Go to commentsKlub jeździecki
Text 1 of 3 from volume: Opowiadania
Author
Genrefantasy / SF
Formprose
Date added2011-01-20
Linguistic correctness
Text quality
Views2437

Ryszard Rychlicki    KLUB JEŹDZIECKI


Schody, za wysokie na jego nieco przykrótkie nogi, prowadziły go aż na czwarte piętro. Ostatni, miał nadzieję, krzyż na tej drodze przez mękę, która zaczęła się jakieś trzy tygodnie temu, kiedy sołtys o nazwisku Machleb - jak najbardziej odpowiednim dla zajmowanego stanowiska  - przekazał mu swoje ultimatum.

„Ultimatum Machleba” pomyślał i splunął w ciemny kąt klatki schodowej. Już kiedy zobaczył świeżo wypucowaną Mazdę sołtysa wjeżdżająca na jego podwórko i jego samego odpicowanego w niebieski garnitur oraz lakierki, które straciły cały swój blask ledwie przeszedł kilka metrów, wiedział, że od kłopotów się nie wymiga. Sołtys ubierał swój gajer jedynie w sytuacjach wyjątkowej wagi – wyborach władz lokalnych, pogrzebach tychże oraz kiedy przynoszenie złych wieści wymagało zmiany osobowości na bezdusznego urzędnika państwowego.

Tego dnia w grę wchodziła jedynie trzecia możliwość.

Machleb zbliżył się do zaimprowizowanego w starej szopie warsztatu samochodowego i nie mówiąc nawet dzień dobry, rozejrzał się krytycznie po trzech samochodach znajdujących się w różnym stanie rozbiórki. Jeden z nich znajdował się na podnośniku, dwa inne drzemały czekając cierpliwe na ich kolej. Wreszcie jego wzrok skierował się na Leona wycierającego w pośpiechu ręce w roboczy drelich. Nie było w nim nawet najmniejszej iskierki współczucia, kiedy wygłosił wykute na pamięć oświadczenie. Bez dwóch zdań – urzędniczy mundur leżał na nim doskonale, bez najmniejszej fałdki.

-... ponieważ, pomimo uprzednich upomnień, obywatel nie nagiął się do poleceń służby państwowej, działającej z ramienia społeczeństwa i nie zakończył działalności, której charakterystyka jest dla owego społeczeństwa wyjątkowo uciążliwa, oświadcza się, że niniejszym obywatel otrzymuje ostateczne ultimatum zawieszenia lub poważnego ograniczenia swojej działalności automobilowej, pod groźbą przekazania pewnych informacji urzędowi skarbowemu, który jak nam wiadomo nie został powiadomiony o wyżej wymienionej działalności.

Na ustach sołtysa pojawił się uśmiech zawodowego zadowolenia, przemowa poszła bez najmniejszego zgrzytu. Wymazał go jednak natychmiast i dodał:

- Masz tydzień.

Po czym bez pożegnania odwrócił się na piecie, robiąc lakierkami głęboką dziurę w nieco wilgotnym podłożu i wrócił do swojej Mazdy.


Zatrzymał się na półpiętrze żeby złapać oddech i zerknąć przez okno, czy jego samochód nadal znajduje się tam gdzie go zostawił. Jakoś nigdy nie nabrał zaufania do miastowych. Potem, uspokojony, pokonał ostatnich kilka schodów, odnalazł wizytówkę adwokata i zapukał w ciężkie, dwuskrzydłowe drzwi.

Już na niego czekano. Sekretarka przywitała go profesjonalnym uśmiechem, podniosła słuchawkę i poinformowała kogoś, najpewniej swojego szefa, że „Pan Leon już przyszedł”. Drzwi po drugiej stronie sekretariatu otworzyły się energicznie ledwie mieszcząc wysokiego i barczystego mężczyznę.

- Panie Leonie – powiedział szybko zbliżając się z wyciągniętą na powitanie dłonią. - Bardzo mi miło poznać szanownego pana. Proszę do mnie, bardzo proszę – gestem wskazał otwarte drzwi gabinetu. Leon zdobył się jedynie na uścisk dłoni i ciche dzień dobry przytłoczony nieco wylewnością gospodarza. Posłusznie udał się we wskazanym kierunku. Gabinet przytłoczył go jeszcze bardziej. Antyczne biurko, przeszklone szafy z opasłymi tomami i przede wszystkim szlacheckie portrety na ścianach, z wąsami  oraz niekiedy  szablami, obudziły w nim na nowo obawę, czy stać go będzie na usługi prawnika.

Lecz adwokat już sadzał go w fotelu i otwierał barek proponując coś na orzeźwienie. Leon zgodził się na pierwszą lepszą propozycję, nie bardzo nawet słysząc o co go pytają i dostał szeroką szklanicę z dwoma kostkami lodu i  bursztynowym płynem pachnącym nieco jak rozebrany silnik.

- Osiemnastoletnia whisky, prezent od jednego z klientów – powiedział adwokat pstrykając wypielęgnowanym paznokciem w szkło. - Smakuje panu?

- Bardzo... - odszepnął Leon usiłując przyzwyczaić się do nieco ekscentrycznego jak na jego gust smaku.

- Doskonale. Przejdźmy zatem do rzeczy. - Adwokat obszedł zajmujące sporą część gabinetu biurko i zainstalował się w głębokim, skórzanym fotelu. Splótł dłonie na wysokości nieco spiczastego nosa i popatrzył przeszywająco na swojego klienta. Leon poczuł się prawie tak samo nieprzyjemnie jak podczas spotkania z sołtysem.

- Skąd się pan o mnie dowiedział? - głosem precyzyjnym jak skalpel spytał adwokat.

- Ja... - Leon przełknął szybko alkohol i odchrząknął - no cóż, po tej aferze z platformą wiertniczą, to pana pokazywali często w telewizji. Pewnie, że nie myślałem, że mnie stać będzie na takiego sławnego prawnika, ale kumpel mnie powiedział, że w pewnych sprawach da się z panem dogadać, co do ceny w sensie. No więc zadzwoniłem, bo jak pan się nie zgodzi to i tak już mi wszystko jedno...

Lekki uśmiech błysnął spod palców adwokata.

- Niech pan da na wódkę temu `kumplowi`, bo dzięki niemu będzie pan miał najlepszego adwokata w  branży i to w dodatku za cenę, na jaką z pewnością będzie pana stać.

- Aha - Leon nadal nie był przekonany, co oczywiście nie uszło uwadze adwokata.

- No dobrze, postawmy sprawę jasno - podszedł do okna i gestem zaprosił Leona, żeby do niego dołączył. Wyjrzeli na ulicę. - Widzi pan tego starego rupiecia? Zielony Renault 19 po drugiej stronie jezdni. - poczekał aż Leon zlokalizuje pojazd i dodał - a teraz niech pan popatrzy na tego czarnego Audi co stoi tuż obok i niech mi pan powie, czy da się tak zrobić, żeby mój samochód wyglądał lepiej od niego?

