Author | |
Genre | fantasy / SF |
Form | prose |
Date added | 2011-06-22 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 2446 |
Von Cornelien zasypiał świadomy, że ma jedynie dwadzieścia procent szans na usłyszenie budzika: to wynikało ze statystyki, a von Cornelien miał zaufanie do nauk ścisłych. Jego zawód polegał na tym, że musiał zawsze być pod ręką i niemal zawsze okazywało się, że jego usługi są niezbędne w środku nocy. Kiedy zatem obudził go dźwięk telefonu, bez najmniejszego śladu zdziwienia lub zniecierpliwienia, podniósł słuchawkę. Wysłuchał krótkiej informacji i nie wymawiając ani słowa – rozłączył się.
Jego żona nawet nie mrugnęła okiem. Już dawno nauczyła się ignorować dźwięk telefonu, a sen miała wystarczająco twardy, żeby nie słyszeć poskrzypywania łóżka, kiedy von Cornelien siadał na jego brzegu, ani szelestu zamykanych delikatnie drzwi. Zresztą nawet gdyby się obudziła i zapytała męża, kiedy wróci, nie dowiedziałaby się niczego. Odpowiedzi zawsze były takie same. Dowiem się na miejscu, zadzwonię. I faktycznie dzwonił, ale dopiero, kiedy misja była spełniona. Czyli, w zależności od regionu świata, w którym przebywał, dwie do dwunastu godzin przed powrotem.
Po drugiej stronie salonu, niedaleko mrocznej dziury wejścia do korytarza, żarzyła się niewielka, szklana kula. Jej chybotliwy blask oświetlał jedynie niewielki fragment salonu, lecz von Cornelien znał idealnie rozkład mebli i dotarcie do kuli nie sprawiłoby mu większego problemu nawet w zupełnych ciemnościach. Kiedy się do niej zbliżał, kłębiący się w środku dym rozwiewał się stopniowo, aż wreszcie von Cornelien mógł ujrzeć wyraźnie twarz kaprala Maszczenki. Bardzo zaspaną.
- Nie mówię dzień dobry, bo byłby to żart niezbyt na miejscu.- Powiedział von Cornelien do nieprzytomnej, okrągłej twarzy.
- Zbieraj ludzi. Za godzinę odlatujemy.
* * *
Rodion Aleksandrowicz XIII rozkoszował się podróżą oglądając przez lornetkę góry lodowe, które majestatycznie przepływały wzdłuż północnego horyzontu. To był doprawdy idealny pomysł, kazać umieścić na tylnym pokładzie ten wielki i wyjątkowo wygodny fotel oraz niewielki stolik z samowarem, filiżanką i talerzykiem konfitur, które zapobiegliwy steward przynosił, gdy tylko usłyszał syk nalewanego wrzątku.
Statek pełen był wygód i Rodion w pełni z nich korzystał, uważając, że są jak najbardziej zasłużone. Oczywiście, był to statek amerykański, brakowało więc na nim wielu rzeczy, do których Rodion przywykł, musiał jednak przyznać, że Bruce Gattas, właściciel statku, dołożył wszelkich starań, żeby gość czuł się jak u siebie. Pewnie, elektroniczny samowar nigdy nie zastąpi oryginalnego gadającego samowaru, zbyt często się zapętla w opowiadanych historiach, a na pytania udziela jedynie wymijających odpowiedzi, jednak Rodion Aleksandrowicz miał świadomość, że to cacko musiało gospodarza kosztować fortunę.
Rzucił okiem na zegarek i zaklął po rosyjsku. Właściciel statku od kwadransa oczekiwał na niego w sali bankietowej. Białe olbrzymy dryfujące po szarych wodach Atlantyku tak przykuły jego uwagę, że zupełnie zatracił poczucie czasu.
* * *
- Drogi panie Rodionie Aleksandrowiczu! – krzyczał z drugiego końca sali niewielki mężczyzna, nienagannie ubrany w dobry garnitur i oślepiająco wypastowane buty.
- Szczęśliwy jestem, że mogę pana poznać. U nas, w Ameryce, jest pan największą osobistością Europy.
