w głowie zostało.
Język niemiecki powinien właściwie mi być potrzebny na co dzień, bo urodziłem się i mieszkałem w takim miejscu w Polsce, gdzie najbliższym dużym miastem był Berlin. Niestety pomiędzy moim miastem, a Berlinem była „granica przyjaźni` na Odrze, i kontakty polsko-niemieckie na moim szczeblu nie istniały. To były ziemie nazywane przez naszych rodziców „poniemieckie” a przez polityków „prapolskie”. Dla rodziców prapolskie było Wilno, Lwów albo Wołkowysk. Tu wszystko było poniemieckie, bo mieszkaliśmy w domach pozostawionych przez Niemców i chodziliśmy do kościołów zbudowanych przez Niemców. Większość tych kościołów była kiedyś protestancka i niektórzy z nas nawet wątpili, czy msza lub ślub w takim przechrzczonym kościele będą ważne. Księża zapewniali, że tak, chociaż nie mówili swoim owieczkom, że tereny te nadal pozostają pod tytularnym zarządem arcybiskupów niemieckich. Nasz polski biskup z Gorzowa miał tytuł sufragana, ale nikt z bożego ludu słowa tego nie rozumiał i nie pytał, komu biskup podlegał. Niektórzy nawet mówili, że sufragan to jest taki ważniejszy biskup. Sprawy te uregulował dopiero w roku 1972 papież Paweł VI. Chodziłem do poniemieckiej szkoły przechodząc codziennie koło budynku stacji kolejowej, na którym spod wielokrotnie odnawianego napisu z jej polską nazwą, uparcie wyzierał napis z jej nazwą niemiecką. Dla moich rodziców wszystko tu było nie nasze, i należało tylko patrzeć kiedy Niemcy przyjdą i nas stąd wypędzą. Rodzice wyjechali „zza Buga” bo po kilku latach życia tam pod Sowietami w czasie wojny, wiedzieli już czym ono pachnie i nie chcieli takiego życia na stałe. Nie wyjechali za chlebem, jak inni wcześniej do Ameryki - wyjechali ze strachu.
Za chlebem to wyjechał w dwudziestych latach Wicek Szyszko. Przez kilka lat nie dawał znaku życia, aż któregoś dnia przyszedł od niego list - z Paragwaju. List zaczynał się typowo:
„W pierwszych słowach mego listu, niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
Jestem zdrowy, czego i Wam życzę ”.
Dalej Wicek pisał, że pasie konno tysiąc krów, że trawa tam jest taka wysoka aż chłopa na koniu prawie przykrywa, że rzeka jest taka szeroka, że drugiego brzegu nie widać, i że węże są takie wielkie, że cielaka połknąć mogą. Czytała list cała wioska, czytała i orzekła:
- Wicek zwariował!
Czy kto widział kiedy tysiąc krów? Tyle to chyba na całym świecie nie ma. Jaka trawa jest na chłopa z koniem wysoka? Jaka to może być rzeka, co jej drugiego brzegu nie widać? Toć Bug i Wisła są wielkie, a brzeg zawsze widać. No, i jeszcze te węże! Zwariował Wicek jak nic! Ale Wicek nie zwariował. On pracował tam jako gaucho. Pasał krowy na pampie, gdzieś nad brzegami Parany, a anakondy mu cielaki kradły.
Tu, na Pomorzu, rzeka była normalna, węże takie same jak za Bugiem, i żyć się dało. Ludzie żyli jak umieli. Na co dzień ciężko pracowali, w święta świętowali, a czasem... szukali poniemieckich skarbów.
