Author | |
Genre | biography & memoirs |
Form | prose |
Date added | 2016-05-27 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 2431 |
Gdy masz już szósty krzyżyk solidnie przylegający do pleców, gdy coraz mniej możesz i coraz mniej ci się chce, to czasem przychodzi do głowy myśl, żeby tak jeszcze z raz podskoczyć. Żeby urwać się na chwilę z życiowego postronka i zrealizować jakieś dziecinne marzenie. Moim marzeniem zawsze były wysokie góry. Nie Tatry, ani nawet Alpy, tylko takie fest, sześciotysięczniki, co najmniej. Pomarzyć dobra rzecz, ale wiedziałem, że takie góry to za wysokie progi na moje nogi. Zadowalałem się więc dużo niższymi, aż przyszedł ten dzień, gdy powiedziałem sobie: Teraz albo nigdy. A na jaką fajną i wysoką górę może wleźć dziadek? Co prawda, dobrze zakonserwowany i sprawny, ale jednak dziadek i bez umiejętności posługiwania się linami, hakami i podobnymi zabawkami. Są tylko dwie takie góry: Aconcagua i Kilimandżaro. Aconcagua wydawała mi się mało sympatyczna, ale Kilimandżaro było w porządku. Przecież to Dach Afryki, tajemnicza Góra Światłości, siedziba złych duchów, no i do tego jeszcze ta dzika kraina, z półnagimi Murzynami, lwami i słoniami. Czegóż chcieć więcej? Klamka zapadła. Zapłaciłem komu trzeba, ile trzeba i w wyznaczonym terminie stawiłem się na lotnisku. Od razu zauważyłem grupkę facetów w górskich butach i z wypchanymi plecakami. To byli moi współtowarzysze wyprawy. Jeden senior był starszy ode mnie, a trzech dziadków było w moim wieku. Grupę dopełniał jeden trochę młodszy średniak, dwóch młodziaków koło trzydziestki i pilot wyprawy - też młodziak. Pomyślałem, że nie jest źle. Młodziaki byli w mniejszości, a z pozostałymi spokojnie powinienem dać sobie radę na trasie. Po odprawie, w strefie odlotów senior grupy zaprosił mnie na piwo.
- Dziękuję. A na Heathrow ja stawiam - powiedziałem i zaraz tego pożałowałem. Przecież tam piwo będzie kosztowało majątek. Okazało się, że żywiec w Warszawie i guinness w Londynie kosztowały prawie tyle samo i gdyby te miasta mierzyć ceną piwa, to byłyby prawie sobie równe. W Dar es Salaam piwo było dużo tańsze, czyli gdzie tam tanzańskiej stolicy do naszej metropolii.
Jadąc autobusem do Moshi, wypatrywałem lwów, słoni, no i tych półnagich Murzynów. Niestety, dzikie zwierzęta nie wyległy mi na powitanie, natomiast Murzyni nie zawiedli. Co prawda, w większości ubrani byli w dżinsy i koszule, ale trafiło się też kilku półnagich Masajów. Ledwie okryci kolorowymi tkaninami, z dzidą w jednej i… telefonem komórkowym w drugiej ręce, kręcili się przy przystankach lub stacjach benzynowych, oferując jakieś pamiątki.
Aż w końcu ukazała się ona, moja góra. Szeroka na pół horyzontu, przepasana wieńcem z chmur, zwieńczona kopułą sięgającą nieba. Niestety, szczytu jej nie pokrywały Heminwayowkie „śniegi Kilimandżaro”, a tylko nieregularne plamy zanikającego już od lat lodowca. Mimo to była piękna. Jechaliśmy w jej kierunku, ale ona nie zbliżała się ani nie rosła. Była tak wielka, że wymykała się wszelkim zasadom perspektywy. Takiej góry jeszcze nigdy nie widziałem.
