Author | |
Genre | history |
Form | prose |
Date added | 2011-07-18 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 3496 |
Przed operą
25 marca 2009
Krzysztof popatrzył na Olgierda w pewnej chwili z dezaprobatą i odezwał się:
– Coś ty taki Olgierd zamyślony? No nic, to twoja sprawa, ale teraz trzeba zająć się gośćmi.
– Ja wam opowiadam o Wrocławiu, a wy chyba jesteście zmęczeni po podróży i głodni. Zapraszam więc do swego mieszkania. Dom, w którym mieszkam, to będzie dla was pewna niespodzianka, ale powiem o tym dopiero na miejscu.
Larysa natychmiast wyobraziła sobie ich trzech w domu i przez moment ujrzała w myślach, jak zasiadają na kilka godzin do stołu zastawionego butelkami z wódką na męskie rozmowy. Pod wpływem tej myśli postanowiła jak najdalej odwlec ten moment, kiedy oni usiądą na te typowe w słowiańskim stylu męskie rozmowy, więc wtrąciła się energicznie:
– My w pociągu spaliśmy przez całą noc i teraz należy nam się trochę ruchu po długim siedzeniu, a poza tym jesteśmy pierwszy raz we Wrocławiu i nie mamy za wiele czasu. Do tej pory czytaliśmy sporo o tym mieście, a teraz chcemy coś ciekawego i to jak najwięcej zobaczyć. Prawda Sergij? – zwróciła się do męża, jakby z prośbą o odsiecz. Widząc niezbyt wyraźne miny Sergija, Olgierda i Krzysztofa, dodała:
– Wiem, że w dzisiejszych czasach i te stare słowiańskie nawyki, pod różnymi wpływami, w imię kulturowego pluralizmu też zmieniają się na lepsze i może na zdrowsze.
Sergij popatrzył na Krzysztofa i Olgierda, wszyscy zaśmieli się równocześnie jak na komendę. – Tak jakoś znajomo i dziwnie wszyscy się zaśmieli – pomyślała Larysa.
Przez chwilę czekali, który odezwie się pierwszy. Jakby jeden chciał ustąpić miejsca drugiemu. W końcu Olgierd powiedział:
– Ja mam swoje zdanie na temat dobrych rad kobiet. Ale jesteście gośćmi, więc ja dostosuję się do waszych życzeń.
– Niech tym razem będzie tak, jak chce Larysa – kiwnął głową Sergij.
– No to najpierw idziemy zwiedzać miasto, a jak już nie będziemy mieli siły, to pojedziemy do domu.
– A przedtem trzeba będzie z dworca odebrać nasze bagaże.
– Po bagaże pojedziemy z domu moim autem – rzekł Krzysztof. – Jeśli ty, Olgierd, możesz sam oprowadzić naszych gości, to ja pojadę do domu coś przygotować i będę na was czekał.
– Ale na zwiedzanie będzie trzeba dużo czasu, bo tu w centrum jest wiele ciekawych miejsc, a sporo z nich związanych z bliskimi nam i znanymi ludźmi.
– Jak się zmęczymy, to gdzieś usiądziemy, odpoczniemy i pójdziemy dalej.
– Tutaj w okolicy rynku jest co zwiedzać na kilka dobrych godzin.
– Ile wytrzymamy, tyle będziemy chodzić...
Poszli we troje zwiedzać, a Krzysztof został pod operą przy tramwaju.
– Nie jestem zawodowym przewodnikiem, ale co będę potrafił, postaram się wam opowiedzieć – rzekł Olgierd, gdy udali się dalej.
– Opowiadasz nie gorzej niż zrobiłby to zawodowiec, a ponadto widać, że robisz to z sercem, a nie z rutyną.
– Tego przejścia podziemnego nie było na ulicy Schweidnitzerstrasse, czyli dzisiejszej Świdnickiej, w czasach, gdy bywał tu Słowacki, ani sto lat po Słowackim, gdy chodził tymi ulicami Ułas Samczuk. Świdnicka jest od tego miejsca do rynku zamknięta dla ruchu samochodów.
– Zmiany wymusiła potrzeba, aby piesi mieli komfort spokojnego spacerowania i aby nie tamowali ruchu samochodowego wokół Starego Miasta. Tu zamiast jezdni na ulicy jest tak zwany deptak, gdzie ustawione są wzdłuż całej długości po obydwu stronach ławeczki dla pieszych.
– Ulica Świdnicka jest to najbardziej znana, elegancka i reprezentacyjna ulica miasta. Tutaj gdzieś pod numerem 3d mieszkał Słowacki. To będzie dom bardzo blisko Rynku. W tym domu czekał kilka tygodni na przyjazd matki niewidzianej od 18 lat. Chyba często zdarzało mu się czuć na sobie spojrzenie matki i powtarzać w swych myślach słowa, które znalazły się w późniejszym zbiorze jego wierszy:
DO MATKI
W ciemnościach postać mi stoi matczyna,
Niby idąca ku tęczowej bramie –
Jej odwrócona twarz patrzy przez ramię
I w oczach widać, że patrzy na syna.
– Oto i adres, pod którym mieszkał Słowacki w maju roku 1848. – „Neue Schweidnitzerstrasse 3 d – „”II piętro, dzwonek na prawo…”– jak pisał Słowacki w swoich listach i czekał na przyjazd Salomei…
– Po starannych poszukiwaniach znalazł i zarezerwował dla niej pokój blisko stąd, w odległości kilkuset metrów, na Ohlauerstrasse – dziś to jest ulica Oławska, w hotelu o nazwie, która na pewno matce się spodobała – „Weisser Adler” – „Biały Orzeł”.