W naszym miasteczku był młyn, a w nim pracował pewien pan, który trafił tu w czasie wojny jako robotnik przymusowy. We młynie pracowała też wtedy młoda i bardzo samotna Niemka. Młody Polak wpadł jej w oko. Spotykali się potajemnie, aż w końcu doszło do „zhańbienia rasy aryjskiej”. Sprawa na szczęcie się nie wydała i kochankowie byli razem do końca wojny. Pod koniec wojny Niemka uciekła za Odrę, a Polak został i pracował nadal we młynie. Korespondowali jednak, i któregoś dnia dostał od niej list z wiadomością, że gdzieś koło naszego domu zakopany jest skarb. Pani wymieniła trzy prawdopodobne miejsca: pod włoskim orzechem, pod oknem od strony sadu, i przy drodze za oborą. Młynarz wsiadł na rower, przyjechał do nas i opowiedział o skarbie. Mój ojciec w skarby nie wierzył, ale mój stryjek przekonał go i rozpoczęli poszukiwania. Pod orzechem już był dół, w którym bawiliśmy się w chowanego. Nie wiadomo, czy był to dół po bombie czy po skarbie, ale tam już nie kopali. Od strony sadu były cztery okna, a pod nimi rosły kwiaty posadzone przez moją mamę. Mimo jej protestów przeryli ziemię pod każdym oknem, wszystkie kwiaty zniszczyli, a znaleźli tylko zardzewiałą rakietnicę - i to radziecką. Został jeszcze do przeszukania teren za oborą. Było go dużo i przekopywanie całości nie miało sensu. Szukali zatem miejsca, gdzie ziemia była niedawno ruszana. Było takie. Zaczęli tam kopać i znaleźli ... zwłoki kobiety. Dali sobie wtedy spokój ze skarbami, ojciec postawił na grobie krzyż, a na Wszystkich Świętych mama zapalała pod nim świeczkę.
Byli jednak tacy, co skarby znaleźli. W niedalekiej wsi ktoś rozbierał starą oborę i pomiędzy cegłami znalazł „cegłę” ze złota. Ucieszył się bardzo i postanowił spełnić swoje największe marzenie, czyli kupić samochód. Nie było to w tamtych czasach łatwe, ale nasz szczęściarz miał podwójne szczęście, bo sąsiad miał samochód i chciał go sprzedać. Wziął więc znalazca „cegłę” do kieszeni, flaszkę wódki do drugiej i poszedł handlować. Wódkę wypili, targu nie dobili, ale sprawa się rozniosła. Nazajutrz przyjechała Milicja Obywatelska i złoto zarekwirowała. Może więc to i dobrze, że koło naszego domu skarbu nie było.
Były te ziemie też i prapolskie, bo przecież o dwadzieścia kilometrów od naszego miasteczka leży Cedynia, gdzie 972 roku Mieszko dał łupnia Niemcom. Niedaleko Cedyni są Gozdowice i Siekierki, gdzie całkiem niedawno daliśmy razem z Ruskimi jeszcze raz łupnia Niemcom w 1945 roku. Oby po raz ostatni. Cmentarz w Siekierkach był miejscem corocznych uroczystości wojskowych z okazji i na cześć. Nas, uczniów, wożono tam, żebyśmy tworzyli „radosny tłum młodzieży”. Staliśmy czasem zmarznięci, czasem spoceni, a czasem popijając po kryjomu winko „patykiem pisane” i słuchaliśmy apeli poległych, których treść znaliśmy na pamięć. Widywaliśmy przy takich okazjach ludzi znanych tylko z gazet lub telewizji: ministrów, sekretarzy partii i generałów. W roku 1966 Kościół czcił tysiąclecie chrztu Polski, a rząd tysiąclecie powstania państwa polskiego. Niby okazja była ta sama, ale obie strony robiły to po swojemu. Koło Cedyni bezimienne wzgórze ochrzczono imieniem Czcibora i wybudowano na nim pomnik ku czci bitwy z 972 roku, a w Siekierkach urządzono paradę wojskową, jakiej dotąd nie było. Przyjechała polska kompania honorowa aż z Warszawy, radziecki pacziotnyj karaul aż z Legnicy i Ehrenkompanie braterskiej armii NRD aż z Berlina. Apel poległych był długi, bo wymieniano w nim wszystkich od roku 972 do 1945. Wraz z kolegami straciłem rachubę już gdzieś koło odsieczy wiedeńskiej, bo słońce i winko zrobiły swoje. Paradę odbierał sam marszałek Spychalski, a maszerowali i nasi, i Ruscy, i zaprzyjaźnieni żołnierze z NRD.
Co czcili ci z NRD? Czy pamięć tego łupnia pod Cedynią, czy tego pod Siekierkami?