- Pewnie - Leon ożywił się nieco czując znajomy grunt pod nogami. - W każdym razie nawet najlepszy samochód bez tuningu nie nadaje się, żeby nim wyjechać  do ludzi.

- W pełni się zgadzam. I dlatego od dwudziestu lat nie zmieniłem samochodu. Można powiedzieć - położył dłonie na ramionach Leona - że ten samochód czekał właśnie na pana, Leonie. A zatem zgadza się pan na taką zapłatę?

- No, musiałbym jeszcze wiedzieć czego dokładnie pan oczekuje. Wie pan, niektóre części są bardzo drogie...

- Obdarzam moich klientów całkowitym zaufaniem. Pozostawiam Panu ocenę na ile moje usługi są dla pana warte. I co najważniejsze - jego wzrok nabrał jeszcze intensywności a dłonie, ciągle opierające się na ramionach Leona stały się nagle ciężkie i niemal gorące - domagam się zapłaty jedynie w przypadku wygranej sprawy.

Leon ledwie kiwnął głową ale to zupełnie wystarczyło adwokatowi. Uwolnił klienta zarówno od swojego wzroku jak i uścisku i wrócił w dwóch susach za biurko.

- Skoro formalności mamy już za sobą, niech mi pan opowie w szczegółach o tej historii z sołtysem.

Leon odetchnął głęboko i łyknął jeszcze odrobinę alkoholu. Wcześniej, przez telefon, opowiedział adwokatowi jedynie o ultimatum, teraz więc cofnął się aż do tego feralnego dnia, kiedy syn sołtysa pojawił się na jego podwórku ze swoją okrągłą pryszczatą gębą i dziesięcioletnim Cinquecento. Leon wziął się do sprawy poważnie, wydał kupę kasy na części i po dwóch tygodniach oddał cacko, które spokojnie można było wystawić do castingu  Fast and Furious. Syn sołtysa samochód wziął, gęba ze szczęścia zrobiła mu się jeszcze bardziej okrągła, zrobił turę po podwórku rycząc nowymi tłumikami i przed odjazdem zapowiedział, że zapłaci jego stary, sołtys znaczy się. Po czym bez najmniejszego do widzenia pognał na dyskotekę.

Sołtys pojawił się za dwa dni. Obejrzał sobie warsztat, nawet zrobił fotkę na pamiątkę, po czym zaproponował, że zapłaci jedną trzecią. Leon cierpliwie wytłumaczył, że same części kosztowały go więcej nie wspominając o robociźnie. Sołtys zwierzył się wówczas, że do jego urzędu wpłynęło już kilkanaście listów donoszących o nieznośnych hałasach jakie cały dzień a często i w nocy nękają okolicznych mieszkańców. Jeśli do tego dodać wariatów pędzących po wsi z niedozwoloną prędkością, a którzy, jak powszechnie wiadomo, są klientami Leona, to stawia to jego, sołtysa, w bardzo niewygodnej sytuacji. Sołtys byłby więc bardzo zobowiązany, gdyby Leon okazał mu nieco wdzięczności za ignorowanie tych donosów. Leon jednak uniósł się honorem i propozycji nie przyjął. Co sprawiło, że kilka dni później sołtys pojawił się w lakierkach i gajerze z tym swoim ultimatum oraz wywołanym zdjęciem warsztatu jako dowodom dla urzędu skarbowego.

- Fast and Furious powiada pan - powtórzył w zamyśleniu adwokat, jakby ten szczegól wydał mu się najważniejszy. - Fimu nie widziałem, ale sporo o nim słyszałem. O samochodach, prawda?

- Tak, o samochodach - odpowiedział Leon nieco zbity z tropu. - O tuningu też.

- Właśnie, właśnie... przypominam sobie. Czy to dzięki temu filmowi postanowił pan zająć się tym, co pan robi?

- Trochę pewnie tak... Nawet - Leon spuścił wstydliwie oczy - nawet moje imię, no raczej przezwisko pochodzi od jednego z bohaterów filmu.

- Rozumiem - adwokat znowu wstał i podszedł do jednego z portretów. Stał przed nim sporą chwilę, Leon miał nawet wrażenie, że jego usta poruszają się w prowadzonej szeptem rozmowie, po czym wrócił na swój fotel, wydobył z szuflady umowę i podsunął ją Leonowi do podpisania.

- Jestem pewien, panie Leonie, że wkrótce pana kłopoty się skończą. Definitywnie.



Adwokat obchodził wolnym krokiem posiadłość. Jej właściciel dreptał pół metra z tyłu rozglądając się niepewnie i zastanawiając gorączkowo, czy wprowadzone zmiany go zadowolą. Jak na razie gość nie wyrzekł ani słowa. Metodycznie lustrował otoczenie, zatrzymywał się ze dwa lub trzy razy przed przedmiotami naprędce zmajstrowanymi przez Leona, badał ich wytrzymałość, po czym ruszał dalej nie dając Leonowi najmniejszej szansy przeniknąć jego myśli.

Podwórko zmieniło się zupełnie od ostatniej wizyty sołtysa. Wraki samochodów zniknęły, a na ich miejscu pojawiły się drewniane bariery. Belki wypożyczone zostały z ogrodzenia starego młodnika w sercu lasu i przywiezione tutaj na dachu Hondy Civic, w której na szczęście Leon jeszcze nie zdążył obniżyć zawieszenia. Skończyło się na demontażu błotników mogących zaczepić o nierówną nawierzchnię leśnej drogi i dorzuceniu bagażnika dachowego. Leon poczuł się wyjątkowo zażenowany wsiadając do środka, żywił jednak nadzieję, że nikt go nie wypatrzy podczas tego nocnego rajdu. A poza tym działał przecież w imię wyższych celów.

Twarz adwokata nie zdradzała jednak, jak do tej pory, najmniejszego wyrazu zadowolenia. Jego ciemne oczy prześlizgiwały się niespiesznie po posiadłości, notowały najmniejszy detal i ani razu nie odwróciły się w stronę Leona, pomimo, że ów bez przerwy i nieco nerwowo komentował każdy oglądany przedmiot. Leon czuł narastający stres. Poprzedniego tygodnia, podpisując kontrakt poczuł ulgę. Był pewien, że sprawy ułożą się po jego myśli - pewność siebie adwokata nie dopuszczała innej możliwości. Teraz jednak odniósł wrażenie, że wczorajszy adwokat zniknął, zastąpiony przez kogoś zupełnie innego, autorytarnego i nieprzystępnego. Leon miał wrażenie, że w tej sprawie on sam liczy się najmniej, że jest już tylko narzędziem, niezbędnym w momencie, kiedy się go potrzebuje, ale które odkłada się natychmiast na bok gdy staje się bezużyteczne. I najgorsze było to, że nie wiedział nawet w jakim celu się nim posłużono. Kontynuował więc swoje wyjaśnienia ze ściśniętym gardłem, nerwowo oczekując momentu, kiedy jego rola w tym wszystkim zostanie odsłonięta.

