Author | |
Genre | adventure |
Form | prose |
Date added | 2014-12-01 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 3882 |
Stryj podszedł do ośnieżonego stogu, rozłożył obok płachtę i zaczął wyciągać z niego pęki suchej słomy. Mały Jaś stał obok, chuchał w marznące dłonie i patrzył jak stryjek pracuje, pogwizdując przez zęby. Z pogwizdywania przeszedł do nucenia kresowej piosenki, której refren brzmiał:
„Priszoł do mnie ryży pios, stał mordu lizaty.
Sztoby było wiesielej, cztoby ne skuczaty”.
- Stryjku! A co to znaczy ryży? - zapytał Jaś.
- To znaczy rudy. To jest taki kolor, jaki ma lis albo tygrys - odpowiedział stryj.
- A jak duży jest tygrys? - zmienił temat Jaś. - Taki jak koń?
- Mniejszy. Jak dwa Reksy - odpowiedział stryj.
Dziecięca główka Jasia zaczęła intensywnie pracować, starając się podwoić dziadkowego owczarka Reksa, ale nic z tego nie wychodziło.
- Ee! Stryjek się ze mnie śmieje! - krzyknął Jaś prawie przez łzy.
- O, taki jest. Patrz. Narysuję ci go - powiedział stryj przerywając pracę.
Wyszukał płaskie miejsce z nienaruszonym śniegiem i patykiem narysował olbrzymie zwierzę. Łeb miało wielki jak wiadro, grube łapy, a długi ogon sięgał aż pod żerdzie ogrodzenia. Stryj zaznaczył jeszcze oko i dorysował poprzeczne pasy.
- Tygrys ma takie czarne pasy na bokach - wyjaśnił. - Podoba ci się?
Jaś z zachwytem patrzył na rysunek i podziwiał ogrom zwierzęcia. Zimowy zmrok zapadał szybko, więc Jaś musiał wracać do domu. Nazajutrz rano pobiegł za stodołę, popatrzeć na tygrysa. Zatrzymał się za rogiem i ostrożnie wyjrzał. Tygrys był, ale ktoś przechodząc nadepnął mu na łeb i ślad buta zmienił jego pysk w szeroko otwartą paszczę. Tak zdeformowany tygrys był straszny i Jaś się go bał. Zaglądał do niego jeszcze kilka razy za dnia, ale po zmroku nie miał już na to odwagi. Z daleka obserwował róg stodoły i prawie na pewno widział, że coś się tam poruszało. Tej nocy nie spał. W jego wyobraźni wielkie zwierzę podnosiło się ze śniegu, przeciągało się, wychodziło zza stodoły i szło prosto pod okno jego pokoju. Jaś naciągał na głowę pierzynę i nasłuchiwał, czy w okno nie zaskrobie pazurzasta łapa. Następnego dnia tygrys został zraniony, bo ktoś butami zrobił mu dwie dziury w boku. Później przy jego oku pojawiła się psia kupa, aż którejś nocy nowy śnieg pogrzebał go na zawsze.
Wiosną na tygrysie zazieleniła się trawa, ale Jaś o nim nie zapomniał.
- Niech stryjek narysuje tygrysa jak w tamtym roku - porosił następnej zimy.
- Za stary koń już jesteś - odpowiedział stryj, ale narysował dokładnie takiego samego.
I znowu chodził tygrys przez kilka nocy za stodołą, aż zniknął rozmyty przez roztopy. Nie zniknął jednak z wyobraźni Jasia i długo jeszcze czaił się w zakamarkach piwnicy, straszył w krzakach przy drodze i stał się dla niego symbolem drapieżności i siły. Ten wyimaginowany tygrys nigdy nie był rudy, ale czarny. Obrazu tygrysa zabójcy i pana lasu dopełnił jeszcze Jasiowi kiplingowski Shere Khan i w ten sposób jego fascynacja tygrysem została ugruntowana raz na zawsze.