- O kurwa! Ale wielka! I ja mam na nią wleźć? - powiedział siedzący obok mnie średniak.
Powiedział to, co ja pomyślałem. Faktycznie, góra była olbrzymia, a ja - stary dziadek - za kilka dni miałem stanąć na jej szczycie.
Na przedmieściach Moshi nasz autobus się zepsuł. Nie pomogły wysiłki kierowcy ani rady gapiów, którzy zaraz się zgromadzili - maszyna nie chciała ruszyć. Kierowca zadzwonił więc do kogoś i poinformował nas, że musimy czekać na nowy autobus, który wkrótce nadjedzie.
- Hakuna matata - dodał na zakończenie.
Było to takie suahilijskie „spoko” i należało rozumieć, że autobus przyjedzie, ale nie wiadomo kiedy. Tak uspokojeni, usiedliśmy na przydrożnym murku, nie wiedząc, co zrobić z czasem. Taka grupa białych zwróciła uwagę gromadki dzieci bawiących się po drugiej stronie drogi. Zbiły się w kupkę, naradziły się i po chwili jeden chłopiec podszedł nieśmiało do mnie, bo siedziałem najbliżej.
- Dziambo mzungu - powiedział i wyciągnął rączkę do powitania. W wolnym tłumaczeniu znaczyło to: „Cześć białasie”.
- Cześć mały - odpowiedziałem i przybiłem mu piątkę.
- Cieśmały - powtórzył i roześmiał się na całą szerokość pyzatej twarzy. - Cieśmały - powtórzył jakby dla utrwalenia i pobiegł do kolegów. Pewnie przekazał im to nowe słowo, bo w gromadce wybuchnął śmiech. Teraz, już bez obawy, dzieci podchodziły kolejno i mówiły „dziambo mzungu”. Ja przybijałem z każdym piątkę i odpowiadałem „cześć mały”, czym wzbudzałem kolejne wybuchy śmiechu. Nasz średniak zaczął fotografować tę roześmianą gromadkę. Dzieci zaraz zwróciły się do niego i pozowały do zdjęć robiąc różne miny. Tymczasem czas płynął, nowego autobusu nie było, dzień się już nachylał, a kierowca spał. Obudziliśmy go pytając jeszcze raz, kiedy będzie nowy autobus.
- Hakuna matata. Przyjedzie - odpowiedział i zamknął oczy.
Jakoż nowy autobus w końcu przyjechał i na noc dotarliśmy do hotelu. Nazajutrz rano spotkaliśmy się z miejscowym przewodnikiem i tragarzami, którzy mieli nieść nasze rzeczy, namioty i jedzenie na czas wspinaczki. My mieliśmy iść tylko z małymi plecakami z jedzeniem, piciem, ciuchami na jeden dzień i osobistymi rzeczami.
Są dwie najpopularniejsze drogi na Kilimandżaro: Marangu Route i Machame Route.
Na Marangu, zwanej też Coca Cola Route, nocuje się w domkach i jest ona łatwiejsza. Machame, zwana Whiskey Route, jest trudniejsza i śpi się w namiotach. My, podstarzali twardziele, wybraliśmy tę alkoholową drogę i naszą przygodę z wielką górą rozpoczynaliśmy przy tzw. Machame Gate, gdzie każda grupa musiała zostać przeliczona, zarejestrowana i opatrzona numerem. Tymi formalnościami zajął się pilot z przewodnikiem, a my, usiadłszy na ziemi, czekaliśmy. Razem z nami czkały też jakieś krukopodobne ptaszyska. Poobsiadały gałęzie pobliskich drzew i patrzyły na nas, jakby wybierając sobie ofiarę. Po załatwieniu formalności ruszyliśmy. Ptaki zostały na drzewach, bo pewnie nikt z nas nie wyglądał na łatwy kąsek i wolały poczekać na coś pewniejszego. Szliśmy szeroką, powoli wznoszącą się ścieżką przez dżunglę. Przed nami szli Chińczycy ze swoimi tragarzami, za nami jacyś Skandynawowie ze swoimi, a dalej kolejne grupy i kolejne. Ludzie rozmawiali i nawoływali się, a zielona dżungla dokoła stała cicho, bo wszystkie zwierzęta uciekły chyba na drugą stronę góry ze strachu przed taką głośną czeredą. Po kilku godzinach weszliśmy na około trzy tysiące metrów. Tu dżungla przerzedziła się, pojawiły się zarośla wysokości naszej kosodrzewiny i w tych to zaroślach przyszło nam zanocować. Tragarze rozbili namioty i przygotowali jedzenie. Dzień i noc na równiku trwają tyle samo, więc już koło dziewiętnastej zrobiło się ciemno i pełni wrażeń mzungu posnęli jak dzieci.