- Miło mi to słyszeć- burknął Rodion. Uścisnął wyciągniętą dłoń i dał się zaprowadzić do niewielkiego stolika, ustawionego tuż obok olbrzymich okien salonu. Płynące w milczeniu góry lodu znów przyciągnęły jego wzrok.
- Proszę siadać! Czego się pan napije?
- Jeśli znajdziecie stolicznają...
-Ależ oczywiście! – machnął ręką na obsługę dając znak, że napije się tego samego. – Pan Gattas również przepada za tym trunkiem.
- No właśnie- Rodion popatrzył niewielkiemu człowiekowi prosto w oczy – Spodziewałem się, że odbędziemy tę podróż razem z panem Gattasem...
Człowieczek nie przejął się, ani wysokością, z jakiej spoglądały na niego oczy Rodiona, ani wyraźnie w nich widocznym chłodem.
- Pan Gattas dołączy do nas jak tylko będzie to możliwe. Tymczasem mam panu objaśnić wszelkie niezbędne szczegóły.
- Przed podpisaniem umowy?- Rodion zamarł na chwilę. Oszroniony kieliszek wódki zastygł jakieś dwadzieścia centymetrów nad stołem i natychmiast wywołał z pamięci obraz niedawno podziwianej góry lodowej.
- Pan Gattas ma do pana pełne zaufanie i jest pewny, że dogadamy się, co do współpracy. Zresztą zobaczy pan - problem jest doprawdy fascynujący.
Rodion Aleksandrowicz gestem pokazał kelnerowi, który właśnie nachylał się nad jego kieliszkiem, że nie chce dolewki. Było coś w tym przesadnie miłym sekretarzu, co obudziło jego niepokój. Rzucił okiem w stronę Fiodora. Jego ochroniarz stał spokojnie trzy metry od stołu, wypełniając swoimi dwoma metrami pięćdziesiąt, niemal cały salon. Obserwował uważnie całą krzątaninę wokół stolika, ale nie wyglądał na zaniepokojonego. No cóż - pomyślał Rodion, patrząc z lekkim żalem na pusty kieliszek – po prostu nie lubię takich gości, ot i całe wytłumaczenie. Ale jeśłi już skończyliśmy pić, zabierzmy się do roboty.
- Skoro tak, panie sekretarzu, zaczynajmy. Zanim kotary bezgłośnie zasłoniły okna, Rodion spojrzał jeszcze raz w stronę lodowych gór. Przez mgnienie oka miał wrażenie, że widzi tam też olbrzymi transatlantyk stojący dęba, jakby usiłował wyrwać się z pochłaniającej go topieli.
Zgasły światła. Na projektorze pojawiła się mapa Ameryki Północnej. Rodion usłyszał kroki swojego ochroniarza, który w panującym półmroku zdecydował się przybliżyć do swojego pracodawcy. Potem skoncentrował się na prezentacji. O ile wcześniej styl mówienia sekretarza można było nazwać nieco afektowanym, to teraz osiągnął wyżyny salonów królewskich. Rodion z pewnym trudem wyławiał sens każdego zdania z tej retorycznej powodzi aż wreszcie pozwolił sobie utonąć, licząc, że dostanie dossier całej sprawy.
Uśmiechając się pobłażliwie do sekretarza, zastanawiał się, jak wyglądałby świat, gdyby to Amerykanie stali się pierwszym mocarstwem na świecie. Dokąd by ich doprowadziła narodowa duma i przekonanie o wyższości amerykańskiego stylu życia, cokolwiek to znaczy. Na szczęście, albo i nieszczęście zjednoczona pod przywództwem Rosji Europa nie musiała się już zastanawiać nad tym problemem. Mogła jedynie wyciągnąć dłoń, żeby pomóc w rozwiązaniu kilku, w Europie dawno już zapomnianych, problemów. A raczej mogłaby, gdyby Amerykanie nie byli tak zamknięci na wszelkie propozycje. Zamiast przyjąć gotowe i sprawdzone rozwiązania, uparli się kroczyć własną, cholernie stromą i zarośniętą jeżynami ścieżką. Jednocześnie izolowali się coraz bardziej od reszty świata, najwyraźniej obawiając się utraty wiary we własne siły, gdyby doszło do konfrontacji.
