Author | |
Genre | biography & memoirs |
Form | prose |
Date added | 2014-08-11 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 3325 |
Spotkałem ich w gorący, majowy dzień na ścieżce w zapomnianej przez Boga i ludzi górskiej dolinie. Spotkałem psa z panem. Nie pana z psem - psa z panem.
Olbrzymi pies pojawił się nagle kilkanaście metrów przede mną i stanął jak wryty w ziemię. Stanąłem i ja. Patrzyliśmy na siebie wzajemnie zaskoczeni naszą obecnością na tym odludziu.
- Nie bój się! On nie gryzie - usłyszałem głos z tyłu.
Obejrzałem się i zobaczyłem mężczyznę idącego wolno w moją stronę. To „nie bój się” wcale mnie nie uspokoiło, bo oto stałem sam z olbrzymim psem przede mną i nieznanym mężczyzną za mną. Nie boję się ani psów ani ludzi spotykanych w górach, ale tym razem poczułem się osaczony. Stałem, a oni powoli podchodzili. Pies był olbrzymim, brunatnym bydlęciem, mieszanką bernardyna, wilczura, collie i czegoś jeszcze. Łeb miał nienaturalnie opuszczony i skręcony w lewo i mocno utykał na lewą przednią łapę. Wszystko to sprawiało wrażenie, jakby podchodził w ukłonach. Mężczyzna był drobny, ubrany w zniszczoną marynarkę, która kiedyś była chyba zielona i takie same spodnie. Stroju dopełniała czapka narciarka, która kiedyś była chyba niebieska i gumowce. Siwiejąca, zaniedbana broda, pożółkłe od papierosowego dymu wąsy i podpuchnięte od nadużywania alkoholu oczy dopełniały wyglądu typowego człowieka lasu, spotykanego czasem na leśnych ścieżkach lub w wiejskich knajpach.
Pies podszedł pierwszy, obwąchał mnie, naparł na mnie całym ciężarem wielkiego cielska i kazał się pogłaskać. Głaskałem wiec jego zmierzwioną sierść na brzydkim łbie, a on patrzył na mnie dużymi, uśmiechniętymi oczami.
- Mówiłem, że nie gryzie - powiedział mężczyzna. - Gdzie idziesz?
- Na Kiczerę - odpowiedziałem.
- Siadaj - zakomenderował nieznajomy. - Zapalimy.
- Nie palę - odpowiedziałem.
- Ale usiąść chyba możesz? - zapytał. - Siadaj.
Usiedliśmy na butwiejącym pniu, a pies uwalił się nam u stóp. Nieznajomy wyciągnął tytoń i skręcił papierosa. Przypalił, zaciągnął się głęboko i zapatrzył w ścianę modrzewiowego młodnika przed nami. Miał brudne, zniszczone ciężką pracą dłonie. Były one tak drobne, że aż trudno było uwierzyć, żeby kiedykolwiek trzymały siekierę lub kilof.
- Idziesz na Kiczerę. A na Kamieniu byłeś? - zapytał.
- Byłem - odpowiedziałem.
- No to wiesz, jakie tam jest rumowisko. Tam go znalazłem - powiedział, pokazując na psa.
Strzepnął popiół z papierosa i zaczął opowiadać.
Psa, przywiązanego drutem do drzewa, znalazł na szczycie góry. Musiał tam być już długo, bo leżał prawie bez życia. Wcześniej szarpał się i darł łapami mech, aż zakopał się tak głęboko, że prawie nie było go widać. Leżał cicho i gdyby jego wybawca przechodził o kilka kroków dalej, nie zauważyłby go. Drut werżnął mu się w kark tak głęboko, że trzeba było wycinać go nożem. Kruki nie czekały aż pies zdechnie, bo obszarpane prawe ucho świadczyło, że powoli rozpoczynały już biesiadę. Nieznajomy uwolnił psa, ale on nie miał sił iść, a był za ciężki, żeby go znieść. Nosił mu więc wybawca przez kilka dni wodę i jedzenie, a po nocach strzegł przed drapieżnikami. Gdy pies odżył, zabrał go do domu i kurował dalej. Kark psa zagoił się, ale pozostał sztywny i skręcony w lewo. Przednia, złamana łapa zrosła się źle i dlatego pies teraz utyka.
- Na śmierć go tam jakiś drań zostawił - powiedział nieznajomy, zadeptując peta. - Taki kawał ciągnąć psa, żeby przywiązać do drzewa. Dałby na piwo jakiemu myśliwemu, to by mu psa po ludzku zastrzelił. Przywiązać by tego dziada tam do buka taką samą linką i niech mu lisy dupę na żywca obszarpią - zakończył.