Mijały lata. Jaś stał się Janem i nie wypadało mu już prosić stryja o narysowanie tygrysa. Potem wyjechał do innego miasta, ale zawsze odwiedzając rodzinne domostwo, zaglądał za stodołę. Tygrysy były też najchętniej przez niego oglądanymi zwierzętami w ZOO. Obserwował je leżące na sztucznych rumowiskach lub krążące po klatkach. Patrzył na ich szerokie łapy stąpające miękko po betonie, ale najczęściej patrzył na oczy. Wkomponowane w pasiasty wzorek pyska spoglądały na gapiów bez cienia złości czy zaciekawienia. Zawsze patrzyły obojętnie i spojrzenie to miało w sobie coś wężowego, a węży Jan bardzo się bał.
Wiele lat później los zagnał Jana do Indonezji. Pracował tam przy budowie fabryki, a w wolnych chwilach starał się poznawać kraj i ludzi.
- Czy są tu jeszcze tygrysy? - zapytał kiedyś zasiedziałego tu angielskiego kolegę.
- Niewiele, bo polował na nie, kto chciał. Teraz też łowcy nie próżnują, mimo że są one pod ochroną - usłyszał w odpowiedzi.
- Kto to są ci łowcy? Kłusownicy jacyś? - zapytał Jan.
- W świetle prawa tak, ale tubylcy pojmują to inaczej - odpowiedział Anglik. - W ich języku nie ma nawet takiego słowa. Ty mierzysz wszystko europejską miarą. W Europie, kłusownikiem jest ktoś, kto poluje w cudzych lasach i jest to swojego rodzaju złodziej. Tu było i jest inaczej. Tu nawet król nie sięgał swoją władzą do dżungli, nie miał w niej swoich gajowych i nie policzył jej drzew ani zwierząt. W dżungli nie było więc kłusowników, bo ona była niczyja. Wielcy i malutcy czuli się w niej tak samo obco, bali się jej zdradliwych ścieżek, jej duchów i mieszkańców. Teraz państwo mieni się być właścicielem dżungli i zakazuje łowów, ale w ludzkich głowach zostało jeszcze dawne prawo dżungli niczyjej. Tutejsi łowcy znają zakazy przychodzące ze stolicy, ale ich nie przestrzegają. Urzędnicy ze stolicy zawsze miewali dziwne pomysły, ale to jeszcze nie powód, żeby życie zmieniało swój bieg.
Im dłużej rozmawiali, tym bardziej Jan chciał poznać tych łowców i zobaczyć takie łowy.
- Czyś ty zwariował? - krzyknął kolega. - Oni nie dopuszczą białego do tego.
- Zapłacę ile będzie trzeba - upierał się Jan.
- Zapłacę, zapłacę! Są rzeczy, za które nie da się zapłacić. - fuczał nadal kolega.
W końcu jednak zmiękł i obiecał popytać u znajomych tubylców.
- Niczego ci nie obiecuję, ale musisz być w każdej chwili gotowy do drogi. Załatwisz sobie taki urlop na zawołanie? - zapytał na zakończenie.
- Moja w tym głowa - odpowiedział Jan.
W firmie nie było łatwo, ale od czego są koledzy, wzajemne zobowiązania i alkohol. Jan postawił jednemu koledze karton whisky, drugiemu obiecał zastępstwo w dowolnym terminie, a innemu przypomniał swoje dawne przysługi. W ten sposób zorganizował grafik zastępstw na wypadek nagłej nieobecności, spakował do plecaka niezbędne rzeczy i czekał. Dni w pracy dłużyły mu się, a nocami dręczyły go sny o tygrysach. Budził się, bo jak przed laty, zdawało mu się, że w ciemnościach coś się skrada. Najgorsze były popołudnia i wieczory, bo zaczął popijać. Co wieczór szedł do łóżka z szumem w głowie, a rano budził się z opuchniętymi powiekami.
W końcu któregoś poranka zbudziło go kołatanie do drzwi. Otworzył drzwi i zobaczył nieznajomego Chińczyka, który skłoniwszy się nisko, wyrecytował jak automat:
- Mister! Ty jedziesz! Prędko! Ty dać mi dziesięć dolarów i mieć jeszcze sto. Ja czekać w samochodzie.