Na drugi dzień o poranku mzungu pobiegli wysikać się w krzaki, a w tym czasie tragarze przygotowywali śniadanie i zwijali obozowisko. Po posiłku wzięliśmy swoje lekkie plecaki, tragarze swoje wielkie ładunki i ruszyliśmy w drogę. My w górskich butach, polarach i goreteksach, a oni w trampkach lub sandałach, byle jakich spodniach i podszytych wiatrem kurtkach. Nieśli namioty i sprzęt obozowy, butle z wodą, skrzynki i worki z jedzeniem, a wszystko to byle jak spakowane i zarzucone na plecy, postawione na ramionach lub na głowach. Jeden z nich niósł jakąś drewnianą skrzynię na plecach, a na głowie ze trzysta jajek w sklepowym opakowaniu z tektury przewiązanym tylko sznurkiem. Obserwowałem go, czekając, kiedy te jaja spadną. W końcu doczekałem się i pospadały… na patelnię kucharza podczas dwóch ostatnich biwaków. Tego dnia opuściliśmy dżunglę, potem zarośla, a nocleg wypadł nam już na hali. Byliśmy prawie na czterech tysiącach metrów. W Europie na tej wysokości są już lodowce, a tu rosła trawa i kwitły kwiatki. W nocy zmarzłem jak diabli, bo mój śpiwór był za cienki.
Trzeciego dnia ujrzeliśmy już szczyt, który wyglądał jak odwrócona miska leżąca na końcu wielkiego stołu. Stół ten wznosił się łagodnie, nic nie zasłaniało widoków i dopiero wtedy zobaczyłem, ile osób lezie na to Kilimandżaro. Przed i za nami wił się wąż wielu dziesiątek osób. Przed nami znani nam już Chińczycy, z tyłu Skandynawowie - równiutko i powoli szli po szerokiej ścieżce. Ruszyłem trochę szybciej i wyprzedziłem dwóch tragarzy, ale kolejny powstrzymał mnie słowami:
- Pole pole baba!
Znaczyło to: ”Powoli ojczulku”. Zwolniłem i wtedy przyszła refleksja, że przecież jestem już stary „baba” i jeszcze nigdy tak wysoko nie byłem. Dokąd to ja się śpieszę? Dobrze, że w ogóle jeszcze idę. Popatrzyłem na moich współtowarzyszy. Jeden młodziak szedł dziarsko, ale drugi zlany był potem i sapał jak stary parowóz. Senior grupy i średniak szli równym krokiem ludzi obeznanych z górami i prezentowali się nieźle. Dwaj dziadkowie sapali, ale szli dobrze, natomiast trzeci wyraźnie zostawał w tyle. Było dobrze. Nie byłem ostatnią ofiarą na trasie. Tak pocieszony szedłem dalej, ale już „pole pole”. Tymczasem trawy prawie zniknęły, pod stopami została czarna skała, dookoła leżały bomby wulkaniczne i taką drogą doszliśmy do Lava Tower, czyli samotnej skalnej wieży. Znaczyło to, że jesteśmy na wysokości około cztery tysiące siedemset metrów. Zajrzałem w siebie. Serce jeszcze było i biło, płuca były i oddychały, głowa nie bolała - było dobrze. Nie taka straszna ta góra. Nocleg był kilkaset metrów niżej w skalistym wąwozie udekorowanym mchami i senecjami. Senecje to kaktusopodobne rośliny, które krajowcy podobno nazywają „dziadkami”, toteż my - dziadkowie - rzuciliśmy się do fotografowania tych „kumpli” i siebie w ich towarzystwie. Zdążyliśmy przed chmurami, które zaraz zasnuły wszystko aż do rana, ale dzięki nim było ciepło i w nocy nie zmarzłem.