„Błędne koło” pomyślał Rodion. „Błędne koło, które trzeba rozerwać zanim utracimy ostatnią możliwość porozumienia się, a nasze społeczeństwa podążą w przeciwnych kierunkach.” Po to zresztą się tutaj znalazł. Żeby schwytać nadarzającą się okazję do przekazania Ameryce, że umistoczeńska technologia stworzona została, żeby służyć ludziom, a nie, jak twierdziły media w USA, odwieść ich od prawdziwej wiary i oddać na pożarcie czarnej magii. Pierwszy raz zdarzało się, że koncern zza oceanu postanowił szukać wsparcia technologicznego w Europie. Takiej sposobności nie można było zmarnować. Nawet, jeśli odrzuciło się te wszystkie humanitaryzmy, jak pomoc bliźniemu, wspomożenie biednych, to pozostawał ciągle niezwykle istotny argument – kopalnia pieniędzy, którą można było zacząć eksploatować, wprowadzając na ten gigantyczny i zgłodniały rynek wszystko to, czym Europejczycy zdawali się być przesyceni.
Rodion uśmiechnął się do swoich myśli. Sekretarz najwyraźniej potraktował to jako aprobatę jego oratorskich walorów, bo postanowił teraz naświetlić pewne szczegóły, które „być może nie są niezbędne i nieodzowne w naszych negocjacjach, nie będących jeszcze na pożądanym nad wyraz przez pana Gattasa etapie składania podpisów, ale pomóc mogą w doskonalszym wzajemnym zrozumieniu.” Rodion zaczął się zastanawiać, na ile niewyczerpywalne są zapasy jego cierpliwości.
* * *
Kilka godzin później, znów obserwując białe piramidy na horyzoncie, Rodion Aleksandrowicz odnajdował powoli spokój ducha. Teraz, kiedy uwolnił się na jakiś czas od obowiązku wysłuchiwania sekretarza, mógł stwierdzić, że ta podróż w interesach, ma mimo wszystko sporo dobrych stron. Choćby góry lodowe. Jakoś do tej pory nie przyszło mu do głowy wybierać się w region świata, gdzie ich zwaliste cielska osuwały się w wodę, żeby rozpocząć niezwykle powolną, majestatyczną podróż. Był to wystarczająco fascynujący widok, żeby uznać ten rejs za udany. Nawet, jeśli negocjacje nie zakończą się pozytywnie, pozostanie mu to wspomnienie niezauważalnego, ale znaczącego ruchu. Senności i zagrożenia. Kruchości oraz potęgi. Metalowy odgłos kroków kazał mu odwrócić głowę w stronę schodów prowadzących na niższy pokład. Pojawił się na nich steward z nieodłączną tacą. Dolał nieco herbaty do pustej już filiżanki.
- Życzy pan sobie czegoś jeszcze?- spytał.
- Odrobina dobrze zmrożonej stolicznej byłaby tu jak najbardziej na miejscu. Nie sądzisz?
- Oczywiście proszę pana. Zaraz służę- steward oddalił się idealnie wyćwiczonym krokiem, ani nazbyt nerwowym, ani nazbyt leniwym. Kiedy znalazł się przy schodach doszedł do niego głos Rodiona.
- Weź całą flaszkę i nie zapomnij o drugim kieliszku!
Steward, kiedy już opanował, po wypiciu trzech kieliszków, niepokój o swoją posadę, okazał się całkiem rozmowny. Rodion sporo dowiedział się o jego rodzinie, farmie jego rodziców zagubionej gdzieś pośrodku Ameryki, na którą miał zamiar wrócić, dorobiwszy się fortuny i własnego stewarda.
- Często masz kontakt z Europejczykami?
- Prawdę mówiąc, niewielki, właściwie to... pan jest pierwszy.
- I co sądzisz?
- Ja...- steward najwyraźniej wahał się, czy powiedzenie prawdy tak ważnemu gościowi, spowoduje natychmiastową utratę posady, a co za tym idzie, także marzeń o wielkim powrocie w rodzinne strony.