- Masz coś do picia? - zapytał po chwili milczenia.
- Mam herbatę - odpowiedziałem.
- No, co ty? - powiedział, patrząc na mnie z niesmakiem.
- Nie mam gorzały, bo nie lubię sam pić - próbowałem sie usprawiedliwiać.
- Nie musisz sam pić. Przecież spotkałeś człowieka, spotkałeś psa i pasowałoby coś wypić, a ty nic nie masz - skarcił mnie.
Faktycznie, powód do wypicia był równie dobry jak każdy inny, ale wódki nie było i winien temu byłem tylko ja. Schodząc z tego śliskiego tematu zapytałem:
- Jak go nazwałeś?
- Jak to jak? Pies - odpowiedział zdziwiony moim pytaniem.
- Musi sporo jeść, ten... Pies - kontynuowałem rozmowę.
- No, sporo - zgodził się. - Zżarłby pewnie z pół wiadra, ale mu tyle nie daję, bo skąd. Mam sąsiada, któremu czasem pomagam przy robocie i on daje mi żarcie dla psa. Gorzej jest, gdy pracuję w lesie.
- Dlaczego? - zdziwiłem się. - Przecież w lesie sobie coś złapie.
- No, co ty? - odpowiedział. - Widzisz przecież, że to jest kuternoga i nawet żaby nie dogoni. Ja masz coś do żarcia, to mu daj - zakończył.
Wygrzebałem z plecaka paczkę pierniczków w czekoladzie, otworzyłem ją i podsunąłem mojemu rozmówcy.
- Nie jem słodkiego - powiedział. - Daj jemu.
Podałem psu pierniczka, ale on nie chwycił go jak głodny pies, tylko delikatnie wziął go w zęby i położył pomiędzy przednimi łapami. Potem obwąchał go i łaskawie spożył. Jego wielka paszcza mogłaby pochłonąć w sekundę całe pudełko takich ciastek, ale on jadł je niby uroczysty obiad. Dałem mu drugie i kolejne, a on zjadał je równie powoli. Gdy paczka się skończyła, pies jakby to zrozumiał, bo położył pysk na łapach i zamknął oczy.
- Nie jest taki głodny - powiedziałem. - Jadł spokojnie.
- Gówno - usłyszałem w odpowiedzi. - Od wczoraj nic nie żarł, ale on ma kulturę i umie się zachować.
Mój rozmówca skręcił następnego papierosa i palił go starannie, strzepując popiół na ziemię pomiędzy swoimi butami. Ja patrzyłem na las i bezwiednie głaskałem psa po karku. Milczeliśmy.
- Pies! Idziemy! - przerwał milczenie nieznajomy, wstając. - A ty idź na tę Kiczerę - dodał.
- No to do widzenia - powiedziałem do obydwu, patrząc na pana i głaszcząc psa.
- Do widzenia. Miłego dnia i przyjemnej wędrówki - odpowiedział nieznajomy i pomachał mi ręką tak, jak macha się na pożegnanie z pociągu.
To „miłego dnia i przyjemnej wędrówki” usłyszane z takich ust i w takim miejscu bardzo mnie rozśmieszyło. Ruszyłem więc szybko przed siebie, starając się nie parsknąć śmiechem. Po przejściu kilkudziesięciu kroków zatrzymałem się i obejrzałem. Wielki pies i mały człowiek szli powoli piaszczystą ścieżką, dochodząc do jej zakrętu.
Odczekałem, aż znikną za lasem i ruszyłem dalej. Zrezygnowałem z Kiczery i skręciłem na Kamień. Poszedłem na przełaj przez gęsty, podszyty jeżynami las. Po jakimś czasie las się skończył i pojawiły się omszone kamienie, pomiędzy którymi tkwiły poskręcane od wiecznej walki z wiatrem buki i połamane jodły. Ich odłamane wierzchołki leżały pomiędzy mchowymi kulami, odarte z kory i wypolerowane na szaro przez deszcze i śniegi. Dalszy marsz był przełażeniem przez zasieki z pni i kamieni i brnięciem w mokrym mchu. Zmęczony, w przemoczonych butach dotarłem na szczyt, usiadłem i rozejrzałem się dookoła. Więc to na tym leśnym pobojowisku Pies został skazany na śmierć. Na szczyt nie wiodła żadna ścieżka, więc oprawca musiał prowadzić go, przedzierając się tak jak ja. Musiał dojść aż gdzieś tutaj, bo mój rozmówca znalazł Psa na szczycie góry.