Do tej pory szliśmy jak po bieszczadzkich połoninach, długo, ale bez technicznych trudności. Teraz na drodze stanęła nam skalna ściana, która wyglądała poważnie, ale okazała się niegroźna. Musiałem wyżej podnosić nogi, w kilku miejscach chwytałem się skał i już niedługo siedziałem na jej krawędzi patrząc na kolegów wspinających się za mną. Wszyscy mzungu i ja pomagaliśmy sobie rękami, ale mój faworyt z jajkami na głowie śmignął to podejście bez trzymanki. Dalej szliśmy po gołych skałach, aż do ostatniego obozu leżącego u stóp tej odwróconej miski, którą widzieliśmy od wczoraj. Szczyt był już tylko około tysiąc dwieście metrów wyżej.
Atak szczytowy miał się rozpocząć o północy, dlatego zaraz po zmierzchu poszedłem spać. Niestety nie pospałem. Czy to w wyniku zmęczenia, czy na skutek podświadomej obawy o jutro, mój pęcherz się zbuntował. Ledwie przyszedł sen, a już kategoryczny nakaz organizmu zmusił mnie do wyjścia z namiotu. Powtórzyło się to jeszcze kilka razy i przed północą byłem dokładnie wysikany, niewyspany i gotowy do wymarszu. W głębokich ciemnościach wąż potencjalnych zdobywców Dachu Afryki ruszył pod górę. Przed nami Chińczycy, z tyłu Skandynawowie świecąc latarkami, powoli zakosami pięli się po stoku. I wtedy góra zaczęła brać jeńców. Pierwszy poddał się jeden z idących przede mną Chińczyków. Nagle usiadł na ziemi, drugi zaczął go podtrzymywać, a trzeci szukał czegoś w plecaku. Zatrzymałem się i poświeciłem siedzącemu w twarz. Wyglądał na półprzytomnego.
- Potrzebujecie pomocy? - zapytałem i zaraz zdałem sobie sprawę z bezsensowności pytania. Przecież nie umiałbym mu pomóc.
- Nie. Dziękujemy - odpowiedzieli.
Ruszyłem naprzód wsłuchując się w siebie. Moje serce nadal biło, płuca oddychały, a głowa nie bolała. Drugim jeńcem został jeden z nas, dziadków. Gdzieś po dwóch godzinach podejścia nagle stanął i powiedział:
- Dalej nie idę. Nic mi nie jest, ale dalej nie dam rady. Wracam.
Świtało już, gdy weszliśmy na zlodowaciały śnieg i zaczęło mocno wiać. W oddali zobaczyliśmy tablicę oznaczającą szczyt. Zostało nam do niego może z kilometr po prawie płaskim terenie i wtedy drugi z dziadków powiedział:
- Widzę już tę dechę, ale dalej nie pójdę. Mam dość. Schodzę.
Zostawiliśmy go. Młodziaki poszli szybciej, senior, średniak i my, dwaj pozostali dziadkowie wlekliśmy się wolniej i wtedy góra dobrała się do mnie. Mimo oddychania płuca moje były jakby puste i nogi nie chciały się ruszać. Stanąłem.