- Zapewne chciałby pan wiedzieć, po co te wszystkie zmiany? - spytał nagle adwokat wchodząc w cień stajni. - Po co ten cały wysiłek?

Leon popatrzył na niego zaskoczony, ale adwokat nie odwzajemnił spojrzenia.

- Działamy drogi panie Leonie, według bardzo precyzyjnego planu. Planu, który objawił mi się w szczegółach, kiedy opowiedział pan o swojej sprawie. Można to nazwać strategią obrony, jeśli pozostawać przy języku  sądowniczym. Polega ona - otworzył jeden z boksów i zajrzał do środka. Metalowe kółka do wiązania koni zabłysły w wąskim promieniu słońca przedostającym się przez zainstalowane pod samym dachem okna. - Polega ona, na uniknięciu za wszelką cenę konfrontacji w sądzie właśnie. Powód jest prosty: prawo, w którego jarzmie żyjemy, nie dorosło jeszcze do wyzwań jakie stawia przed nim nasze życie codzienne. To oczywiście nic nowego, opóźnienie zawsze istniało, zawsze najpierw pojawiały się nowe problemy, nowe wynalazki, nowe zwyczaje społeczne, a dopiero później, krok za nimi, nadchodziły regulacje prawne. Naturalna kolej rzeczy. To, co w obecnych czasach jest najbardziej niepokojące, to rosnąca chęć prawodawców do antycypowania naszego możliwego rozwoju. Teraz prawo próbuje interweniować zanim jeszcze pojawi się problem. Co oczywiście sprzyja powstawaniu urzędniczych potworków zupełnie nie zaadaptowanych do rzeczywistości. I dlatego, drogi panie Leonie, jesteśmy zmuszeni unikać sędziów i załatwiać sprawy zanim jeszcze do nich dotrą.

Leon zatrzymał się nieświadomie mieląc w umyśle słowa adwokata. Zdecydowanie - obcowanie z adwokatem nie było łatwym zadaniem. Albo żadnej informacji, albo dużo ale zupełnie niejasnych. Czemu nie powie wprost - zrobimy tak i tak, damy łapówę temu i temu, zadzwonimy jeszcze do kogoś, żeby papiery się zagubiły, opóźnimy sprawę tak, że wszyscy w końcu o niej zapomną - a ten opowiada mu historię ludzkości... Z takim podejściem nigdy się z tego gówna nie wyrwę - pomyślał patrząc na adwokata oglądającego beznamiętnie kolejny boks.

- Z tej teorii - kontynuował adwokat podejmując na nowo marsz środkiem stajni - wynika sporo praktycznych wniosków, bez których moje sukcesy nie byłyby możliwe. Jeden z nich, i jedyny, który powinien pana interesować, jest bardzo prosty. Prywatne sprawy załatwiaj prywatnie. Bo jeśli staną się publiczne, dotrą do sędziów albo i dziennikarzy (macie tu zdaje się jakąś lokalną gazetęm, jeśli się nie mylę), to napuchną do takich rozmiarów, że rozgniotą cię jak robala.

- Czyli mam się spotkać z sołtysem i odpuścić mu dług?

- W żadnym wypadku - Leon nie dałby za to głowy, ale wydało mu się, że po wąskich ustach adwokata przemknął uśmieszek. Przemknął i zniknął. - To byłoby zbyt po chrześcijańsku.

- A więc?

Wyszli do sadu po drugiej stronie budynku. Kwitnące jabłonie tworzyły szpaler gigantycznych białych kul i raziły odbitym słońcem. Trawa nabrała tak intensywnego koloru, że źdźbła wydawały się niemalże pękać, a niebieskie niebo, zmyte niedawnym deszczem dopełniało obrazka.

- Pięknie jak w raju - powiedział adwokat spoglądając na to wszystko - i tak samo kiczowato.

- A więc, co mam zrobić? - przypomniał się Leon.

Adwokat wreszcie obdarzył go krótkim spojrzeniem.

- Popatrz przed siebie - powiedział ściszonym głosem  wracając do kontemplacji sadu. - Zieleń uspokaja, biel dodaje światła a błękit  głębi niezbędnej w każdym dobrym pejzażu. Patrz i zapomnij o kłopotach. Twoja rola już prawie się skończyła. Pozostało ci jedynie przywitać i godnie przyjąć wszystkich gości, których  zaprosiłem. 

- Gości? Jakich gości? - Leon czuł się coraz bardziej zagubiony i w dodatku jabłonie dawały tyle światła, że oczy zaczęły mu łzawić, co dodatkowo utrudniało orientację w przestrzeni. I wewnętrznej, i zewnętrznej.

- Chodźmy do bramy - Adwokat sprawdził godzinę, - pierwsi goście za moment się pojawią.

Obeszli stajnię i wrócili na podwórko, którego główną ozdobą była teraz studnia obudowana na polecenie adwokata belami drewna. Nie starczyło tylko czasu na konstrukcję żurawia ale i tak, z odmalowaną korbą i odnowionym daszkiem nadawała zagrodzie Leona wyglądu XVII-wiecznego dworku szlacheckiego. Właściciel poczuł nawet coś na kształt dumy ze swojej roboty i musiał przyznać, nieco niechętnie wprawdzie, że gospodarstwo wyglądało teraz dużo lepiej. Bolały go wprawdzie kości po wyczerpującym tygodniu pracowania od świtu do zmierzchu, ale rezultat wart był wysiłku. Spróchniałe bele drewna, potłuczone dachówki, stalowe kątowniki, zwoje zardzewiałego drutu kolczastego, kawałki papy i nadgniłych desek, które gromadziły się w kątach podwórka po każdym remoncie, naprawie dachu czy wymianie ogrodzenia, znalazły teraz swoje miejsce w głębi lasu, w głębokiej fosie, która pełniła nieoficjalnie rolę wysypiska. Wystarczyło jeszcze odmalować ściany i nagle posiadłość Leona nabrała przestrzeni, o której jej nigdy nie podejrzewał.


Przy bramie dostrzegł swojego kuzyna, który rozwieszał foliowy banner nad wjazdem. Sprawnie utrzymując równowagę na kiwającej się drabinie przywiązywał go linkami do drewnianego, okrągłego słupa przedłużającego obmurowanie bramy. Zważywszy na ostre zakończenia prętów, z których brama była skonstruowana, zadanie kuzyna mogło okazać się nieco ryzykowne. Nie wyglądał jednak na zaniepokojonego. Uśmiechnął się szeroko do nadchodzących.