Senność i kac minęły natychmiast i Jan po chwili był gotów do drogi. Chińczyk ruszył ostro i po paru kilometrach skręcił w bagnistą drogę wiodącą w stronę gór. Zrobiły ją ciężarówki wożące drewno i kończyła się na rozrytej kołami przełęczy. Dalej ciężarówki już nie jeździły. Tu Chińczyk skręcił w prawo i powoli zjechał w dół pomiędzy skały, które zdawały się być wstawione tu po to, żeby oddzielić od siebie dwa światy. Z tyłu zostały strome zbocza, a z przodu otworzył się płaski talerz zieleni. Droga biegła tu prosto, była gładka, ale mocno zarośnięta. Auto szorowało podwoziem po gałązkach, ale prawie nie podskakiwało.
- Dokąd prowadzi ta droga? - zapytał Jan.
- Do Zielony Kamień - odparł Chińczyk.
- Daleko ten Zielony Kamień? - ciągnął Jan
- Słońce wysoko, my być koło Zielony Kamień - odpowiedział kierowca.
- Czy mieszkają tu jacyś ludzie? - zapytał Jan po chwili.
- Nie wiem - odparł Chińczyk.
Droga popsuła się i Chińczyk skupił się na prowadzeniu samochodu, a Jan zastanawiał się, kto i po co zrobił tę drogę.
- OK! Mister. To jest Zielony Kamień! - wyrwał go z zamyślenia Chińczyk.
Auto stanęło, a Jan szukał wzrokiem czegoś, co by uzasadniało nazwę tego miejsca. Nie zauważył nic. Żadnego kamienia nie było.
- Co ja mam teraz robić? - zapytał.
- Ty iść dalej. Ty chcieć tu być - w głosie Chińczyka zabrzmiało zdziwienie i politowanie nad białym człowiekiem.
Jan zrozumiał, że Chińczyk miał go tylko tu przywieść i dostać za to dziesięć dolarów. Wyciągnął z auta plecak, zapłacił i po chwili stał już sam w spiekocie na skraju lasu. Nie była to typowa dżungla, lecz las podobny do starych karpackich lasów. Jan ruszył przed siebie i po dłuższej chwili doszedł do skalnego rumowiska.
- Dokąd teraz? - zapytał sam siebie i zaczął szukać jakiejś ścieżki.
Nie znalazł nic i przyszło mu do głowy, że Chińczyk wywiózł go byle gdzie dla skasowania dziesięciu dolarów.
- Może wrócić? - pomyślał.
Słońce stało w zenicie i Jan wiedział, że przed zmrokiem nie dotrze nawet do tej skalnej bramy. Czekała go więc noc w lesie wśród drapieżników i węży. Zaczął się bać. Oto stoi tu jak idiota na kupie kamieni, widoczny jak tarcza strzelecka i tylko patrzeć jak jakiś umalowany wojownik z piórkiem w nosie puści mu w plecy strzałę, która zakończy tę idiotyczną wyprawę.
- Mister John? - zabrzmiało w jego uszach jak wystrzał z armaty.
Wzdrygnął się, odwrócił i dostrzegł stojących niedaleko dwóch tubylców z łagodnymi uśmiechami Buddy na twarzach.
- Dzięki Ci Boże! - przemknęło mu przez myśl.
- Tak. Ja jestem mister John - odpowiedział.
- Ty iść z nami - zakomenderował starszy i ruszył.