Kilka lat później potem granica na Odrze zaczęła być trochę mniej „granicą przyjaźni”, a trochę bardziej zwykłą granicą i w naszym mieście pojawili się pierwsi Niemcy. Przyjeżdżali Trabantami i Wartburgami, czasem coś kupowali, ale przede wszystkim odwiedzali swoje dawne ziemie. Choć byli z zaprzyjaźnionego kraju, a nie odwetowcami z Niemiec Zachodnich, ale i tak wzbudzali w naszych rodzicach obawy. Któregoś dnia zatrzymał się koło naszego domu Trabant, wysiadło z niego parę osób i zaczęło się przechadzać. Moja mama, mimo licznych zajęć domowych, zawsze dokładnie wiedziała, co dzieje się na ulicy. Zauważyła naturalnie i to auto.
- Ty uczysz się niemieckiego. Dowiedz się, czego oni chcą. Pewnie chcą zabrać nam dom! - powiedziała.
Sprężyłem się w sobie, bo miał to być mój pierwszy kontakt z prawdziwymi Niemcami, i zrobiłem co mama kazała.
- Mój ojciec tu mieszkał - odpowiedział kierowca Trabanta. - On już nie żyje, a ja chciałem tylko popatrzeć - dodał z zakłopotaniem.
Nic mądrego mu nie odpowiedziałem, bo ani moja znajomość języka, ani sytuacja na to nie pozwalała. Pasażerowie Trabanta postali jeszcze chwilę i odjechali.
- A widzisz! Oni jeszcze kiedyś nas stąd wygonią! - powiedziała zdenerwowana mama i wysłała mnie do sklepu po parę kilo soli, mąki i cukru.
Sól kupowało się wtedy często, bo ludzie pamiętający wojnę znali jej wartość i zawsze w niepewnych czasach ją kupowali. Kupowali ją, gdy umarł Stalin, po śmierci Bieruta i w czasie wydarzeń poznańskich roku 1956. Zawsze potem okazywała się niepotrzebna, i niektórzy zgromadzili w ten sposób duże jej zapasy. Podobno ktoś składał sól w obórce na poddaszu. Deski poddasza były marne, a sól ciężka, więc któregoś dnia deski pękły, spadły razem z solą i poraniły cielę stojące na dole. Cielę trzeba było dobić i sól się w końcu przydała.
Niemiec oglądający nasz dom był nieśmiały, ale byli i tacy, którzy zachowywali się inaczej. Któregoś dnia milicjant zatrzymał NRD-owskie auto i poprosił o dokumenty. Kierowca starał się zrozumieć o co chodzi, ale pasażer z tyłu poradził mu:
- Nie wysilaj się. On powinien mówić po niemiecku.
Mieli pecha, bo milicjant był byłym warszawskim powstańcem i znał niemiecki.
- Po niemiecku, to ja musiałem mówić, gdy mnie w mordę biliście - odpowiedział dobrą niemczyzną i wymierzył solidny mandat - za byle co.
Jeździliśmy do NRD i my - do Frankfurtu i Schwedt na zakupy, a do Berlina do ZOO, bo było najbliżej. Była tam Aleja Papug, gdzie na słupkach siedziały przywiązane papugi z zadaniem umilania gościom pobytu swoją krasą. Dalej była estrada na wolnym powietrzu, gdzie można było za darmo posłuchać chóru Gerda Michaelisa, czyli najpopularniejszego wtedy tamtejszego zespołu młodzieżowego. Berlin dostarczał nam też telewizji, bo nasza dopiero raczkowała i nie wszędzie jeszczebyła odbierana. Wystarczył kupiony w NRD telewizor, dwie wielkie anteny na dachu i mieliśmy dwa niemieckie programy - w tym jeden zachodni! Oglądaliśmy przede wszystkim programy muzyczne i sportowe, bo te w większości rozumieliśmy. Znający język oglądali też zachodnie wiadomości i porównywali je z wiadomościami z Wolnej Europy. A Berlin Zachodni Wschodniego nie oszczędzał i walił prosto z mostu, co Walter Ulbricht miał na sumieniu. Dla Polaków nie było to takie ważne, ale przecież słuchali tego też „miłujący pokój” obywatele NRD. Wierzyli w to czy nie? Kto to wie?