- Daj spokój chłopie! U nas jest taki zwyczaj, że kiedy popijasz z kimś wódeczkę, to gadasz z nim, jak z księdzem na spowiedzi. Więc przestań się jąkać i nalej kolejkę.- Steward posłusznie napełnił kieliszki. W butelce nie zostało więcej niż jedna czwarta zawartości. Rodion wychylił swój kieliszek i znacząco popatrzył na stewarda. Ów, chociaż uważał za niesprawiedliwe picie w równym tempie, zważywszy, że Rodion był niemal dwukrotnie większy od niego, nie ośmielił się z tego samego powodu odstąpić od zasad narzuconych przez rosyjskiego niedźwiedzia.
- Pytał pan co sądzę?- steward postanowił się zrewanżować – sądzę to , co wszyscy. Że to dziwacy, co siedzą na wulkanie. Cieszą się rewelacyjnym widokiem i nie wiedzą, ze to wszystko lada moment wyleci w powietrze.
- A więc uważasz nas za głupców?
- Powtarzam tylko co mówią.
- To niezbyt pozytywna ocena. Ale też niczego innego się nie spodziewałem. Nie widziałeś flotylli latających dywanów zmierzających majestatycznie w stronę zachodzącego słońca, nie spacerowałeś po tęczy rozpiętej od brzegu do brzegu rzeki, więc musze ci wybaczyć. To musi być smutne żyć w kraju, gdzie ludzie wierzą tylko w to, czego mogą dotknąć...
- Ale też nie muszą się zastanawiać bez przerwy, czy to wszystko pewnego dnia nie zniknie. Może i jesteśmy zacofani, ale za to wiemy, po czym stąpamy – wyraźnie duma narodowa wzięła górę nad profesjonalną grzecznością. Rodion uśmiechnął się.
- Tak, tak. Jesteśmy jednak ulepieni z innej gliny. Nie każdemu w smak barszcz i pierogi. Ale kto wie, to może się zmienić. Może nawet szybciej niż sądzisz.
- O, bez obawy! Już nasz prezydent przypilnuje, żeby nic się nie zmieniło. Nie wiecie, że u nas obowiązuje zakaz używania czegokolwiek, co ma związek z magią? Nie jesteśmy tak lekkomyślni jak wy, Europejczycy.
- No cóż John, jesteś nieodłącznym synem twego narodu. Wypijmy za to!
Steward nieco wzburzony, spełnił toast jednym szybkim gestem. Z niejakim zdziwieniem stwierdził, że to go otrzeźwiło – nagle przypomniał sobie, że zbliża się pora kolacji i powinien od pewnego czasu pomagać w przygotowywaniu jadalni. Zerwał się gwałtownie i walcząc z pokładem, który podstępnie usiłował zbić go z nóg, zbiegł na niższy pokład.
Rodion z rozbawieniem odprowadził go wzrokiem.
- Tak, tak panie Johnie Johnson, idealny przedstawicielu swojej nacji, jeszcze zobaczymy, kto ma rację...
* * *
Wrócił do swojej kajuty. Jak zwykle przez chwilę oswajał się z jej wystrojem, pozbawionym smaku i liczącym chyba jedynie na zmęczenie lokatora. Potem zabrał się do lektury dossier.
Przerzucił kartki dotyczące warunków przetargu i wreszcie znalazł specyfikacje zamówienia.
- Ki diabeł! – wykrzyknął. Fiodor popatrzył na niego znad gazety, którą czytał siedząc w głębokim i bogato rzeźbionym fotelu po drugiej stronie pokoju. – Wygląda na to, że Amerykanie mają zamiar wystrzelić swojego pierwszego satelitę. Zaledwie pięćdziesiąt lat po naszym! Trzeba przyznać, że rozwijają się coraz szybciej.
- Co tylko potwierdza moją opinię – odezwał się ze swojego kąta Fiodor.
- Wszędzie wietrzysz podstęp Fiodorze Maksymowiczu. Pewnie dlatego, że jesteś wojskowym a nie biznesmenem. Nie liczysz zysków, tylko szacujesz możliwe straty.
