Author | |
Genre | biography & memoirs |
Form | prose |
Date added | 2015-05-17 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 2731 |
- Nie poszedłbyś jutro na narty? - zapytał mnie kolega. - Pojedźmy autobusem o szóstej do Dąbek i stamtąd spróbujmy przyjść z powrotem.
Zgodziłem się i nazajutrz rano stary autobus o zaszronionych szybach powiózł nas do wioski leżącej przy samej granicy. Dzień był mroźny i mglisty. Światła ulicznych latarń ledwie były widoczne, a dalej w górach wszystko tonęło w białej ciszy. Dąbki spały jeszcze i nawet pies nie zaszczekał, gdy na nartach ruszyliśmy w drogę. Wędrowaliśmy cały dzień przez zaśnieżone pustkowia i dopiero około osiemnastej dotarliśmy do miasta. Przez zasnute mgłą i zupełnie opustoszałe ulice doszedłem do mieszkania. Po prysznicu i ciepłym posiłku, z kubkiem kawy w ręce rozsiadłem się na kanapie i włączyłem telewizor. Spodziewałem się kreskówki dla dzieci, a zobaczyłem... generała Jaruzelskiego czytającego swoje ``orędzie do narodu``. Potem umundurowany spiker przeczytał listę zakazów i nakazów, których od północy powinienem był przestrzegać. Złamałem już, co najmniej dwa z nich: bez zezwolenia opuściłem miejsce zamieszkania i łaziłem po granicy państwa. Mimo popełnionych wykroczeń spałem spokojnie i rano grzecznie poszedłem do pracy. Przed bramą fabryki stał opancerzony transporter i kilku żołnierzy z kałachami. Zaraz po rozpoczęciu zmiany dowiedziałem się, że ja tu nie pracuję, tylko wypełniam powszechny obowiązek obrony państwa na moim stanowisku pracy, bo nasz zakład został zmilitaryzowany. Niebawem też przybył komisarz wojskowy i rozpoczął lustrację, czyli zaglądanie do wszystkich zakamarków - nie wyłączając ubikacji. Któregoś dnia komisarz zawitał do budynku centrali telefonicznej i zażądał wezwania jej szefa, czyli mnie. Pobiegłem tam czym prędzej i zobaczyłem grubego pułkownika w towarzystwie jednego z naszych strażników i sekretarza czy adiutanta z notesem w ręce.
- Nazywacie się... - powiedział pułkownik i zawiesił głos.
Przedstawiłem się imieniem i nazwiskiem, uzupełniając rozpoczęte przez niego zdanie.
- Zapisać - rozkazał właścicielowi notesu.
- Mieszkacie... - kontynuował komisarz.
Podałem mój adres, który też wylądował w notesie.
- Numer telefonu...
- Nie mam telefonu - odpowiedziałem.
- Jak to? - zdziwił się pułkownik. - Odpowiedzialny za łączność nie ma telefonu! A jakby trzeba było was wezwać w nocy? Jakby wybuchł jakiś pożar albo co?
- Moje podanie o telefon czeka już pięć lat - odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
- Zapisać - rozkazał komisarz i skierował się do wyjścia.
Następnego dnia fabryka oddała do mojej dyspozycji jeden ze swoich numerów wraz z nowiutkim, czerwonym aparatem telefonicznym marki ``Tulipan``.
Komisarz krążył nadal po zakładzie i któregoś dnia zawitał do naszego warsztatu.
- A! To wy - przywitał mnie łaskawie. - Co tu się robi? - zapytał.
Wyjaśniłem mu, co robimy i byłby już sobie poszedł gdyby nie... kanarek. Mieliśmy bowiem w warsztacie kanarka Wacka, który przyśpiewywał nam do pracy. Wacek wyraźnie nie rozumiał powagi sytuacji, bo zaczął skakać po klatce, rozsypując dokoła karmę.
- Co to? - zdziwił się komisarz. - Ptak w miejscu pracy? Do tego jeszcze brudzi!
Struchleliśmy.
- Albo ten ptak stąd zniknie, albo pod klatką będzie porządek - zarządził komisarz. - Zapisać - rzucił sekretarzowi z notesem.
Postanowiliśmy bronić Wacka. Dostał wiec nową klatkę z dnem wyłożonym białym kartonem, a pod nią umieściliśmy lśniącą kuwetę z blachy aluminiowej. Żaden okruszek nie wypadał już na ziemię i uważaliśmy, że komisarz będzie zadowolony. Wątpiliśmy, czy przyjdzie nas sprawdzić, ale po kilku dniach przyszedł.
- Widzicie? Można utrzymać czystość na warsztacie - pochwalił.
W taki to sposób Wacek dostał nową klatkę, ja upragniony telefon i stan wojenny zapowiadał się nam różowo.
Pod koniec lutego spotkałem na ulicy Grzegorza - leśnika romantyka, mieszkającego w leśniczówce oddalonej o kilka kilometrów od najbliższej wioski. Nie widzieliśmy się już od lata. Chętnie pogadalibyśmy, ale Grzegorz śpieszył się na autobus.