Zawsze ciekawiło mnie, jak czuli się Niemcy z NRD, którzy w walczyli czasie wojny. Tym z Wehrmachtu było pewnie łatwiej, bo przeważnie byli zwykłymi żołnierzami z poboru, ale żyli tam też przecież byli SS-mani i gestapowcy, bo nie wszyscy uciekli do Ameryki Południowej lub mieszkali w RFN. Ich dzieci i wnuki wychowywała teraz FDJ i wpajała im miłość do radzieckich i polskich kolegów. Ich dzieci i wnuki defilowały teraz w niebieskich koszulach, tak jak oni ongiś w brunatnych i pewnie po tych samych ulicach co oni kiedyś. Co czuli widząc te defilady? Bali się? Śmiali się z nich? A może było im to obojętne? Co opowiadali dziadkowie i rodzice o tamtych czasach? O co pytali młodzi? Co wiedzieli o Hitlerze? Czy w ogóle pytali starszych o cokolwiek? Nigdy się tego nie dowiedziałem, chociaż nie raz rozmawiałem z młodymi Niemcami z NRD. Odpowiedź zawsze była jedna: „My jesteśmy inni”. Nie drążyłem wiec dalej, chociaż nie bardzo w tę inność wierzyłem.
Nie mogłem też być zbyt nachalny, bo moje kontakty z nimi były prawie oficjalne. Zachciało mi się bowiem zostać pilotem wycieczek zagranicznych, bo fajnie jest jeździć po świecie za nie swoje pieniądze. „Juventur” akurat organizował kurs, więc ukończyłem go i zdałem egzamin z niemieckiego. Jako początkujący pilot nie miałem szans na RFN ani na Austrię, ale wycieczki do i z NRD mogłem dostawać bez problemu. Dostałem kiedyś grupę, która przyjechała nocnym pociągiem do Rzeszowa, a mieszkać miała w Sanoku. Zakwaterowałem ich około czwartej rano i poszedłem do swojego pokoju pospać trochę przed śniadaniem. Ledwie zasnąłem, a już zbudziło mnie pukanie do drzwi. Otwieram i widzę... milicjanta z dwiema dziewczynami.
- Czy to Pan jest pilotem tej niemieckiej wycieczki, która tu mieszka? - pyta funkcjonariusz.
- Tak - odpowiadam jeszcze przez sen.
- A te panienki to są z Pańskiej grupy?
Skąd ja mogę to wiedzieć? Widziałem grupę tylko przez chwilę na dworcu i przy rozdawaniu kluczy. Nie nauczyłem się jeszcze rozpoznawać ich twarzy. Dziewczyny domyśliły się jednak, o co milicjant pyta, bo zaraz się do mnie przyznały.
- Co one zmalowały? - pytam przedstawiciela ludowej władzy.
- Łaziły jeszcze przed szóstą po osiedlu, dzwoniły do mieszkań i chciały sprzedawać salami.
Już chciałem parsknąć śmiechem, ale przypomniałem sobie, że z władzą żartów nie ma.
- To co z nimi zrobicie? Zamkniecie je? - zapytałem.
- E tam! Nagadaj im Pan do słuchu, i niech tego więcej nie robią.
Funkcjonariusz MO nie był służbistą, ale całą robotę zepchnął na mnie. Teraz ja musiałem być służbistą. Zrobiłem poważną minę i udzieliłem dziewczynom równie poważnego upomnienia. Dla mnie sprawa się skończyła, ale nie dla nich, bo wychowane były po NRD-owsku i należały do FDJ. Przejęły się tym bardzo, były grzeczne, zawsze punktualne, uważnie słuchały co mówię i nie odstępowały mnie ani na krok. Dla mnie nie było to miłe, bo nawet siedząc w ubikacji wiedziałem, że one czekają pod drzwiami.
Trudno jest być Niemcem z NRD, bo są sytuacje, gdy niemiecka dusza jest w rozterce. Tak było podczas transmisji meczu piłkarskiego NRD-RFN. Siedziałem z moją grupą przed telewizorem i dyskretnie ją obserwowałem. Już przy hymnach narodowych nie byłem pewny, który uważają za swój. Gdy padł gol dla NRD ucieszyli się bardzo, a gdy dla RFN ... też.
Trudno jest być członkiem FDJ, który podpadł za granicą za handel. Moje „handlarki” męczyły się przez cały pobyt, aż w końcu wsiadając do pociągu, odważyły się mnie zapytać:
- Czy napiszesz o nas w swoim raporcie?
- Nie napiszę - odpowiedziałem.