- Jeszcze jedna linka i będzie gotowe - krzyknął nie przestając zakładać kolejnych węzłów.

- W sam czas - odkrzyknął adwokat - zdaje mi się, że słyszę pierwszego gościa.

Leon zwinął dłoń dookoła ucha, lecz niczego nie usłyszał poza zwykłymi odgłosami wiejskiej menażerii. Wzruszył ramionami i wyszedł przed bramę, żeby obejrzeć banner. Adwokat nie uprzedził go jednym nawet słowem, że zamierza coś takiego zrobić, swoim zwyczajem podjął decyzję nie pytając jego, bądź co bądź właściciela posesji, o zdanie. Westchnął bezradnie, zrobił jeszcze kilka kroków i odwrócił się.

Czarne litery na żółtym tle układały się w napis: Klub Jeździecki Fast an Furious - W ten weekiend zapraszamy na pogoń za lisem.

Mimo zmęczenia i ciągłego stresu napływającego mniejszymi lub większymi falami, Leon wybuchł śmiechem. Kuzyn popatrzył na niego urażony.

- No co, coś ci się nie podoba?

- Nie, nic - Leon z trudem opanował wesołość. - Tylko weekend pisze się bez `i` w środku.

Kuzyn odchylił się niebezpiecznie chcąc obejrzeć cały napis.

- Jesteś pewien? - dopytał się zobaczywszy o czym mowa. - Zresztą, ja tu jestem tylko od wieszania.

- To był mój pomysł - odezwał się adwokat - nadaje nieco autentyzmu. A jak podoba ci się nazwa klubu?

Zamiast odpowiedzi, Leon ponownie się roześmiał.

- Jak tak dalej pójdzie - mruknął adwokat - otworzę praktykę jako psychoanalityk. Dla wszystkich zestresowanych wsioków.

- No dobra, - rzucił głośno- pośmialiśmy się, teraz do roboty. Odstawcie tę drabinę, pora witać gości.

Tym razem wyraźnie usłyszeli stukot końskich kopyt na asfalcie.


Zza zakrętu wyłonił się niespiesznie koński łeb, ozdobiony nabijaną złotawymi krążkami uzdą. Popatrzył uważnie na zgromadzonych przy bramie i szarpnął lekko lejcami, jakby chcąc ostrzec jeźdźca, który właśnie pojawił się w ich polu widzenia. Jeździec sprawiał wrażenie dopiero co obudzonego. Przetarł oczy, poprawił się w siodle i przywołał szeroki uśmiech na okrągłej, nieco nalanej twarzy. Nawet niewprawny fizjonomista rozpoznałby w nim bez trudu  miłośnika dobrej uczty, gdzie niespiesznie wymienia się uwagi o polityce albo o kobietach smakując wytrawne wina i proste, ale doskonale przyrządzone potrawy.

- Cezary Zawoyski! - wykrzyknął przybyły - kopa lat!

Zsiadł z konia i żwawo podszedł do adwokata.

- Gdzie przepadłeś? - spytał gdy już wymienili przyjacielskie, solidne uściski.

- No cóż, praca... - odrzekł adwokat i wskazał dłonią na pozostałych. - Przedstawiam ci gospodarzy: Leon, wielce obiecujący mechanik samochodowy, oraz jego kuzyn... - zawiesił głos nie mogąc sobie najwyraźniej przypomnieć imienia.

- Marcin - podpowiedział kuzyn schodząć z drabiny. - Bardzo mi przyjemnie poznać szanownego pana.

- Mi również. Platter jestem.

Kuzyn zatrzymał się nagle z jedną nogą zawieszoną w próżni między szczeblami.

- Platter? - dopytał się - Wojewoda?

Jeździec skłonił się lekko nie odpowiadając.

Koń przypatrywał się tej scenie stając w absolutnym bezruchu. Jedynie napięte mięśnie widoczne pod skórą zdradzały, że w każdej chwili gotowy jest do szaleńczego galopu jeśli taka byłaby wola jego jeźdzca.

- Bofalus jak widzę, ciągle w formie - adwokat wskazał na konia.

- Oh, to najlepszy koń jakiego kiedykolwiek miałem. Żaden inny w stadninie nie sięga mu nawet do pęcin. Zawsze miałeś doskonałe oko do koni.

- No cóż, kiedy go widzieliśmy na wybiegu nie wyglądałał na chempiona. Ale od razu poczułem, że coś w sobie ma. Cieszę się, że się na nim nie zawiodłeś. - powiedział patrząc prosto w ciemne końskie oczy, co sprawiło, że słuchający nie byli do końca pewni do kogo to ostatnie zdanie było skierowane. Koń zarżał w odpowiedzi.

- Nie za wcześnie na pogoń za lisem? - spytał wojewoda patrząc na banner. - Jeszcze nie widziałem, żeby ktoś to organizował na wiosnę.

- Racja, oczywiście - Cezary wszruszył ramionami, - potrzebne nam był jednak jakiś fajerwerk na rozpoczęcie. Polowanie na lisa jest widowiskowe, przyciąga ludzi nawet jeśli nigdy na koniu nie siedzieli.

- Znam takich, co będą narzekać, że to wbrew tradycji.

- Będą mieli przynajmniej okazję świętować dwa razy... I zapewniam cię, że przestaną narzekać jak zobaczą, co przygotowaliśmy na wieczór.

- Pod tym względem - wojewoda zaśmiał się tubalnie - wiem, że można na ciebie liczyć.

Adwokat uśmiechnął się wyraźnie rad z komplementu.

- Wejdźmy do środka - zapraszająco wyciągnął rękę w stronę podwórka. - Napijemy się czegoś orzeźwiającego i obejrzymy gospodarstwo.

Zanim jednak zdążyli przejść przez bramę, zatrzymał ich warkot samochodu nadjeżdżającego od wsi. Jak poprzednio koń z jeźdźcem, tak teraz, oczywiście z nieporównwalnie mniejszą gracją, zza zakrętu wyskoczyła czerwona Mazda z sołtysem w środku. Sołtys, najwyraźniej zaskoczony tym co zobaczył, zatrzymał samochód na środku drogi i przez dłuższy moment nie mógł się zdecydować, czy wysiąść, czy raczej nacisnąć na gaz i zniknąć w obłoku kurzu. W końcu otworzył drzwi i z nieco zażenowanym uśmiechem zbliżył się do bramy.

- Dzień dobry panie wojewodo - powiedział wyciągając rękę na przywitanie. - Co pana sprowadza do naszej wsi?

- Pan Leon wpadł na doskonały pomysł - Platter wskazał na banner - Wreszcie ktoś z inicjatywą w waszej wsi.