- Za dwa tygodnie mam imieniny. Wpadnij do mnie, to pogadamy - powiedział w przelocie.
W dzień Grzegorzowych imienin zerwała się zamieć, więc poszedłem do niego na nartach. Imieninowych gości poza mną było tylko dwoje: Halina, nauczycielka z pobliskiej wsi i Andrzej, mechanik z tamtejszego PGR. Obydwoje przyjechali tu poprzedniej jesieni, byli zachwyceni górami i planowali zostać na stałe. Usiedliśmy w ciepłej kuchni i rozpoczęły się wieczorne rodaków rozmowy.
- Miałem w lecie trochę kłopotów - rozpoczął Grzegorz. - Czterech moich szkolnych kolegów przyjechało tu ze swoimi babami. Rozbili namioty i zaczęli balować. Wieczorami pili i śpiewali, a we dnie leczyli kaca i kąpali się nago w potoku. Po wsi rozeszło się, że u mnie są jacyś hippisi. Któregoś dnia przyjechali gliniarze, spisali wszystkich i chcieli ich zabrać na dołek. Milicjantów jakoś udobruchałem, a kolegom kazałem się wynosić. Później jeszcze kilka razy milicja sprawdzała, czy jest tu spokój. Sprawa doszła oczywiście do szefostwa i nadleśniczy dał mi za to po uszach. Na początku stanu wojennego myśliwym i leśnikom poodbierano broń. Teraz myśliwym broń już oddali, ale mnie nie, bo jestem podpadnięty. Wychodzę wieczorami przed dom i słucham, jak po górach kłusownicy walą do zwierzyny. Nie mogę nic zrobić, bo bez sztucera nie mam czego szukać w lesie - zakończył Grzegorz.
- No, to wypijmy za zdrowie milicji - zażartowałem napełniając kieliszki.
- Zdrowie gliniarzy! - zawołał Grzegorz i wypiliśmy do dna.
W tejże chwili usłyszeliśmy walenie do drzwi. Grzegorz poszedł otworzyć i po chwili wrócił w towarzystwie... dwóch uzbrojonych milicjantów.
- Obywatele okażą dowody osobiste - zakomenderował jeden z nich, otrzepując ze śniegu buty i kurtkę. Drugi zrobił to samo i na podłodze zaczęła się tworzyć kałuża.
Okazaliśmy nasze dowody. Grzegorzowy i mój był w porządku, ale Haliny nie.
- Gdzie obywatelka mieszka? - zapytał milicjant.
- W Zielonej Górze - odpowiedziała Halina.
- To co obywatelka tu robi bez zameldowania i zezwolenia? - zapytał, chowając jej dowód do kieszeni. - I obywatel też nie ma zezwolenia na pobyt tutaj - powiedział oglądając dowód Andrzeja. - Obydwoje, ubierać się i idziemy - zakomenderował.
Nie pomogły żadne tłumaczenia ani prośby i już po chwili milicjanci wyprowadzali Halinę i Andrzeja z leśniczówki. Przed progiem stały jednokonne sanie, a w nich siedział zakutany w kożuch woźnica. Koń, sanie i człowiek pobielone były przez mocno zawiewający śnieg. Milicjanci z aresztantami wsiedli i zaprzęg ruszył w zaśnieżoną ciemność.
- Ktoś ma mnie na oku i donosi - powiedział Grzegorz zamykając drzwi. - Bo przecież gliniarze nie jechaliby taki kawał w ciemno.
Grzegorz był wściekły i przestraszony jednocześnie. Siedzieliśmy długo, pijąc i kombinując, jak pomóc Halinie i Andrzejowi. Nie wymyśliliśmy nic, ale upiliśmy się i zasnęliśmy, gdzie który padł.
Za kilka dni Halina zadzwoniła do moich drzwi.
- Skąd się tu wzięłaś? - zawołałem na jej widok. - Wchodź i opowiadaj, co się wtedy stało.
Okazało się, że milicjanci zawieźli ich oboje na dworzec kolejowy, wsadzili do pociągu i zakazali pokazywać się w okolicy. Halina jednak przyjechała, bo chciała wrócić do pracy w szkole, z której w międzyczasie została zwolniona dyscyplinarnie. Przywiozła wszelkie możliwe zaświadczenia i zezwolenia, ale dyrektor nie chciał lub bał się z nią rozmawiać.
- Ja to wszystko odkręcę - zakończyła opowiadanie Halina. - Czy mogłabym przemieszkać u ciebie kilka dni, zanim to załatwię?
Zgodziłem się. Na trzeci dzień o szóstej rano zbudziło mnie głośne stukanie do drzwi. Zaspany otworzyłem je i zobaczyłem dwóch milicjantów pod bronią.
- Tu mieszka niezameldowana... - wyrecytował jeden nich, podając prawidłowo imię i nazwisko Haliny. - Proszę budzić - dodał.
Drugi przesunął kałacha z pleców pod ramię i obydwaj wleźli do mieszkania, wnosząc błoto i chłód poranka. Wszedłem do pokoju, gdzie spała Halina, trąciłem ją w ramię i powiedziałem:
- Wstawaj! Milicja do ciebie.
