Author | |
Genre | common life |
Form | prose |
Date added | 2015-03-30 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 2807 |
Ta historia jest już opowiedziana. Wypłynęła z ziemi i zawisła w powietrzu, czekając na kogoś kto będzie chciał znów ją prześledzić, wejść w nią, posłuchać. Jest już dawno po wszystkim, zostało tylko kilka linii...
...a one są tylko i wyłącznie we mnie. I muszę iść ich śladem aż do końca. Dlatego opowiem wam ją, odrywając wasze stopy od podłoża, jak odrywa je wiatr niesiony znad jeziora.
Jest to opowieść o pamięci...
... jeszcze teraz, prawie pół wieku później, potrafił przywołać obraz dni, gdy zakochał się już na zawsze, na amen i po prostu.
Irminę poznał gdy miał 20 lat. Sypnął mu się wąs, klatka piersiowa zaczęła rozpychać koszule, a podstarzałe sąsiadki po cichu wzdychały do jego miękkiej młodości.
Jednym dusznym i pełnym kurzu latem zdarzyło się, że przez ich wieś- raptem 30 domów uklepanych z pobielonych desek i kilku kamieni, przejeżdżał tabor cygański. Kuglarze, żonglerzy, akrobaci, kobieta z tatuażami- wszyscy ze swoimi wielkimi, orzechowymi oczami siedzieli na kolorowych wozach, zaśmiewając się głośno i rozmawiając w jakimś dziwnym języku. Dorodni ludzie z oliwkową cerą o zręcznych rękach głośno manifestowali swoją egzotyczną obecność. Tańczyli prawie cały czas tłukąc w bębny i czyniąc niemożliwy hałas.
Ich zatrzymanie się we wsi powitano z wielkim entuzjazmem, nic przecież nie działo się tutaj prawie nigdy i ludzie powoli czadzieli z nudów i stagnacji jaką rodzi życie poświęcone tylko ciężkiej pracy. Obcy więc tym chętniej swoje hałaśliwe obozowisko pełne fajerek, rondli, obcęgów i kotłów, kolorowych namiotów i latających dywanów. Wszędzie biagały tresowane małpy w czerwonych czapeczkach, latały powtarzające papugi, a pod nogami obijały się kury znoszące złote jajka. Wszędzie biegały tresowane małpy, latały papugi, a pod nogami kręciły się kury znoszące złote jaja. Cały swój objazdowy jarmark rozbili bezwstydnie pośrodku wsi, czyniąc zgiełk, rumor i rozpustę, znacząc wszystko przy okazji ciemnymi plamami zgaszonych ognisk, w ludziach zaś budząc ziwnie podniecenie.
Józef zobaczył ją wtedy pierwszy raz.
Przepychał się przez spocony tłum w czasie jednego z tych wieczorów, gdy cyganie dawali swój pokaz. Wszyscy tam szli, wszyscy chcieli to zobaczyć, wszyscy byli głodni rozrywki. Dawano imponujący występ czegoś co nazywano przeciwieństwem wszystkich cudów świata. Dziś na wokandzie była najgrubsza kobieta jaką ziemia nosiła. Za kilka groszy można było jej dotknąć a chętnych był cały tłum.
-Chodźcie zobaczyć najwiekszą maszkarę!- wołał cygan głosem o twardym akcencie.
Józef dostrzegł ją właśnie wtedy. Stała przy samej scenie. Młoda, niska cyganka z długimi, potarganymi włosami. Prawie jeszcze dziecko lub po prostu budowy tak dzieciecej. Przecisnął się do niej przez tłum i stanął tuż za jej plecami. Pachniała ogniskiem i gorących piachem. Miał wrażenie, że dymny zapach jej ciała przywarł do jego własnej skóry. Dziewczyna musiała poczuć czyjąś obecność, obróciła się bowiem szybko obdarzając go szerokim uśmiechem osoby ufnej ale i pewnej siebie. Józef zapragnął jej z dzikim utęsknieniem, jakby była odpowiedzią na to czego do tej pory nie potrafił sam sobie wyjaśnić. Już wiedział. Porwie ją z tego taboru i uczyni swoją żoną.
I tak też się stało.