„- Taki kawał ciągnąć psa, żeby przywiązać do drzewa” - przypomniały mi się słowa usłyszane w dolinie.
Robiło się późno. Ruszyłem więc w dół, myśląc o człowieku, który to zrobił i starałem się pojąć, jak biegły jego myśli.
Ludzie pozbywają się psów na różne sposoby: oddają do schronisk, proszą weterynarza lub myśliwego o uśmiercenie ich „po ludzku” lub porzucają je na drogach. Po co więc tamten człowiek wywlókł Psa na górę?
Czy tak bardzo wstydził się swojego czynu, że musiał dokonać go gdzieś na pustkowiu?
Czy może ubzdurał sobie, że składa w ten sposób ofiarę jakiemuś bóstwu?
Czy też poszedł z psem do lasu i nagle postanowił się go pozbyć, bo pies go zdenerwował?
Tak czy inaczej był to albo sadysta, albo człowiek niespełna rozumu.
Minęło kilka miesięcy i nadeszły marcowe roztopy. Siedziałem w wiejskim lokalu o dumnej nazwie „Delikatesy”, składającym się ze sklepu spożywczo-przemysłowego i baru. Siedziałem oczywiście w barze przy kuflu grzanego piwa. Wyposażenie lokalu stanowiły cztery stoliki, ciężkie metalowe krzesełka, plazmowy telewizor na ścianie i szynkwas, za którym królowała gruba kobieta w nieokreślonym wieku. Byłem tu jedynym gościem, telewizor grał tylko dla mnie i tylko dla mnie siedziała za szynkwasem barmanka.
Nagle przed bar zajechał ubłocony traktor z przyczepą, a z niej wyskoczyło prosto w kałużę kilku robotników leśnych. Weszli do baru i jeden z nich już od drzwi zawołał:
- Daj nam Krysieńko po grzanym piwku z cukrem!
- Nie włazić mi tu z błotem! - przywitała ich stukilogramowa Krysieńka. - Kto to będzie sprzątał?
Leśni ludzie grzecznie wyszli i zaczęli wycierać ubłocone gumowce o ścianę i o trawę. Krysieńka tymczasem uruchomiła procedurę grzania i nalewania piwa. Oczyściwszy z grubsza buty, klienci pozdejmowali wierzchnie okrycia i czapki, zabrali bez pytania dwa krzesła od mojego stolika i obsiedli trzy pozostałe. Zapalili papierosy i bar wypełnił się zapachem wilgotnej odzieży, dymu i ciepłego piwa nalewanego przez Krysieńkę. Dla jednego z gości zabrakło miejsca.
- Siąde se tam - powiedział i pokazał na mój stolik.
- Można? - zapytał mnie i usiadł, nie czekając na pozwolenie.
- Można - odpowiedziałem dla formalności.
- Smacznego - powiedział, wskazując wzrokiem na moje piwo i rozpinając podgumowany płaszcz.
- Dziękuję - odpowiedziałem.
To „smacznego” zabrzmiało w tym lokalu jak słowo nie z tego świata. Mój sąsiad wyciągnął tytoń i skręcił papierosa. Przypalił, zaciągnął się głęboko, potem wyjął spod płaszcza wymięte czasopismo z krzyżówkami i zaczął rozwiązywać jedną z nich. Szło mu to szybko i zanim Krysieńka podała piwo, rozwiązał ją do połowy.
- Smacznego - odwzajemniłem grzeczność.
- Dziękuję - odpowiedział i trącił swoim kuflem mój. Wypił duszkiem połowę z kufla i powiedział:
- Dobre piwo na taki dzień, bo ciepłe.
Dopiero teraz przyjrzałem mu się dokładniej. Był drobny, miał siwiejącą brodę i pożółkłe od papierosowego dymu wąsy. Jego brudne, zniszczone ciężką pracą dłonie były bardzo drobne. Zauważył, że mu się przyglądam, pociągnął mocno z kufla i powiedział:
- Nie jesteś stąd. Co tu robisz?
To zabrzmiało jak usłyszane prawie przed rokiem: „ Mówiłem, że nie gryzie. Gdzie idziesz?”
Byłem już pewny kogo mam przed sobą, wiec zapytałem:
- A gdzie masz Psa?
- Wilki go zimą zżarły, bo był kuternoga i nie dał rady uciec - odpowiedział automatycznie i dopiero teraz zaczął mi się przyglądać.