- Dobrze, dobrze, już zrozumiałem. Nie będę już pana zanudzał moimi radami. To i tak nigdy nic nie dawało.
- No widzisz? A zawsze wszystko dobrze się kończyło. Więc zaufaj mi i teraz. Wejście na amerykański rynek oznacza dla nas fortunę.
- Jeszcze jedną? – spytał Fiodor zasłaniając się na powrót gazetą.
Rodion machnął na niego ręką wiedząc, że dalsza dyskusja nie ruszy Fiodora nawet na milimetr z zajmowanego stanowiska i wrócił do lektury dossier.
Do realizacji tego ambitnego planu przystąpiły trzy firmy, GATTALACTICA, będąca właścicielem statku, BRYAN INFERNO CORP., jeden z największych konkurentów Gattasa na rynku nowoczesnych technologii oraz LIVING FOR EVER dawny lider w badaniach sztucznej inteligencji, zrujnowany procesami z użytkownikami ich produktów. Nabywcy skarżyli się powszechnie, że komputery próbują być mądrzejsze od nich samych. LIVING FOR EVER udało się mimo to zdobyć inwestorów i wziąć udział w wyścigu.
Prace GATTALACTICA były bardzo zaawansowane. Problem, na który od dłuższego czasu nie mogli znaleźć rozwiązania, stanowiły moce obliczeniowe komputerów. Kontrola startu i sterowanie satelitą przekraczały możliwości istniejących maszyn. Trzeba więc było zbudować zupełnie nowy komputer oparty na innych zasadach liczenia. To właśnie miało być zadanie Rodiona.
Rosjanin nie musiał się zbyt długo zastanawiać, w jaki sposób pomóc Gattasowi. Podobne rozwiązania zastosowali już kilkanaście lat temu i do teraz stanowiły one podstawę rozwoju europejskiej informatyki. Rodion mógł być pewny zatem piorunującego efektu, jaki wywrze na amerykańskim środowisku naukowym pokaz takich mocy obliczeniowych. Sądził, że to otworzy, i to otworzy szeroko, bramy amerykańskiej twierdzy, a zarazem rynku, którego nasycenie potrwa dziesięciolecia. Odłożył dossier i z satysfakcją człowieka, który dobrze wykonał swoją pracę, oddał się kontemplacji zachodzącego słońca. Nieco wprawdzie się dziwił, że płynąc wciąż na zachód może obserwować taki widok przez okno wychodzące na burtę statku, ale ostatecznie nie znał się na nawigacji. Przez moment chciał nawet spytać Fiodora, co o tym sądzi, ale kiedy wyobraził sobie jego nieme zdziwienie w oczach, że można nie wiedzieć tak oczywistych rzeczy, dał sobie spokój. Fiodor był człowiekiem o wielu zadziwiających talentach, nie byłoby więc szczególną niespodzianką, gdyby znał się również na żeglowaniu do Ameryki.
Spektakl za oknem skończył się. Spodziewając się w każdej chwili gongu wzywającego na kolację, Rodion postanowił się ogolić. Mimo wszystko będzie to podniosły moment kiedy oświadczy sekretarzowi, że znalazł remedium na ich problemy. A zatem, że kontrakt można już zacząć oblewać.
Wszedł do łazienki i nagle zamarł bez ruchu. Coś było nie tak. Było to jakieś poza rozumowe ostrzeżenie, bo pomimo uważnego zlustrowania całego pomieszczenia, nie znalazł żadnego bezpośredniego zagrożenia. Wanna, złote krany, umywalka, z boku kibel wygrywający melodyjki, kiedy się na nim siedziało, wszystko wyglądało bezpiecznie i normalnie. Mimo to, Rodion nie mógł pozbyć się chłodnego uczucia strachu.
- Fiodor! - zawołał. Ochroniarz znalazł się obok sekundę później.
- Co się stało?
- Popatrz na tę łazienkę. Coś z nią jest nie tak.
- Hmm... – Fiodor wszedł do środka, pozaglądał we wszystkie kąty – Co właściwie ma pan na myśli?