- A pewnie, pewnie - sołtys zastanawiał się gorączkowo jak wybrnąć z niewygodnej sytuacji. - Pan Leon faktycznie często wykazuje się nam tutaj inicjatywą... w naszej wsi. Jeśli nie ma pan nic przeciw, to właśnie chciałem z nim zamienić słówko w tej sprawie.

- Ależ proszę się nie krępować. Panie Leonie, jeśli pan łaskaw, to poczekamy w środku. Cezary coś wspominał o orzeźwiających napojach...

Sołtys zbliżył się do Leona i poczekawszy aż reszta towarzystwa nieco się oddali, zaczął ściszonym głosem.

- Widzę, że wziąłeś do siebie skargi mieszkańców. Likwidujesz interes?

- Nie likwiduję. Zmieniam branżę.

- Bardzo dobrze. Cieszę się, że się dogadaliśmy. No i... co do tej reszty... to w takiej sytuacji myślę... że nie ma przeszkód.

- Przywiozłeś pieniądze? - Leon postanowił przejść do ataku czując, że przeciwnik nie stawi zbytniego oporu.

- Przywiozę, przywiozę... Zaraz pojadę i przywiozę. Widzę, że trzeba na dobry cel, na dobrą inwestycję, to przywiozę, czemu by nie.

- No to sprawa załatwiona. Wybacz, ale muszę wracać do gości - odwrócił się i zostawił sołtysa zesztywniałego z bezradnej wściekłości.

- Goście przyjeżdżają - wycedził Machleb przez zaciśnięte zęby - goście odjeżdżają...


Leon zastał swoich gości stojących dookoła studni, popijających zimne piwo i układających plan pogoni za lisem przewidzianej na jutro rano. Wojewoda, wielki praktyk w tej domenie polecał zacząć od przejażdżek na kucach, co zawsze przyciąga widownię rodzinną, wspomaganych przez bogate zaplecze gastronomiczne (piwo i kiełbaski dla rodziców, wata i lody dla dzieci), a potem, gdy wszyscy już się nieco nabiegają i objedzą zafundować im główne widowisko - pogoń za lisem. Niezbędny będzie oczywiście sprawny komentator, podgrzewający atmosferę, ale tu nie będzie problemu, wojewoda zna  kogoś doświadczonego i sprawdzonego w takich sytuacjach. Na koniec pozostaje sprawa najważniejsza - biesiada na zakończenie imprezy. Z tym poczeka się do wieczora, kiedy już wszyscy gapie wrócą do domów na wieczorne wiadomości. Co do doboru potraw i trunków, Platter w pełni ufa adwokatowi, nieraz miał okazję podziwiać jego perfekcję w tym względzie. No i oczywiście nie należy zapomnieć o żurku, nic tak nie przywraca do życia na następny dzień jak miska żurku z chlebem.

- Zapowiada się nam rewelacyjna pogoń za lisem - wojewoda popatrzył na Leona. - Cała wieś będzie o tym mówić przez kolejny tydzień, zobaczy pan.


Siedzieli na ławce w cieniu rzucanym przez budynek gospodarczy i patrzyli na dwóch nowo przybyłych gości, zajętych rozkulbaczaniem koni. Kuzyn Leona, wyraźnie zachwycony powierzonym mu zadaniem, przytrzymywał oba konie za wodze.

- Sołtys zatem przyrzekł zwrot pieniędzy? - spytał adwokat.

- Uhm. Powinien tu się lada moment pojawić. Wielkie dzięki, nie myślałem, że tę sprawę da się tak szybko załatwić.

- To dopiero pierwszy etap. Zwrot pieniędzy jeszcze niczego nie załatwia. Przecież nie będzie pan, panie Leonie do końca życia zajmował się końmi?

- No nie, to fakt. Wolę jednak motory...

- Też tak myślę. Zresztą nie zająłem się tą sprawą, żeby zmieniać pana garaż w stajnie. Przynajmniej nie na stałe - uśmiechnął się ironicznie patrząc na zady koni znikających w budynku naprzeciwko. - Pozostaje przecież kwestia mojej zapłaty, ciężko byłoby się z niej wywiązać przy pomocy snopka siana...

- Ale sołtys przyrzekł pieniądze, właśnie dlatego, że zmieniłem działalność - Leon z zakłopotaniem pokręcił głową. - Jeśli wrócę do tuningu znowu zacznie mnie prześladować.

- Bez obaw. Ta część zadania będzie oczywiście dużo trudniejsza, ale trzymając się mojego planu, nie widzę powodu, żeby nie zakończyła się również sukcesem.

Leon wpatrzył się w czubki swoich butów nie wiedząc, co odpowiedzieć. Nie mając najbledszego pojęcia na czym ten plan miałby polegać, nie chciał palnąć czegoś, co wtrąciłoby go w jeszcze większe zakłopotanie.

- Pamięta pan, co mówiłem o prawie nie dostosowanym do naszej epoki? - Cezary zmienił nagle temat. - Otóż moim zdaniem, naszym obowiązkiem, jest zmusić to prawo, żeby zaczęło się z nami liczyć. Żeby zauważało takich ludzi jak pan. Myślę, że możemy je tego nauczyć. Nie stanie się to może teraz, prawdopodobnie trzeba jeszcze wielu podobnych spraw, ale kamyki wreszcie utworzą lawinę, zobaczy pan.

Leon po raz kolejny nie znalazł odpowiedzi. Adwokat poklepał go wyrozumiale po ramieniu i poszedł w kierunku głównego budynku gdzie przygotowano kwatery dla gości.


Leon nie bardzo chciał się do tego przyznać, w końcu jego sława mechanika do czegoś zobowiązywała, ale wiejskie życie coraz bardziej zaczynało mu się podobać. Oczywiście, łatwo było to powiedzieć w dzień święta, jak dziś, kiedy zewsząd dochodzą krzyki zabawy, szelest powolnych rozmów i zapach grillowanego mięsa. Nie ma to nic wspólnego z codziennością opieki nad bydłem, bardziej i mniej ciężkich zadań, które trzeba wykonywać z przerażającą regularnością, która ostatecznie sprawia, że czujesz się jak niewolnik własnego sposobu życia. Był tego świadom, pamiętał jeszcze te wszystkie poranki, nieubłaganie zaczynające się od prac gospodarskich, których powtarzalność pozbawiała go niekiedy snu, tak bardzo nie chciał tracić czasu należącego tylko do niego. Rutyna w niczym nie pomagała, nigdy się nie przyzwyczaił do takiego życia i ostatecznie, kiedy gospodarka przeszła w jego ręce, pozbył się natychmiast tej całej menażerii, która razem z sianem zżerała jego życie. Zarobione w ten sposób pieniądze przeznaczył natychmiast na wyposażenie warsztatu. Jego marzenie zaczęło się powoli urzeczywistniać. I wtedy pojawił się sołtys - zjawa nasłana z innego, wiejskiego świata, żeby zapędzić go z powrotem do kieratu. Do takiego rodzaju zemsty zdolny był jego zmarły ojciec; zapewne przewracał się w grobie na myśl o tym co spotkało jego gospodarkę. No cóż, przynajmniej dzisiaj mógł spać spokojnie - obejście znów pachniało nawozem.