Był siwy i tak chudy, że każda żyła i ścięgno zdawały się być widoczne. Ubrany był w poszarzały podkoszulek i kraciasty sarong. Przez ramię miał przewieszony pojemnik zrobiony z dwóch grubych bambusowych rur oplecionych szczelnie linką. Rynsztunku dopełniał zatknięty za sarong szeroki nóż w sczerniałej, skórzanej pochwie. Młodszy był nastolatkiem, w podkoszulce i brudnych spodniach. Miał stary wojskowy plecak i maczetę o plastikowej rękojeści. Początkowo szli rumowiskiem, a potem zeszli w las i tu zaczęła się dla Jana istna droga przez mękę. Kolczaste krzewy czepiały się spodni, raniąc mu łydki i kolana, ostre trawy wcinały się pomiędzy palce dłoni, a ziemia usuwała się spod stóp. Upaprany był błotem do pasa, koszula stała się mokrą szmatą, a stada much pchały się do oczu i ust. Przedwieczorne słońce nasyciło las gorącem i wszystko zamarło w oczekiwaniu nocy i ulgi. Nawet wiatr nie poruszał liśćmi. Szli dalej. Nie stanęli ani na chwilę, nie zamienili ani słowa, tylko parli naprzód monotonnym tempem. Jan był już u kresu sił, gdy łowcy zatrzymali się i zaczęli się rozglądać w poszukiwaniu czegoś. Znaleźli widać, bo skręcili w prawo i po kilkuset krokach weszli na polanę, gdzie stała chata. Właściwie była to tylko platforma na palach osłonięta dachem z gałęzi. Dach był mary, więc łowcy zaraz zaczęli go naprawiać. Wyczerpany Jan zwalił się pod drzewo i bezmyślnie wodził oczami po polanie. On, tak bojący się węży i skorpionów, leżał teraz w trawie i nawet nie pomyślał, że może obok pełznie właśnie kobra lub po korze lezie jadowity pająk. Naprawa dachu zakończyła się z zachodem słońca i zaraz zaczęło padać. Jan wspiął się na platformę, gdzie płonęło już małe ognisko. Stary łowca siedział w kucki wpatrzony w ogień, a młody zajął się gotowaniem ryżu. Gdy ryż był gotowy, młody rozdzielił go w trzy miski i jedną z nich podał Janowi.
- Ty mister jeść - zaprosił.
Tubylcy palcami wkładali ryż do ust i żuli powoli. Jan zjadł szybko swoją porcję i poczuł się jeszcze bardziej głodny. Tymczasem deszcz ustał i zapanowała na chwilę uroczysta cisza. Zaraz potem las rozgadał się nocnymi głosami. Ognisko przygasało. Jan wyjął z plecaka śpiwór i próbował ułożyć się jakoś na nierównej podłodze. Wpasował się w nią w końcu i przysłuchiwał się rozmowie łowców. Ich język pozbawiony był chrapliwych głosek i brzmiał mu w uszach jakoś tak: „tara-bota-pape-raba-to-pam”. Rozmowa ucichła. Jan próbował zasnąć, ale nie mógł, bo był za bardzo zmęczony i głodny. Po omacku wyjął z plecaka zdeformowaną tabliczkę czekolady i pochłonął całą. Ta porcja słodyczy uspokoiła jego żołądek i wreszcie usnął. Gdy się obudził, słońce już ostro świeciło. Łowców nie było, ale garnek z wodą na ognisku świadczył, że nie uciekli.
- Żeby tak się móc wykąpać - pomyślał patrząc na ubłocone spodnie.
Wody w garnku wystarczyło tylko do zrobienia kawy. Otworzył konserwę i pogryzając sucharami zjadł całą. Nareszcie był syty. Złożył śpiwór, oczyścił z grubsza buty i wtedy zobaczył starego wracającego z lasu z długim zawiniątkiem pod pachą. Łowca uśmiechnął się i skłonił w tutejszym pozdrowieniu.
- Skąd woda? - zapytał Jan.
Stary pokazał w stronę, gdzie las był rzadszy. Mówił coś pokazując na stopy i Jan zrozumiał, że po śladach powinien trafić do wody. Wyjął z plecaka przybory toaletowe i zabrał bambusową rurę leżącą koło ogniska.
- Przyniosę wody - powiedział do łowcy, który uśmiechnął się znowu i ukłonił.