Józef i Irmina tylko chwilowo wzbudzali sensację.Obawiali się jakiegoś olbrzymiego niebezpieczeństwa, strach przed światem zbijał ich w kulę jak dwa zwierzątka. Z czasem jednak wszystko ucichło. Gdy żyje się we wsi tak małej i tak nowej, że większość rzeczy nie ma jeszcze swojej nazwy to w sprawy ludzi i miłości się nie ingeruje.
Mieszkali razem 40 lat w domu zbudowanym przez jego ojca. Był to budynek największy w całej wsi, pobielony pięknie i ze wzmocnionym dachem. Ustawiony przemyślnie tak aby było w nim dość cienia i dość słońca, stał się wzorem dla pozostałych mieszkańców.
Przez ten czas, czas ich wspólnego życia, wieś przeobraziła się. Rodzili się kolejni obywatele, otwierano szkoły, by ich uczyć i więzienia by utrzymać ich w ryzach. Stawiano pierwsze kościoły dla różnych wiar, bowiem nie każdy chciał wierzyć w to samo. Wiele wiar, jeden Bóg, cóż. Świat kwitł a wraz z nim ich szczęście.
Jedyne co im dokuczało to brak dzieci. Nigdy nie chcieli iść do lekarza by dowiedzieć się co jest przyczyną tego stanu rzeczy, nie chcieli się obwiniać. Irmina wspominała czasem, że to może jej wina bo sama urodziła się dość dziwnie. Matka jej opowiadała, że płakała głośno już w jej łonie i wyszła na świat z otwartymi oczami. Ale może to była tylko bajka jej matki? Żyli więc we dwoje, z całych sił czyniąc to najlepszym co mogło ich spotkać.
Aż do tego dnia. Irmina chorowała już od jakiegoś czasu. Dokuczały jej płuca, zupełnie jakby chciał ją zabić jej własny oddech. Mówiła czasem w chwilach załamania, że w jej ciele zamieszkał diabeł, karząc ją za to, że wiele lat temu porzuciła swoją cygańską rodzinę dla mężczyzny. Józef jak potrafił tak pocieszał żonę, sam zamarzając wewnątrz ze strachu.
Aż wreszcie umarła. Stało się to latem, 50 lat później, tego samego dnia w jakim tabor wjechał do wsi wioząc kolorowe koguciki na kijkach i złote tygle. Umarła całkowiecie i bez odwołania. Józef wiedział co się stało, czekał na dworzu. Nie chciał wchodzić do szpitala by wąchać zapach jej śmierci. Poszedł jedynie później odebrać ciało.
Pogrzeb był spokojny, bez rzucania się na trumnę i wielkich szlochów. Mało kto znał Irminę, nie miała tu rodziny. Tylko do niego przyszło kilka osób. I gdy już wszyscy się rozeszli, gdy dom opustoszał, Józef zszedł do piwnicy. Tam, w wielkiej zamrażarce obłożona lodem leżała jego Irmina. Zastygnięta twarz w wyrazie jakiejś cichej nadziei i spokoju, ciemne włosy rozłożone na ramionach jeszcze tchnęły zapachem gorącego piachu. Józef wiedział, że nigdy jej nie porzuci.
Z czasem, gdy miał dość chodzenia do piwnicy, postanowił wypchać jej ciało, tak jak wypycha się ciała zwierząt. Kupił odpowiednią książkę i kilka narzędzi, po czym spokojnie zabrał się do pracy.
I gdy już Irmina była gotowa, gdy już ubrał jej ciało w starą suknię a ręce ułożył na podołku, wreszcie powróciło do jego serca pełne szczęście. Znów mogli pić razem herbatę.
Józef był szczęśliwy.
Tak bardzo szczęśliwy.
chowder.pinger.pl
ratings: perfect / excellent
niesłychanie kolorowy, intensywny, sensualny, pachnący sosną, łętami, łubinem i piachem
/z wędrownymi na taborach przez całą Polskę Cyganami/
bajecznie kryształowy czas -
i magię tamtych ludzi...
Dawne życie poszło w dal
Dziś pierogi
Kapcie
Szal
Tylko koni
Tylko koni
Tylko koni tamtych żal
/Maryla Rodowicz "Dziś prawdziwych Cyganów już nie ma" 1975 r./
ratings: perfect / excellent
Zdefragmentował,
Rozczłonkował,
Przemielił
I przetarł przez sitko
Całego mnie,
To kim teraz jestem?
Skoro to piszę...