Ilość gości przerosła jego wyobrażenie. Dobrze, że adwokat pomyślał o przygotowaniu łąki  na parking, który wypełnił się całkowicie zanim wybiła jedenasta. Właściciel restauracji, który patrzył na niego jakby szukał śladów kaftana bezpieczeństwa kiedy parę dni temu zaproponował mu obsługę gastronomiczną, teraz uwajał się między swoją kuchnią polową a dystrybutorem lodów, żałując na pewno, że nie zabrał ze sobą więcej pracowników. Także właściciele małych stoisk z tandetą, rozstawiających dziś rano swoje kramy bez większej nadziei na zysk, zaczynali się zastanawiać, czy nie spędzić tym razem wakacji na Teneryfie zamiast, jak zazwyczaj, na kanapie przed fimem przyrodniczym.

Patrzył na to z rosnącą dumą gospodarza, nawet założył ręce na plecach i wypiął brzuch, żeby dostojniej wyglądać. Na efekty nie musiał długo czekać. Najpierw pojawiła się dziennikarka lokalnej gazety prosząc o kilka minut wywiadu, a sekundę później sołtys z przyjacielskim uśmiechem na gębie.


Dziennikarka, niska blondynka o niezbyt olśniewającej urodzie była wyjątkowo, jak na ten zawód, miła i nieofensywna. Pochwaliła Leona za inicjatywę i organizację, po czym spytała jak Leonowi udało się, w tych ciężkich czasach, zdobyć pieniądze niezbędne do zorganizowania tego przedsięwzięcia. Leon nie zdążył nawet otworzyć ust, kiedy znikąd pojawił się sołtys trzymający po koktajlu w każdej ręce.

- Przyniosłem wam coś na ochłodę moi drodzy - wręczył kieliszki Leonowi i dziennikarce, po czym machnął przepraszająco ręką - nie miejcie mi tego za złe, ale zbliżając się dosłyszałem waszą rozmowę.

- Ach, tak - dziennikarka zwróciła dyktafon w jego stronę. - I co może pan na ten temat powiedzieć?

- No cóż, jak pani widzi udało nam się zorganizować imprezę na bardzo wysokim poziomie, w momencie, kiedy cały świat z trudem przezwycięża kryzys. Co oznacza, że dla dobrego organizatora nie ma doprawdy nic nieosiągalnego.

- Oczywiście. Jednak trochę pieniędzy z pewnością okazało się niezbędnych?

- Oczywiście - sołtys całkowicie przejął monopol na mikrofon. - Od czego jednak nasze umiejętności pozyskiwania sponsorów?

- To doskonale. Czy może pan zdradzić, kto sponsoruje to wydarzenie?

- Sponsorzy nie robią tego dla reklamy i wolą pozostać anonimowi, więc niestety, nie mogę niczego zdradzić. Jednak anonimowi, czy nie, ich datki są zaskakująco wysokie.

- To dobrze, że w zarządzanej przez pana gminie znajdują się ludzie skłonni aktywnie wspierać jej rozwój.

- Myślę, że przede wszystkim to kwestia zaufania - sołtys wyprężył się i poprawił krawat żałując niewątpliwie, że w tej wielkiej chwili nie ma tutaj ani jednej kamery. - Dobroczyńcy nie obawiają się powierzyć mi, jako przedstawicielowi zarządu gminy, sporych, a nawet ośmieliłbym się powiedzieć, ogromnych sum pieniędzy, wiedząc, że będą one wykorzystane z pożytkiem dla całej społeczności. Mam też przyjemność, szanowna pani redaktor, szanowny panie Leonie, wręczyć kwotę otrzymaną dosłownie przed chwilą przez jednego z darczyńców.

Wydobył z wewnętrznej kieszeni swojego gajera grubą kopertę i podał ją Leonowi. Ten przyjął ją w milczeniu, niezdolny wydusić  z siebie nawet słowa od momentu, kiedy sołtys wkroczył do akcji.

- To piękny gest. Pozwoli pan, że wykorzystam pana wypowiedź w reportażu?

- Ależ, oczywiście, naturalnie - sołtys zgiął się w pół, cmoknął reporterkę w rękę i żwawo się oddalił. Reporterka, widząc w jakim stanie znajduje się  Leon, zdecydowała, że nic tu po niej. Bąknęła coś niewyraźnie na pożegnanie i zniknęła w tłumie. Leon został na środku podwórka pełnego ludzi, z kopertą pełną pieniędzy w ręce i poczuł się nagle bardzo, bardzo samotny.


- Nie musi pan przeliczać - obudził go szept adwokata. - Jest tam dokładnie tyle ile był panu winien.

Leon popatrzył na kopertę, wyraźnie zaskoczony, że ciągle ściska ją w dłoni.

- Co za bydlak - wycedził powoli schowawszy kopertę do kieszeni. - Co za...

- Nie ma powodu do desperacji - powiedział adwokat sprawdziwszy dyskretnie czy sołtys znajduje się w odpowiedniej odległości, - te drobne przywary sołtysa doskonale nam posłużą. Proszę jedynie o odrobinę cierpliwości, a sam pan zobaczy, że to, co przed chwilą się stało, to jedynie drobny, choć istotny szczegół mojego planu.

- Do diabła z tym cholernym planem - rzucił nagle Leon pozbywając się gniewu jaki w nim narastał od pewnego momentu. Kilka osób odwróciło się w ich stronę.

- Powiedziałem: cierpliwości - odrzekł adwokat. Jego głos nie podniósł się nawet odrobinę, lecz nagle stwardniał zgubiwszy wszelkie nutki ironii i rozbawienia.

Leon spojrzał mu prosto w oczy, ale natychmiast się wycofał nie znajdując w nich teraz ani odrobiny życzliwości. Zrozumiał, że jeśli tego nie zrobi, mogą wypełnić się czymś dużo, dużo gorszym.


Kiedy ostatni gapie opuścili posiadłość Leona, wśród jeźdźców zaczęto przebąkiwać o biesiadzie. Ponieważ ta część imprezy nie była wyraźnie zapowiedziana, najmniej zorientowani jeźdźcy szukali lepiej poinformowanych, a ci z kolei kierowali ich do Plattera, który jako honorowy prezes klubu powinien być na bieżąco. Wojewoda jednak nie wiedział dużo więcej niż pozostali. Że biesiada będzie, to wiadomo, ale kiedy - pozostawało tajemnicą. Oczywiście widać w tym było rękę adwokata, którego chorobą zawodową było ukrywanie wszystkich faktów aż do momentu, gdy mógł je, jak króliki z kapelusza, wydobyć na światło dzienne przed zamilkłą ze zdumienia publiką.