- Nie wiem. Myślałem, że ty mi to powiesz. Masz instynkt w takich sprawach..
- Pojęcia nie mam, czego pan chce od tej łazienki. Nic w niej ani dziwnego ani niebezpiecznego. Chyba, że naleje pan sobie wrzątku do kąpieli.
- Dobra, dobra, wracaj już do swojej gazety. Przywidziało mi się.
Zamknął drzwi, wyobrażając sobie złośliwy uśmiech na twarzy ochroniarza.
* * *
Widząc sekretarza zbliżającego się z wyciągniętą ręką, jak zwykle idealnie wygolonego, wyprasowanego i wypastowanego, przeciągnął z niepokojem dłonią po lekko kłującym zaroście. No cóż, w końcu to on był tu gościem i miał prawo do pewnej nonszalancji.
Przywitali się i Rodion Aleksandrowicz został posadzony za stołem. Z rozkoszą zmierzył wzrokiem potrawy niemal czując na podniebieniu smak każdej z nich. Taak, taki stół pozwalał być pobłażliwym wobec męczącego sposobu bycia sekretarza i fatalnego wystroju wnętrz. Przez chwilę usiłował sobie przypomnieć, czy z zewnątrz statek wygląda równie źle, ale pamięć go zawiodła. Pierwsze wrażenie, jakie mógł sobie przypomnieć, to baldachim, czarny i upstrzony srebrnymi ciałami astralnymi oraz podtrzymujące go złote kolumny, uplecione w kształcie walczących ze sobą węży. Jak trafił do tego łoża, nie wiedział. Pijany nie był, bo nawet z jego praktyką, musiałby odczuwać przynajmniej lekkiego kaca. Nie mógł znaleźć wytłumaczenia. Kiedy cofał się jeszcze trochę w czasie, napotykał obraz Fiodora, oczekującego na niego w luksusowym pojeździe tuż przed wyjściem z wieżowca firmy. Pogoda jak w większość dni w Amsterdamie, była wietrzna i deszczowa. Wsiadł więc czym prędzej i...
Oprzytomniał na widok sporego kawałka soczystej pieczeni, którą kelner właśnie nakładał na jego talerz. Był tu kilka dni, więc obsługa kuchni świetnie wiedziała, że nie należy do ludzi, którzy dziobią z dystynkcją potrawę, nie mogąc się zdecydować, który z pracowicie odkrojonych kawałków godny jest przełknięcia. Z reguły zostawiał niewiele roboty pomywaczowi.
- Kucharz ma nadzieję, że będzie panu smakować – powiedział kelner dolewając wina – To jego spécialité...
- Och, z pewnością. Wygląda doskonale.
I oczywiście było doskonałe. Rodion westchnął z błogością odkładając sztućce na pusty talerz. Kelner spojrzał na niego pytająco.
- Powiedz kucharzowi... albo nie, sam mu to powiem – wstał od stołu i ignorując tabliczkę „tylko dla personelu” wszedł do kuchni.
- Chef, c’était excellent! – powiedział po francusku, sądząc, że każdy dobry kucharz musiał praktykować we Francji. Gratuluję i z niecierpliwością będę czekał na kolejny pana popis.
Uścisnął rękę kucharza i odwracając się w kierunku wyjścia zdał sobie sprawę, że kuchnia wygląda jakby nikt nigdy jej nie używał. Idealnie czyste chochle i garnki, oślepiające bielą urządzenia kuchenne i pusta suszarka na naczynia, sprawiły, że poczuł się jakby oglądał wystawę w salonie meblowym, do której kucharz w białym fartuchu i wysokiej czapie był jedynie marketingowym dodatkiem. Wrażenie to rozproszył kelner nadciągający ze spiętrzonymi na tacy naczyniami. Wrzucił je wszystkie do zlewu i spytał:
- Życzy pan sobie deser?
* * *
Rodion wchłaniał aromat kawy zastanawiając się, czy powinien oznajmić sekretarzowi o swojej decyzji wejścia we współpracę z GATTALACTICA, czy poczekać z tym na przybycie jej prezesa. Ostatecznie zdecydował się dać sekretarzowi szansę przekazania tej dobrej wiadomości. Niewątpliwie wyśmienita kolacja ukoronowana kawą i kieliszkiem burbona odegrała w tym decydującą rolę.