Ślady doprowadziły go do źródełka. Zaczął się golić i zaraz zdał sobie sprawę, że chyba śmiesznie wygląda z namydlonymi policzkami, odprawiając nad źródłem toaletowy rytuał białego człowieka. Dopiero teraz zrozumiał, w co się wpakował. Zachciało mu się łażenia po dżungli i polowania na tygrysa. Jemu, którego słońce zapędzało zawsze do klimatyzowanego pokoju i do lodówki z zimnym piwem. A co będzie jak złamie nogę lub gdy serce zawiedzie? Ci dwaj Dajakowie - czy kim oni tam są - zostawią go pewnie w tej dziurze. A skąd może mieć pewność, że w nocy nie poderżną mu gardła? Źle zrobił, że nie poinformował nikogo o prawdziwym celu swojej wyprawy. Z głową pełną takich myśli wrócił do chaty. Młodego nadal nie było, a stary siedział przy ognisku zajęty przygotowaniami do łowów. Okazało się, że podłużne zawiniątko zawierało strzelbę. Była to stara jednorurka z kurkiem odwodzonym palcami i pamiętała czasy co najmniej sprzed wieku. Pielęgnowana jednak była troskliwie, bo metalowe części lśniły czystością, a obleziona z farby kolba prezentowała zdrowe drewno. Łowca obejrzał ją dokładnie, przetarł gdzieniegdzie i starannie zawinął z szmatę. Potem usiadł w buddyjskiej pozie i znieruchomiał z zamkniętymi oczami. Janowi zaczynało doskwierać gorąco, więc oparł się o pal chaty i usnął. Sen przeniósł go nad szumiące strumyki w karpackich lasach. Zobaczył tam swojego praprzodka siedzącego w kucki przy ognisku i opukującego kamieniem inny kamień. Półnagi człowiek spoglądał na niego oczami starego łowcy tygrysów. Nadeszli inni i rozmawiali z nim w nieznanym języku, który w jego uszach brzmiał: „tara-bota-pape-raba-to-pam”. Rozmowa stawała się coraz wyraźniejsza, aż do jego zaspanego mózgu dotarło, że to rozmawiają obaj tubylcy obok
- Hallo, mister John! Jak się masz? - zapytał młody.
- W porządku. A ty? - odpowiedział Jan automatycznie. - Gdzie byłeś?
- Ja chodzić, szukać jego - usłyszał w odpowiedzi.
- Tygrysa? - dopytywał Jan.
- Ty mister tak nie mówić. On nie lubić taka mowa - skarcił go łowca.
- Kto nie lubi? Tygrys? - dziwił się Jan.
Młody zaniepokoił się, rozejrzał po lesie i przyciszonym głosem odpowiedział.
- Mister! Proszę! Ty tak nie mówić. On tu król.
- Boisz się tyg... jego? - poprawił się Jan.
- Nie, ale on tu król - odpowiedział młody półgłosem.
- Znalazłeś go? - dopytywał się Jan.
- Nie, ale on już tu iść. Może jutro, może za dwa dnia on tu być - usłyszał w odpowiedzi.
- Skąd wiesz? - drążył Jan.
Chłopiec uśmiechnął się i zaczął tłumaczyć jak nauczyciel tępawemu uczniowi:
- On zawsze iść jedna droga. Każdy księżyc iść jedna droga. My znać droga i postawić drut. Drut go złapać, my go zabić.
- Jak znaleźliście tę drogę? - pytał dalej Jan.
- To bardzo trudno. On umieć - pokazał na starego. - On bardzo mądry.
- Dużo tyg... ich zabiłeś? - kontynuował Jan.
- Jeszcze żaden. On zabić dużo - padła odpowiedź.
- Gdy go zabijecie, to co z niego sprzedacie? Ile pieniędzy dostaniecie? - zmienił temat Jan.
- My sprzedać skóra i głowa, ale pieniędzy mało - oczy młodego posmutniały. - Trzeba kupić naboje, trzeba zapłacić naczelnik wioski. Mało pieniędzy!
- Dlaczego płacicie naczelnikowi? - zapytał Jan.
Twarz łowcy rozciągnęła się w zdziwieniu.
- My nie płacić, przyjść policja. My płacić, nie ma policja - wyjaśnił.
- Ile płacicie naczelnikowi? - dopytywał Jan.
Młody wyciągnął trzy rozstawione palce lewej dłoni i prawą chwycił jeden z nich.
- To dla was zostaje tylko dwie trzecie? - upewnił się Jan.