Goście popijali więc chłodne napoje, dyskutowali o koniach, lub, rzadziej, o swoich rodzinach, pracach czy polityce. Nad podwórkiem, w ciepłym majowym słońcu, unosił się jednostajny gwar. Słuchając go, Leon uświadomił sobie, że jeszcze nigdy nie widział tutaj tak wielkiego przyjęcia. W sumie - przyznał w myślach - przyjemnie było obserwować taki tłum przybyły tutaj właśnie dla niego. Wprawdzie nie udałoby się to bez znajomości adwokata, ale ostatecznie to on był tutaj gospodarzem, to o jego chatę pytali w wiosce przyjezdni. Ta myśl uświadomiła mu jednocześnie, że od dłuższego momentu zapominał o swoich gospodarskich obowiązkach, pozwalając się wyręczyć adwokatowi.

Energicznie wszedł na schodki prowadzące do wejścia i przeciągle gwizdnął.

- Szanowni goście - powiedział kiedy już wszystkie głowy odróciły się w jego stronę, - dziękuję wszystkim za przybycie i gratuluję zwycięzcy dzisiejszego konkursu. Mam nadzieję, że wszyscy dobrze się dzisiaj bawiliście. Mam również nadzieję, że dalsza część wieczoru was nie rozczaruje. Zapraszam na biesiadę!

Jego słowa przywitane były zrozumiałą w tej sytuacji owacją. Leon zszedł ze schodków i poprowadził kawalkadę gości do rozstawionych w sadzie namiotów. Po drodze złapał aprobujące skinięcie głową adwokata, najwyraźniej zadowolonego, że zaangażował się w grę. Leon udał że tego nie widzi, ciągle pamiętając ich ostatnią wymianę zdań. Szósty zmysł podpowiadał mu niejasno, żeby nie ufać temu człowiekowi, że oprócz tych wszystkich małych tajemnic, ukrywa coś dużo większego i zarazem mroczniejszego. Wrócił więc do niezobowiązującej konwersacji z jednym z gości, nie chcąc podążać za tą myślą.

Reszta wieczoru, który dla Leona okazał się bardzo krótki, upłynęła na zawiązywaniu kolejnych znajomości, zakrapianych za każdym razem kieliszkiem wódki. Część gości Leon znał przynajmniej z widzenia - przewijali się często przez lokalną telewizję jako urzędnicy miasta, pracownicy uniwersytetu, artyści; tych szybko klasyfikował w odpowiednich szufladkach po każdym bruderszafcie. Większość jednak była mu kompletnie nieznana i pomimo bohaterskich wysiłków zamglonej alkoholem pamięci, nazwiska zupełnie nie chciały kleić się do postaci. Leon jednak już się tym nie przejmował. Szybko wypity alkohol zaczynał działać wywołując klasyczne objawy: gadatliwość, euforię, poczucie bycia ponad rzeczywistością i, w późniejszym stadium, lekkie kłopoty z koncentracją wzroku, bełkotliwość, utratę krótkiej pamięci (szczególnie bolesną dla rozmówców, zmuszonych do wysłuchiwania tego samego zdania setny raz), oraz, w stadium końcowym, kompletny i nieodwołalny black-out.


Scenariusz takich wydarzeń jest zawsze jednakowy. Wcześniejszym albo późniejszym rankiem następuje przebudzenie z nieodwołalnym paleniem zgagi oraz zapachem alkoholu unoszącym się jakimś cudem w powietrzu, pomimo, że wszystkie butelki zostały całkowicie osuszone. Leon, nie pierwszy raz wystawiony na takie niedogodności, wiedział, że za moment odezwie się ból głowy. Zmusił się więc do wstania i wymijając innych śpiących twardo biesiadników zszedł do kuchni w poszukiwaniu aspiryny. Niestety, w apteczce znalazł jedynie puste pudełko. Wyrzucił je ze złością i usiadł zniechęcony przy stole podpierając ręką puchnącą głowę.

- O tym detalu jakoś nie pomyślał - stwierdził bezgłośnie - adwokacina jeden...

Świadomość, że będzie musiał iść do apteki, nie napawała go optymizmem. Do wioski było daleko i ból głowy z pewnością go napadnie zanim tam dotrze. Samochód odpadał, za bardzo jeszcze kręciło mu się w głowie. Jednak, docierało to do niego nadzwyczajną jasnością, innego wyjścia po prostu nie było. Zmobilizował się więc w końcu i wyszedł przed dom.

Na studni dostrzegł czyjeś ubranie. Zbliżył się i obejrzał je dokładniej. Koszula i spodnie wisiały na korbie, buty jeździeckie  ustawiono równiutko tuż pod nimi. Zupełnie jakby komuś zachciało się kąpieli i miał zamiar po nie zaraz wrócić. Z niepokojem zajrzał do studni i odetchnął z ulgą nie widząc pływającego na powierzchni ciała. Uznawszy sprawę za zamkniętą, skierował się do bramy. Apteka miała teraz priorytet absolutny.


Maszerował szybko mijając zadziwiająco ciche domy. Z reguły o tej porze kręciły się po ogrodzie dzieciaki, słychać było odgłosy prac domowych. Tym razem jednak domy sprawiały wrażenie pustych. Rzucił okiem na zegarek. Nie była to jeszcze pora na mszę, gdzie więc podziali się mieszkańcy? Kilkadziesiąt metrów przed nim zauważył idącą w tę samą stronę staruszkę. Przyśpieszył. Zbliżywszy się nieco rozpoznał w niej sąsiadkę mieszkającą tuż obok jego chałupy. Sympatyczna starsza pani, która zawsze częstowała go czereśniami kiedy przechodził obok bramy.

- Dzień dobry pani Leonio! - przywitał się dogoniwszy staruszkę.

Zatrzymała się i odwróciła w jego stronę. Uśmiech nagle znikł z jej twarzy gdy go rozpoznała. Popatrzyła tylko z wyrzutem i ruszyła dalej.

Zaniepokojony Leon jeszcze przyśpieszył kroku, czując że ból głowy przestał być jego jedynym problemem. Obawy potwierdziły się, gdy zobaczył tłum zebrany pod płotem sołtysa. Przełknął nerwowo ślinę i w każdej chwili gotowy do ucieczki, zbliżył się do zgromadzenia. Rozstąpiono się w milczeniu na jego widok robiąc mu przejście aż do otwartych na oścież drzwi. Starał się nie patrzeć na tłum, ale czuł, że ten spogląda na niego z takim samym wyrzutem jak spotkana wcześniej staruszka.