- Wiem, czego wam trzeba – oświadczył. Sekretarz zamarł w idealnym bezruchu, czekając na dalszy ciąg. – I co ważniejsze, jestem pewny, że to rozwiązanie będzie działać. Miałem już okazję to sprawdzić. Zatem, od tego momentu może pan traktować swoją firmę jako zwycięzcę przetargu. I, jak sądzę, siebie jako właściciela sporej premii, otrzymanej za załatwienie interesu.
Napięcie na twarzy sekretarza nieco zelżało. Poruszył się też nieznacznie na krześle usiłując rozprostować zdrętwiałe kończyny.
- Pomysł jest dość prosty. Wpadliśmy na niego już dość dawno temu w naszym ośrodku naukowym w Umistoczu na Syberii. Na zastosowanie praktyczne musiał jednak poczekać do momentu, kiedy informatyka sięgnie swojego pułapu technologicznego. Widzi pan, taka jest nasza zasada: nie ingerujemy w zasady fizyki konwencjonalnej, dopóki nie jest to naprawdę niezbędne. Kiedy więc inżynierowie stwierdzą, że dalej nie mogą już iść i że wynalazek utknął w ślepym zaułku, pojawiamy się my. Dodajemy to i owo i nagle bariera znika. Można dalej popychać wózek ludzkiej cywilizacji. Ale koniec o tym, bo robię się patetyczny. Lepiej opowiem panu bajkę.
Rodion przerwał na chwilę, dopił burbona i skierował się w stronę barku, żeby uzupełnić kieliszek. Rozmowa była zbyt poufna, żeby pozwolić służbie kręcić się po gabinecie sekretarza, zagraconym wielkimi dębowymi meblami.
- Pewien rycerz – podjął, gdy usadowił się na powrót w fotelu – o nazwisku, które nic panu nie powie, otrzymał od swojego władcy misję do spełnienia. Obydwaj wiedzieli, że to tylko pretekst, żeby rycerza pozbyć się raz na zawsze, bo misja była niewykonalna. Jaki był powód tak nieprzyjaznego nastawienia króla do swojego poddanego diabli wiedzą. Może królewna zanadto łypała w jego stronę okiem, to się w bajkach czasem zdarza. W każdym razie rycerz wyruszył, pewny, że to jego ostatnia przygoda. W głębokim ciemnym lesie, pełnym mrożących krew w żyłach odgłosów i nieprzyjaznych oczu patrzących z mroku, napotkał rozdroże. Tuż obok stała tablica, na której napisy niemal starł chłostający ją od niezliczonych lat deszcz, wiatr i mróz. Rycerzowi jednak udało się odcyfrować, że ma dwa wyjścia: albo skręcić w lewo i szerokim gościńcem po dwóch tygodniach dotrzeć do celu, albo w prawo, gdzie czeka go niemal pewna śmierć. Gdyby jednak udało mu się uniknąć zguby – znajdzie się u celu w ciągu dwóch godzin. Rycerz podrapał się w głowę, ale nic nie wymyślił. „Prześpię się tutaj, ranek przyniesie mi radę” powiedział sobie i uwalił się tak jak stał, na miękkim mchu. Rankiem wstał, otrzepał z siebie rosę oraz robactwo, które go oblazło i zdecydował:”Jeśli pisane mi zginąć, to niech to się stanie raczej prędzej, niż później. Raz kozie śmierć”. I poszedł w prawo.
Rodion zamilkł i wpatrzył się w refleksy światła, jakie obudziły się, gdy delikatnie poruszał płynem w kieliszku.
Sekretarz nie spuszczał z niego oczu, licząc najwyraźniej na ciąg dalszy. Rodion jednak milczał, zaaferowany swoim kieliszkiem.
- No i...? – spytał w końcu sekretarz. – Co się z nim stało?
- Z kim?
- Z rycerzem.
- A... No... to, co zwykle w takich sytuacjach. Zabił smoka, wrócił cały i żywy, no i pojął księżniczkę za żonę. Co innego miałoby się stać?