Chłopiec potwierdził skinieniem głowy.
- A ty ile dostaniesz? - zaciekawił się Jan.
I znowu młody wyciągnął trzy palce lewej dłoni i prawą ręką chwycił jeden z nich.
Stary cały czas siedział nieruchomo śledząc przebieg rozmowy i teraz widać uznał, że czas ją zakończyć. Zagadał coś do chłopca, ten skłonił się i zajął się gotowaniem ryżu. Jan odsunął się w kąt i zadumał się nad procederem, w którym chcąc nie chcąc brał udział. Łowcy polują, bo ich rodziny czekają na udane łowy, które zapewnią im codzienną miskę ryżu. Jest to jednak przestępstwo, więc naczelnik wioski ochrania ich i czerpie z tego zyski. Handlarz kupi od nich za bezcen skórę i łeb, a sprzeda im naboje. Wyprawione trofeum kupi bogaty turysta za sumę mogącą wyżywić całą wioskę przez rok. Przeszmugluje je do Ameryki lub Europy i położy na podłogę przed kominkiem. Stary weźmie dwie trzecie z zysku, bo jest mistrzem, a młodemu czeladnikowi zostanie nędzny okruch. Ci łowcy są na swój sposób uczciwi, a największym draniem jest tu.... on, bo przyszedł tu po to, żeby zobaczyć śmierć króla dżungli. Nawet nie chce go zabić, tylko chce patrzeć na jego umieranie. Czy ma to być zemsta za dziecięce strachy zimowych nocy, gdy śniegowy tygrys zaczajał się na jego sny w rogu pokoju? A może to jest tylko głupia zachcianka? Nie umiał odpowiedzieć na te pytania.
- Mister! Ty jeść - głos młodego przerwał rozmyślania.
Jan wziął swoją miskę ryżu i jedzenie przepędziło mu z głowy moralne wątpliwości. Jadł, odpędzał owady i tylko to zajmowało go naprawdę. W trzecim dniu oczekiwania młody wrócił biegiem z dżungli, pogadał ze starym i podnieconym głosem powiedział:
- Mister! Idziemy! On już jest!
Stary zarzucił na ramię bambusowy pojemnik i wziął strzelbę. Młody wyjął spod chaty wiadro z wieczkiem i plastikowy pojemnik z jakąś cieczą i wszyscy ruszyli śpiesznie przez las. Po ponad godzinie marszu stanęli nad brzegiem płytkiego wąwozu i wtedy Jan zobaczył tygrysa. Z dołu-pułapki, wystawała tylko jego głowa i wyciągnięta do góry przednia łapa. Zwierzę było nieruchome, a ta uniesiona łapa wydawała się wołać o pomoc lub pozdrawiać kogoś. Tygrys poczuł ludzi i zaczął się szarpać. Wtedy Jan zrozumiał, że zwierzę wisi w dole złapane drucianym wnykiem za tę właśnie łapę. Drugi koniec drutu przymocowany był do drzewa rosnącego nad brzegiem wąwozu, które zgięte w kabłąk dźwigało ciężar zwierzęcia. Szarpaniu towarzyszyło groźne bulgotanie z tygrysiego gardła, Po chwili wyczerpane zwierzę znieruchomiało i wolno obracało się w lewo i w prawo. Jan zauważył, że umęczony król dżungli był mniejszy niż tygrysy widywane w ZOO. Nie było w nim nic z grozy i dynamiki dzikiego kota. Był bezbronny, zdany na łaskę drucianej pętli i ludzi stojących w pobliżu. Łowcy szykowali broń, tygrys wisiał, Jan czekał - wszystko to wyglądało jak przygotowania do egzekucji. Strzelać miał młody łowca. Ostrożnie zszedł na dno wąwozu i podszedł do tygrysa na kilka metrów. Zwierzę szarpnęło się znowu, wyszczerzyło kły, sapnęło i zwisło bezradnie. Łowca ukłonił się tygrysowi, starannie wycelował i strzelił. Wybuch źle zrobionego ładunku zabrzmiał głucho, a smuga dymu z lufy sięgnęła ofiary. Zwierzę drgnęło tylko, a uwięziona łapa wyciągnęła się jeszcze bardziej. Młody ukłonił się tygrysowi jeszcze raz i odłożył strzelbę na ziemię. Po strzale Jan zszedł na dół i pierwszy raz w życiu znalazł się tak blisko tygrysa, że czuł jego odór i mógł go dotknąć. Nie dotknął jednak. Usiadł i obserwował łowców, którzy wyciągnęli bezwładne ciało z dołu i zaczęli ściągać skórę. Starymi żyletkami sprawnie oddzielały ją od mięśni, i sino-czerwone ciało coraz bardziej wyzierało z pasiastego ubrania. Po zdjęciu skóry stary odciął głowę, która wydawała się teraz mała i bardzo płaska, a wielkie obnażone kły zupełnie do niej nie pasowały. Gdy praca dobiegła końca, młody otworzył pojemnik z cieczą i przelał ją do wiadra, a do nosa Jana doszedł zapach marnego samogonu. Chłopiec zaśmiał się i wyciągając rękę z pojemnikiem powiedział:
- Chcesz? Mister John. To whisky.