Ucałowały mnie, wyściskały i dały mi w prezencie ... salami, którego nie udało im się wtedy sprzedać.
ratings: very good / excellent
Są drobne potknięcia interpunkcyjne i odstępów (np.(spacje), ale naprawdę drobne. Zwróć uwagę - przed wielokropkiem nie powinno być odstępu. Po wielokropku - tak.
ratings: very good / excellent
Brakuje przecinków przed: Jak umiałem, jak mógł, kiedy, co po, czym ono, aż, czy po, co mama, o co, siedziałem, ucieszyli się; zbędne są przecinki przed: i należało, wiedzieli, i żyć, zawsze, i niektórzy.
W zapisie: Mecz NRD-RFN zamiast łącznika powinien być myślnik, czyli z obydwóch stron spacje.
Niepotrzebnie "Franek" raz napisano w cudzysłowie. Samochody trabant i wartburg należało pisć małymi literami; wielkimi tylko wtedy, gdyby pisano: samochód marki Trabant (Wartburg).
W końcówce niepotrzebnie też słowa "Pański" i "Pan" napisano wielkimi literami.
Sporo tych potknięć, ale na wyrost za poprawność językową daję ocenę bardzo dobrą.
Cieszę się, że czytacie tak uważnie.
Będę starał się unikać podobnych błędów.
ratings: perfect / excellent
A wszelkie spacje czy im podobne literówki mam...
O nie: ani w nosie, ani za oknem, ani w innym nieciekawym miejscu względnie koszu na śmieci.
Mam je w nie-pamięci, jakby zapisał Cyprian Kamil Norwid :-)))))
ratings: perfect / excellent
Świetna lektura, przywracająca skołatanemu Czytelnikowi dobry nastrój i wiarę w to, że mimo wszystko
Będzie lepiej! tylko lepiej!
(vide Tymek "Będzie lepiej")
(Tak, z tego Mniszka, w którego leśnych ostępach na tzw. Kisach przez 6 lat okupacji hitlerowcy zamordowali i w zbiorowych mogiłach pogrzebali blisko 12 tysięcy Polaków.)
Kiedy ci moi kuzyni stamtąd do Polski wracali /zawsze nieludzko wprost bogaci/, do łez się wprost naśmiewali z Niemców, tych fryców, boki sobie z nich zrywali...
Ironią losu było - i jest do dzisiaj - że to nie oni u nas, a właśnie my u nich jako ten bidny naród zwycięski wciąż "dorabiamy się i dorabiamy"
i końca temu nie widać
??
- od poniemieckiego, zrównanego alianckimi nalotami z ziemią Stettina, za PRL-u /na planie gwiaździstym Paryża/ od z e r a zbudowanego nowego polskiego wielkiego Szczecina;
- od postenerdowskiego Gartz;
- od pobliskiej księcia Czcibora /brata Mieszka 1./ Cedyni;
- od postradzieckiej /z racji stacjonującej tam przez dziesięciolecia jednostki wojsk lotniczych Armii Czerwonej/ Chojny;
- itd., itd.,
żeby tylko z grubsza nakreślić bardzo pobieżny szkic tamtej tak unikalnej w skali k/raju Czasoprzestrzeni.
Dlaczego taka jak ta /a nie inna/ literatura wspomnieniowa jest dla dzisiejszego unijnego pokolenia Polaków
wprost jak ten tlen n i e z b ę d n a
?!
Piszesz "jest dla dzisiejszego unijnego pokolenia Polaków
wprost jak ten tlen n i e z b ę d n a".
Pewnie masz rację, tylko jakoś nie wierzę, żeby to pokolenie ją czytało.
- a średni Polak czyta /przypominam/ jedną książkę rocznie -
nie oczekuj, że się czegoś dowiesz, oglądając obrazki /na wyświetlaczu, na bilbordzie, na ekranie/.
Ktoś w Min. Edukacji Narodowej od dziesięcioleci bierze gruby pieniądz za to, żebyśmy jako naród w umiejętności czytania/pisania pozostali na etapie "Ala i As poszli w las". Zadawnione bodaj jeszcze od czasów wojny z Hitlerem wieczne niedoinwestowanie sfeminizowanej polskiej oświaty skutkuje tym,
że tzw. ludzie po szkole nie potrafią pisać ortograficznie i czytać ze zrozumieniem