- Prawdę mówiąc nie wiem. Nie czytałem zbyt dużo bajek. I, prawdę mówiąc, niech mnie pan nie zrozumie źle, bajka była bardzo interesująca oraz świetnie opowiedziana, ale niezupełnie rozumiem, jaki ma związek z naszym przetargiem.
- Otóż to! – Rodion ożywił się nagle. Odstawił kieliszek, wstał i zaczął przechadzać się po gabinecie. – To jest właśnie powód, dla którego USA są tak zacofane.
Jeśli wcześniej, sądząc po pozornym nieokrzesaniu, sekretarz powątpiewał w arystokratyczne pochodzenie Rodiona Aleksandrowicza, to teraz pozbył się wszelkich obiekcji. Gesty oraz słowa pełne władczości i pewności siebie sprawiły, że twarz tego postawnego, pięćdziesięcioletniego mężczyzny przypomniała mu portrety dawnych władców Rosji, które oglądał w dossier swojego gościa. Teraz musiał uwierzyć w ich bezpośrednie pokrewieństwo.
- Brak wiary w to, co wystaje poza usystematyzowany i poukładany obraz świata. – Przystanął na chwilę i dodał już nieco ciszej. – Nie do mnie jednak należy ocena wyboru drogi, którą podążacie. Niektórzy chodzą na skróty, niektórzy wolą szerokie i wygodne gościńce nawet, jeśli muszą nadłożyć drogi. I niech tak zostanie. Uspokoił się nieco i usiadł.
- Dobrze. Pytał pan, co ma wspólnego jakiś średniowieczny włóczęga z supernowoczesnym satelitą. Niech pan pomyśli: satelita nie wystartuje bez odpowiednio szybkiego komputera. Komputer nie przyspieszy, jeśli proces przeliczania binarnego, czyli zer i jedynek ciągle będzie się odbywał według tej samej zasady. I tu pojawia się nasz rycerz. Za każdym razem, gdy w bajce pojawia się rozdroże, ten czy inny awanturnik musi dobrze się zastanowić nad wyborem drogi. Czekają na radę, którą czasem przynosi świt, czasem pielgrzym albo chłop z wiązką chrustu na grzbiecie. Teraz niech pan sobie wyobrazi, ze rycerzy jeszcze przed opuszczeniem domowych pieleszy, otrzymuje dokładny plan podróży. Będzie mógł jeszcze przed dotarciem do rozdroża wiedzieć, którą drogę wybierze. Ot, cały sekret. Nie ma zastanawiania się, co jest lepsze, lewo czy prawo, zero czy jeden. Zamiast tracić czas na spanie pod tabliczką z niewyraźnym napisem – idziemy prosto do celu. I to jest właśnie recepta na pański szybki komputer oraz wygranie przetargu.
Zdumienie, w które wprawiła wcześniej sekretarza bajka, teraz przerodziło się w kompletny stupor.
- Ale... – wydukał – Ale jak...?
- Drogi panie, wymaga pan ode mnie zbyt wiele. Nie mogę zdradzić naszych patentów. Niech panu starczy, że niewielkie pudełko, które nasz dział marketingu ochrzcił mianem DACC czyli DECISION ACCELERATOR, jest już w drodze. Niebawem pojawi się na pokładzie tego statku i będziemy mogli podłączyć je do waszego komputera. Przetestujecie urządzenie w ciągu dwóch godzin, potem będziemy mogli rozpocząć właściwe negocjacje. Czy taki układ panu odpowiada?
- Ależ oczywiście, oczywiście – sekretarz uścisnął rękę Rodiona – Bardzo jestem wdzięczny w imieniu pana Gattasa i całej naszej firmy w okazaniu nam tak dalece posuniętego zaufania. Pragnę też pana zapewnić, iż ta decyzja nie pozostanie bezowocna, gdyż jest to pierwszy krok ku... – Najwyraźniej sekretarz odnalazł pewny grunt pod nogami. Rodion poczuł się nagle zmuszony wyjść do toalety. Przeprosił stanowczo i udał się do swojej kajuty.