– Widzę na ulicy już któregoś z rzędu krasnala odlanego z metalu.
– To taka wrocławska ciekawostka. Od czasu do czasu w którymś miejscu ustawiany jest nowy krasnal. Są już ludzie, którzy, wędrując po mieście, wyszukują te figurki, śledzą ustawiane nowe i liczą je. Jest ich już kilkadziesiąt i tworzą specyficzny „krasnali szlak” wrocławski.
– Czy pozwolicie, że skorzystam z okazji i wejdę do toalety? – odezwał się w pewnej chwili Sergij, gdy zobaczył drzwi z charakterystycznymi znakami. – To ja też skorzystam z okazji – dodaje Larysa.
– Poczekam na was na tej ławeczce – rzekł Olgierd i znowu wrócił na chwilę do swoich wspomnień.
Sowieci
Wieldządz na Pomorzu, kwiecień 1953
Siedzą z babcią w kuchni przy rozpalonym piecu. Wszyscy są w polu, tylko ich dwoje zostało w domu. Zaczyna się zmierzchać i po ścianach kuchni to tu, to tam, niczym wesołe chochliki, skaczą odbicia ognistych płomyczków.
Babcia Celestyna zaczyna opowiadać:
– Pamiętam, Olo, jak w końcu września roku 1939 sowiecki sołdat, który zamieszkał u nas na kwaterze, wyciągnął z plecaka woreczek czegoś podobnego trochę do kaszy, trochę do piachu, podał mi i mówi:
– Babuszka, ugotuj mi tej kaszy, bo dzisiaj nic nie jadłem. To dzisiaj moje śniadanie, a może i obiad – dodał.
– Do kaszy byłoby dobre sało – mówię do niego.
– A skąd ja ci dam sała, jak nie mam? Sało zabrali burżuje.
– Zlitowałam się nad nim i do kaszy usmażyłam mu skwarek ze swojej słoniny, której na strychu w wędzarni trochę jeszcze zostało z ostatniego świniobicia.
– Ej, babuszka, ty burżujka, jak masz sało – zawyrokował sołdat.
– Pamiętam też pierwsze spotkanie z sowietami w roku 1920 – ciągnie po jakimś czasie babcia. – Pewnego wieczoru posłyszeliśmy straszne ujadanie naszych psów. To było inne szczekanie aniżeli zazwyczaj, jakieś takie rozpaczliwe, nienormalne jak na co dzień, tylko jakieś takie dziwnie straszliwe. Była w nim taka groza, jakby to miał być już koniec świata i psy zobaczyły zjawę z zaświatów, jakiej jeszcze nigdy nie widziały.
– One powariowały, to nie było szczekanie psów, słychać takie wycia i skowyty, jakby to nie psy, tylko biesy zawodziły – mówię do dziadka. I dodaję:
– Trzeba sprawdzić, co to może być, idź Adolku, zobacz, co tam się dzieje.
– Ale to musi być coś takiego, że bez strzelby ani się rusz – dodaję.
– Dziadek wziął strzelbę i poszedł w kierunku bramy wjazdowej na podwórze, skąd posłyszał jakieś głosy. Po jakimś czasie od wyjścia dziadka na podwórze psy zmieniły swoje diabelskie zawodzenie na normalne szczekanie. Tylko trochę co chwilę poszczekiwały, jakby ostrzegawczo na jakiegoś intruza.
– Wraca dziadek nie tylko ze strzelbą w ręku, ale oprócz strzelby ma na ramieniu dwa długie karabiny.
– Daj babka kawałek chleba i słoniny, zaniosę im i zaraz wracam.
– Komu zaniesiesz?
– Nie pytaj, tylko szybko dawaj!
– Zostawił te karabiny na ławie, wziął strzelbę, tłumok z chlebem i słoniną i szybko wybiegł. Po chwili dziadek Ado był już z powrotem i opowiada:
– Jak wyszedłem na podwórze, zauważyłem, że dwa jakieś cienie czają się pod bramą, a w ich kierunku ujadają psy. Księżyc akurat wyszedł zza chmury i ich zobaczyłem. To było dwóch wyrostków w jakichś żałosnych chałatach, niby to w mundurach. Wychudzeni, ledwo stali na nogach oparci o bramę. Widzę na ich plecach przekrzywione karabiny, więc szybko wycelowałem w ich stronę strzelbę i myślę, nie bez obawy, jakie mam szanse, gdyby oni mieli złe zamiary.
– Czego chcecie, wołam! Stać spokojnie, bo strzelam! A jeszcze poszczuję psami! A psy tak się rwą i ujadają, aż widać, że chcą przeskoczyć przez płot do nich.
– Chleba! – bat’ku, chleba i wody! – zaciągają z rosyjska i podnoszą ręce, by dać mi znać, że nie mają złych zamiarów .
– Z karabinami po chleb przychodzicie ? – pytam ze zgorszeniem.
– My uszli z krasnoj armii i nie chcemy dalej wojować.
– To dawać karabiny i czekać! – rozkazał dziadek i bez sprzeciwu z ich strony zabrał im broń.
ratings: perfect / excellent
M O C wyrazu.
Z tym się jako Artysta rodzisz, i tego nikt ciebie nie nauczy
ni przy szynkwasie, ni na warsztatach, ni od Mistrzów
Kto nie S Ł Y S Z Y sercem tej różnicy, ma spory problem
z samym sobą