Wesołość udzieliła się też staremu. Jan widział nieraz, jak tubylcy śmiali się z pijanych białych i zrozumiał, że oni teraz bawią się jego kosztem. Ta propozycja to były pierwsze słowa, jakie padły od strzału do tygrysa. Łowcy pracowali bowiem bez słów i dopiero teraz przemówili i odetchnęli z ulgą.
- Bali się - pomyślał Jan i przypomniał sobie pokłony bite tygrysowi.
Dla niego było to tylko polowanie, a dla nich było to naruszenie tajemnych praw świata dżungli. Pracowali więc prędko, żeby jak najszybciej wydostać się stąd do ludzkiego świata. Czaszkę włożyli do wiadra z alkoholową zalewą, skórę starannie zrolowali, stary wziął strzelbę i wszyscy ruszyli w górę wąwozu pozostawiając pusty dół, wydeptaną zieleń, pojemnik po alkoholu i tygrysie zwłoki bez głowy, nad którymi kłębiły się chmary much. Do chaty dotarli pod wieczór i młody od razu zaczął gotować ryż. Jan oczywiście otrzymał swoją porcję i zjadł ją z apetytem. Tubylcy jedli wolniej i Jan obserwując ich ręce, zobaczył na nich plamy zastygłej tygrysiej krwi. Zjedzony ryż urósł mu w żołądku i omal go nie zwymiotował. Wstał wiec i pobiegł do źródła. Tam długo mył nieubrudzone przecież krwią ręce i rozmyślał. Oto przeżył kilka dni z tymi ludźmi, jadł ich ryż i zobaczył śmierć króla dżungli. Król nie umarł po królewsku. Nie padł w walce, rozdarłszy przedtem kilku napastników. Zaczepił łapą o ukryty w trawie drut, a sprężyste drzewo i zapadające się pod nim pokrycie dołu odebrały mu możliwość walki lub ucieczki. Wisiał nie mogąc nawet odpędzić much, pchających mu się do oczu. Krople wieczornego deszczu padały na jego grzbiet i paliło go południowe słońce. Ptaki siadały na pobliskich drzewach i niejedno zwierzę przebiegło bez lęku obok, nie widząc nawet uwięzionego króla. Potem przyszli ludzie i jeden z nich podszedł tak blisko, jak nie odważyłby się podejść, gdyby on stał na czterech zdrowych łapach. Człowiek był o skok, o zagarnięcie łapą i nie bał się. Potem ten człowiek zakończył strzałem jego ból i poniżenie. Nie zapłakała dżungla nad śmiercią swojego pana. Król umarł w hańbie.
Tej nocy Jan nie mógł spać. Szelesty lasu wydawały mu się być skradaniem tygrysiej hordy podchodzącej pod chatę by pomścić brata i odebrać jego sprofanowane szczątki. Gdy prawie zasypiał, pojawiał się śniegowy tygrys biegnący przez oświetlone księżycem podwórze i zaglądający przez okno do jego pokoju.