- Głupi jesteś! Daj spać - zamruczała i obróciła się do ściany.
- Obywatelko! Wstawajcie! - powiedział milicjant, który wszedł za mną.
To było chyba najstraszniejsze przebudzenie w życiu Haliny.
- Ubierać się i idziemy - zarządził.
Tak oto o siódmej rano zamiast w pracy znalazłem się z Haliną na komendzie milicji. Dyżurny zaprowadził nas do pustego pokoju i kazał czekać do ósmej, aż ``przejdzie funkcjonariusz, co się nami zajmie``.
- Czy mogę zadzwonić do fabryki i powiedzieć, co się stało? - zapytałem najgrzeczniej jak umiałem.
- Nigdzie nie będziecie dzwonić - usłyszałem w odpowiedzi.
- To niech chociaż pan zadzwoni po ten numer i powie, że tu jestem - poprosiłem i podałem numer telefonu do szefa.
- Dobrze. Zadzwonię - odpowiedział niechętnie i wyszedł, zamykając drzwi na klucz.
Po ósmej rzeczony funkcjonariusz spisał nasze dane i powiedział, że zaraz staniemy przed kolegium do spraw wykroczeń. Tam też dowiemy się, o co jesteśmy oskarżeni. Potem wyprowadził nas i ruszyliśmy w stronę ratusza.
- Właściwie to powinienem was skuć, ale myślę, że nie będziecie uciekać - powiedział łaskawie.
Kolegium składało się z tlenionej blondyny o wydatnym biuście i dwóch mężczyzn o zmęczonych twarzach. Milicjant w imieniu ludowego państwa oskarżył nas o niedopełnienie obowiązku meldunkowego, a biuściasta Temida wymierzyła nam kary miesiąca aresztu z zamianą na grzywny w wysokości mniej więcej mojej miesięcznej pensji. Nie chciano wysłuchać żadnych naszych wyjaśnień ani usprawiedliwień. Halina musiała wrócić na komendę, a ja dostałem dwie godziny na wpłacenie grzywien za nas obojga. Poważnie naruszając stan moich oszczędności, wpłaciłem do magistrackiej kasy żądaną kwotę i obydwoje byliśmy wolni.
Natychmiast pobiegłem do pracy. Moje wejście spowodowało, że warsztat ucichł, a tylko niczego nieświadomy kanarek ćwierkał jak zwykle i rozsypywał karmę mimo wojskowych zakazów. Koledzy już słyszeli o moim aresztowaniu i nie wiedzieli, czy się do mnie odzywać.
- Masz się natychmiast zgłosić do szefa - powiedział któryś odważniejszy.
Od szefa dowiedziałem się, że dyżurny milicjant zamiast do niego zadzwonił bezpośrednio do dyrektora i powiedział, że zostałem aresztowany. Dyrektor zrugał mojego szefa za zatrudnianie podejrzanych ludzi i kazał natychmiast meldować o wszystkim, czego się dowie. Szef wypytał mnie o poranne wydarzenia, następnie zażył łyżeczkę lekarstwa na wrzody i dopiero potem zadzwonił do dyrektora.
- Znalazł się nasz aresztant - zameldował. - Nic takiego się nie stało. Przygruchał sobie jakąś przyjezdną babę do łóżka, a dobrzy sąsiedzi donieśli. To nie było nic politycznego - zakończył.
Wysłuchał jeszcze jakichś pouczeń od dyrektora, przytaknął grzecznie i w końcu odetchnął z ulgą.
- To nie była żadna baba do łóżka - zaprotestowałem.
- To jest dobra wersja wydarzeń i jej się trzymajmy - odpowiedział szef. - Wracaj na warsztat, trzymaj gębę na kłódkę i pilnuj roboty. A wiesz, jakie teraz będziesz miał powodzenie u bab? - zakończył mrugając.
Halina jeszcze tego samego dnia wyjechała i już nigdy nie wróciła.
Minęły lata. Stan wojenny odwołano. Doczekaliśmy się nowego państwa. Pozmieniało się wszystko, tylko biuściasta blondyna jak dawniej pracowała w ratuszu i na twarzy miała stale wymalowane dostojeństwo przedstawiciela wszechmocnej władzy.
ratings: perfect / excellent
ratings: perfect / excellent
Ustroje się zmieniają,
urzędnicy pozostają.
Blondyna wiedziała jak
odwrócić się wspak ;)
Piękny język, narracja wciąga, świetnie się czyta. Nawet gdybym chciał, nie mam do czego się "przyczepić". Brawo!
PS.Znalazłem dwie literówki:
*przejdzie funkcjonariusz - przyjdzie funkcjonariusz
* zadzwoni po ten numer - zadzwoni pod ten numer
ratings: perfect / excellent
:)
ratings: perfect / excellent
Jedni tracą, a inni zyskują - kanarek zyskał.
Pozdrawiam.
Są wszędzie od zawsze na zawsze nie-do-po-bi-cia. Żadna resocjalizacja w ich przypadku w grę nie wchodzi
Jak widać wypracowaliśmy taki model i taki mamy. A może my wszyscy podobnie wygladamy?