- Ty! Znam cię! - powiedział wyraźnie zadowolony. - To ty karmiłeś Psa ciastkami. Porzygał mi się potem na buty - dodał. - Krysieńko! Piwo dla kolegi!
- Dwa piwa! - uzupełniłem zamówienie.
- Jestem ci winien coś do picia za wtedy. Pamiętasz? - dodałem.
- No, jak chcesz postawić to fajnie - odpowiedział.
Pociągnęliśmy mocno z naszych kufli, a potem sąsiad opowiedział mi historię końca Psa.
W zimie pracował z kolegami przy wycince drzew na stokach Magury, a Pies mu towarzyszył. Łaził całymi dniami po lesie, bobrował w śniegu i myszy płoszył. Któregoś dnia Pies zaginął. Pan szukał go i wołał do późnej nocy. Nazajutrz znowu szukał, ale nie znalazł. Znalazł go dopiero po dwóch tygodniach, gdy wycinali drzewa na innym odcinku. Leżał na dnie wąwozu, zżarty już do połowy.
- Zżarły go wilki, bo był kuternoga i nie dał rady uciec - zakończył opowieść sąsiad. - Zżarły go - powtórzył ze smutkiem.
Zamilkliśmy obydwaj. Sączyliśmy piwo, patrzyliśmy bezmyślnie na reklamy wyświetlane w telewizji i nie chciało nam się mówić nic więcej.
Tymczasem koledzy mojego sąsiada skończyli swoje piwa i zbierali się do wyjścia.
- Idziesz? - zawołał któryś z nich.
- Idę. Tylko dopiję - odpowiedział i zaczął pić duszkiem.
- Poczekaj - powiedziałem.
- Niech nam pani naleje po setce - zawołałem w stronę baru.
Krysieńka sprawnie napełniła kieliszki i postawiła je na blacie.
- Wypijmy za Psa - zaproponowałem.
- Za Psa - odpowiedział i wypił jednym haustem.
Zapił resztką piwa, zapiął podgumowany płaszcz i ruszył za kolegami do wyjścia.
- Do widzenia i miłego dnia - zawołał od drzwi i pomachał mi ręką tak, jak macha się na dworcu z pociągu.
To „do widzenia i miłego dnia” tym razem mnie nie rozśmieszyło.
Bar opustoszał. Znów byłem tu jedynym gościem, telewizor grał tylko dla mnie i tylko Krysieńka nie siedziała za szynkwasem, bo była zajęta myciem kufli i opróżnianiem popielniczek.
ratings: very good / excellent
Wstawiłbym przecinki za: majowy dzień, na siebie, chyba zielona, chyba niebieska.
Trochę obco brzmi: "Czy może ubzdurał sobie, że składa w ten sposób ofiarę jakiemuś bóstwu?" Tak, jakby z innego tekstu. Ale to moje odczucie.
W jednym miejscu trzykrotnie powtarzasz pod rząd: "Krysieńka". Może zamiast drugiego napisać: "barmanka"?
Podobnie powtórzyłeś" "znalazł". Może drugie wyrzucić i trochę zmienić, np.: "Dopiero po dwóch tygodniach, gdy wycinali drzewa na innym odcinku, natknął się przypadkiem na niego".
ratings: very good / excellent
Słowo "wiec" miało prawdopodobnie brzmieć "więc".
Ponieważ jednak wielu czyta i wielu ma problemy z interpunkcją, wytłumaczę pozostałe swoje "przecinki" i jednocześnie zapytam, gdzie tkwi błąd:
- "na siebie" - bez przecinka odczytałem na dwa sposoby: "na siebie wzajemnie" lub "wzajemnie zaskoczeni". Chociaż faktycznie, jeżeli patrzyli "na siebie", to "na siebie wzajemnie" byłoby tautologią. Zostaje domyślne "wzajemnie zaskoczeni",
- "która kiedyś była chyba zielona" oraz "która kiedyś była chyba niebieska" są dookreśleniami, przed pozostałą częścią zdania. Dlatego piszę to z nawiasami lub przecinkami z obu stron. "Czapka narciarka (-) i gumowce".
Wiem, że kiedyś już tłumaczyłeś zasady interpunkcji, ale nie mogę odnaleźć, gdzie.
Co do "bóstwa" - nie chodziło o "ubzdurał". To tylko moje odczucie (każdy ma inne). Domniemanie składanie ofiary bóstwu przez drwala jakoś nie pasuje mi do niego. Ale, powtórzę, to żaden zarzut, tylko moje odczucie.
ratings: perfect / excellent
ratings: perfect / excellent
Pozdrawiam.