Wstający dzień był dniem powrotu.
Ruszyli o świtaniu i znów stary wiódł ich szybko sobie tylko znanymi ścieżkami. Jan z trudem nadążał, ale starał się rozpatrzyć w okolicy. Wydawało mu się, że niedaleko jest Zielony Kamień, ale mijały godziny, a Zielonego Kamienia nie było. Było już dobrze po południu, gdy ukazała się znana mu, zryta kołami przełęcz. Tu łowcy zatrzymali się.
- Mister John - zagadnął młody. - Ty teraz iść sam.
- A dokąd wy idziecie? - zapytał Jan.
- On iść do wioski, a ja nieść skóra do miasta. My potrzebować pieniądze - odpowiedział.
Słowo „pieniądze” zaakcentował bardzo mocno i Jan zrozumiał, że nadeszła pora zapłaty. Podał staremu przepoconą studolarówkę. Łowca obejrzał banknot, uśmiechnął się buddyjskim uśmiechem, ukłonił nisko, odwrócił na pięcie i zniknął w lesie.
- Dziękuję mister John - powiedział chłopiec za ich obu. - Do widzenia - dodał z szerokim uśmiechem.
- Do widzenia - Jan klepnął go po ramieniu.
Łowca ruszył w poprzek przełęczy i po chwili też zniknął.
Jan nieśpiesznie ruszył w dół. Zmierzchało już, gdy z bocznej dróżki wyskoczyła poobijana toyota. Jan podniósł rękę i samochód zatrzymał się wznosząc czerwony pył. Było już ciemno, gdy auto zahamowało przed jego domkiem.
- Pięć dolarów, mister - zażądał kierowca.
Jan zapłacił, zabrał plecak i powlókł się do drzwi.
Mijały lata. Jan tułał się jeszcze trochę po świecie, aż w końcu kupił stary dom z zamiarem spędzenia w nim reszty swoich dni. Poprzedni właściciel na pożegnanie powiedział:
- Tam na strychu zostały jeszcze różne graty. To pan już sam posprząta.
Jan powyrzucał ze strychu zakurzone pęczki ziół, stare gazety i butelki. Wymiatając kąty znalazł zwiniętą w rulon skórę. Skóra była stara i przetarta w kilku miejscach, ale była to skóra.... tygrysia. Wyprostował ją, wyczyścił i zaniósł do garbarza z prośbą o jej odświeżenie.
- Co mi pan tu jakieś śmieci przynosi! - fuknął rzemieślnik, ale zobaczywszy niecodzienne znalezisko zmiękł nieco. - No, trochę ożywić ją można, ale dziury i tak będą, a i włosy mogą wylecieć. Ja nic nie gwarantuję!
- Rób pan tak, żeby było dobrze - pożegnał Jan fachowca.
Zabiegi garbarza pomogły i skóra nabrała trochę puszystości i kolorów. Podszyta brązową tkaniną nie straszyła już dziurami i powędrowała przed janowy fotel. Jan lubił stawać na niej bosymi stopami i gmerać palcami nóg w jej marnym włosiu. W zimowe wieczory, gdy pełny księżyc posrebrzał śnieg w sadzie, Jan gasił światło, siadywał przy oknie, stawiał nogi na skórze i patrzył na świat. Cienie drzew kładły się na srebrzystą gładź i poruszały w takt podmuchów wiatru. Wtedy zdawało mu się, że spomiędzy nich podnosi się czarny, śniegowy tygrys z krzywą paszczą, przeciąga długie cielsko i spogląda w jego okno. Potem odwraca się i powoli odchodzi w dolinę. Jan zostawał przy oknie i często przesypiał tam do świtu.
Wiedział, że w którąś taką noc wstanie i pójdzie za tym tygrysem... aż do końca.
ratings: perfect / excellent
ratings: perfect / excellent
Czy to opowiadanie ma już wersję książkową?
Pozdrawiam :)
Bardzo mi miło.
Odpowiedź dla "piórko":
Nie ma wersji książkowej tego opowiadania.
ratings: perfect / excellent
ratings: very good / excellent