Kłótnia, której odgłosy słyszał już od furtki, ucichła gdy tylko przekroczył próg. Sołtys, mniejszy niż zazwyczaj, siedział za stołem i tępo wpatrywał się leżącą przed nim gazetę. Obok stał Marcin Polan, wioskowy aktywista, którego siła przekonywania płynęła głównie z prawie dwóch metrów wzrostu, szerokich barów i wybuchowego charakteru. Jego palec nadal stukał wymownie w tę samą gazetę pomimo, że wzrok skierował już na Leona.

- W samą porę - powiedział nie zawracając sobie głowy grzecznościowymi formułkami. - Mamy tu pewien problem do rozwiązania.

- To on - sołtys nagle się ożywił, - mówię wam do cholery, że to on wszystko zorganizował.

- Przymknij się - rzucił w jego stronę Marcin. - W gazecie stoi inaczej.

- Co się stało? - spytał niepewnie Leon mając wrażenie, że wpakował się do klatki z głodnym lwem.

- Co się stało?! - ryknął lew. - Nie widziałeś jak wygląda przystanek autobusowy?

Leon pokręcił głową, świadomy, że jedyna droga ucieczki jest odcięta.

- Ta banda, co się do ciebie zjechała, podczepiła do niego konie, wyrwała z fundamentami i zostawiła na samym środku drogi. W dodatku, jakby im mało było, pocięli szablami cały rozkład jazdy.

- Szablami?

- No - Marcin zawahał się, - przynajmniej tak mówią świadkowie.

- Tak było, mówię wam - odezwał się ktoś z tyłu. Leona korciło, żeby zobaczyć donosiciela, ale nie odwrócił się nie chcąc tracić lwa z oczu.

- Skąd wiesz, że to moi goście?

- Świadek widział. I dwóch, pijaniuteńkich, żeśmy znaleźli śpiących na ławce. Nic nie pamiętali. Dostali po kopie na do widzenia i tyle.

- No dobra - Leon postanowił ułagodzić zwierzę - naprawię przystanek, jeśli trzeba.

- To dopisz jeszcze do rachunku - lew ryczał dalej - dwadzieścia butelek wódki skradzionych ze sklepu, wybitą szybę i te, no, straty moralne.

Leon poczuł, że jego szanse na wyjście w jednym kawałku z klatki gwałtownie się kurczą.

- Wódka, to jeszcze rozumiem, zapłacę, ale o co chodzi z tymi stratami moralnymi?

- Napruty byłeś to nic nie słyszałeś - lew ruszył do ataku - jakie tu harce pod kościołem się wyprawiały. Ponoć na kopie się tłukli...

- A pewnie - znów odezwał się głos z tyłu - tak było!

- ...i księdza obudzili, żeby ich przed walką pobłogosławił.

No, to koniec - pomyślał Leon zastanawiając się nad ostatnim życzeniem o jakie pewnie zaraz go spytają.

Ale lew nagle zamilkł i wrócił za stół. Schował pazury. Leon milczał i nie oddychał nie chcąc prowokować kolejnej agresji.

- Głupi jesteś, to fakt - oświadczył Marcin, - ale to nie ty za wszystko będziesz płacił. Prawda sołtys?

- Chyba nie będziecie wierzyć w ten durny artykuł? - jęknął sołtys - to stek bzdur, same kłamstwa.

- Ja tam im wierzę. Wyraźnie tu piszą, żeś dał pieniądz. A jak cie dobrze znam, złamanego grosza byś nie dał, gdybyś w tym interesu nie zwęszył. Leon za mądry nie jest, to żeś go omotał swoimi gadkami i zrobił, co mu kazałeś. Ale nie myśl, że sprawiedliwość cię ominie.

- Tak jest - znów odezwał się ktoś zza pleców Leona, - do dupy mu nakopać!

Rozległ się rechot, ale ucichł ledwie Marcin potoczył wzrokiem po zebranych.

- Masz dwa wyjścia sołtys - powiedział cicho, z naciskiem, - albo po dobroci wyrównasz rachunki, albo ci nakopiemy...


Adwokat wyglądał przez okno. Właściciel czarnego audi właśnie parkował. Wysiadł z samochodu i nagle zamarł widząc sportowy samochód, dla wprawnego tylko oka przypominający starego Renault 19. Podniósł powoli głowę i spojrzał na okna kancelarii, jakby szukał wytłumaczenia tego niepojętego faktu. Zawoyski pomachał mu ręką i odwrócił się od okna do stojącego w lekkim oddaleniu Leona.

- I proszę, o to właśnie mi chodziło - powiedział uśmiechając się z satysfakcją. - Sprawa zatem zamknięta. Doskonale się pan spisał panie Leonie. Tak właśnie trzeba z tymi wszystkimi, co by chcieli powrotu do średniowiecza, co woleliby konie zamiast porządnych pięciolitrowych silników. Wie pan, że już nawet USA się ugina pod presją tych ekologów? To doprawdy niedopuszczalne. Kim będziemy, jeśli znikną z dróg wszystkie piękne corvetty i gigantyczne australijskie ciężarówki? Będziemy jeździć po autostradach na rowerach wyrzekając się wszystkich naszych osiągnięć? I to w imię czego? Jakiegoś niejasnego poczucia odpowiedzialności za planetę podsycanego przez frakcję ekologów wykorzystujących do swoich celów efekt globalnej wioski. Ale ja tu opowiadam, a nawet nie zaproponowałem toastu - Nalał whisky do szklanek i jedną podał Leonowi, który przyjął ją w milczeniu.

- Za tuning panie Leonie! Za zdrowy warkot naszej przyszłości! - stuknęli się szklankami. - No to gazu i do dna.


 zapraszam na moją stronę autorską http://ryszardrychlicki.art.pl

  Contents of volume
Comments (1)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Klub jeździecki (patrz nagłówek) to creme de la creme miejscowego światka - nie inaczej jest tutaj:

sołtys trzęsie wioską, wójt gminą, wojewoda nimi oboma i całą podwładną sobie resztą - a wzięty, kuty na 4 nogi mecenas wszystkimi nimi zusammen do kupy.

Świetna warsztatowo
o nagiej polskiej
na prowincji prozie życia
proza.

I gdzie tu - chociaż jakieś? - prawo i sprawiedliwość??

Jeden wielki szwindel, gadka-szmatka do mikrofonu, szacher-macher pod blatem - i to dzikie w środku lasu gigantyczne wysypisko!

Ps. Niestety, z całą pewnością nie jest to fantasy/SF - jesteśmy w polskiej Głuchej Dolnej AD 2011 (vide data publikacji)
© 2010-2016 by Creative Media