- Przecież to jeszcze tylko z pół kilometra - powiedziałem do siebie. - Nie odpuszczę! Za cholerę nie odpuszczę!
Postałem, posapałem i wyznaczyłem sobie reżim dalszego marszu: pięćdziesiąt kroków i odpoczynek, pięćdziesiąt kroków i odpoczynek itd. Ruszyłem licząc kroki i bacząc, żeby się nie poślizgnąć. Tablica zbliżała się powoli, aż w końcu stanąłem przed nią. Składała się z czterech desek, które angielskojęzycznym napisem witały mnie i gratulowały mi dotarcia aż tu, czyli na Uhuru Peak o wysokości pięć tysięcy osiemset dziewięćdziesiąt pięć metrów. Za tablicą rozciągało się wypełnione śniegiem zagłębienie dawnego krateru, a za mną, nieco niżej świeciła ściana resztek lodowca, który jeszcze niedawno pokrywał cały szczyt. Nie zauważyłem, kiedy obok mnie stanął senior, średniak i ostatni dziadek. Średniak miał zegarek zawierający wszystko, ze stacją meteorologiczną włącznie. Stacja ta pokazała, że jest minus dziesięć stopni i ciśnienie wynosi czterysta dziewięćdziesiąt hektopaskali, czyli około połowy normalnego ciśnienia. Te hektopaskale, temperatura i silny wiatr zmusiły nas do szybkiego pożegnania z kalenicą Dachu Afryki. Porobiliśmy pamiątkowe zdjęcia i ruszyliśmy w dół. Był już dzień, naprzeciwko lśnił w słońcu szczyt Mawenzi, a poniżej dookoła rozciągał się widok na… morze chmur. Myślałem, że stąd zobaczę pół Afryki, a zobaczyłem tylko chmury. Zobaczyłem też ludzi. Chińczycy, Skandynawowie i Bóg wie kto jeszcze, przemieszani z czarnymi przewodnikami schodzili lub dopiero podchodzili. Jedni szli szybko, inni ledwie wlekli nogi, a kilku Murzyni znosili na plecach. Nasza grupka szczęśliwie zeszła do obozu o własnych siłach. Tam dostaliśmy pić i śniadanie. Wtedy zauważyłem, że koledzy mają worki pod oczami i powieki opuchnięte jak po wielkim przepiciu. Zapewne wyglądałem tak samo. Po posiłku ruszyliśmy w dół. Schodziliśmy inną drogą niż wchodziliśmy i przed wieczorem zeszliśmy na około trzy tysiące metrów, gdzie był już… kiosk z piwem. Pierwsze piwo wciągnąłem prawie nosem, a dopiero przy drugim poczułem jego smak i przyjemny chłód. Tej nocy spałem jak zabity.
Następnego dnia dotarliśmy już do cywilizacji, czyli do tzw. Mweka Gate, gdzie każda grupa musiała zostać przeliczona i odfajkowana, że zeszła z góry.
- Wiesz, jaki dzisiaj jest dzień? - zapytał mnie senior w busie wiozącym nas do hotelu. - Moje sześćdziesiąte piąte urodziny. Zaraz po powrocie do Polski składam papiery o emeryturę, ale jeszcze przed tym chciałem spełnić moje największe marzenie i wleźć na Kilimandżaro. No i udało mi się - zakończył.
- No to gratulacje emerycie - powiedziałem. - I stawiasz piwo w hotelu - dodałem.
- A ty stawiasz na Heathrow - odpowiedział i uśmiechnął się pod siwym wąsem.
ratings: very good / excellent
Wkradło się kilka błędów interpunkcyjnych, w większości jest to brak przecinków przed imiesłowami przysłówkowymi. Brakuje przecinków przed: komu, robiąc, pytając, wsłuchując, licząc; zbędny przecinek przed: usiedliśmy.
ratings: perfect / excellent
W zapisie znalazłem tylko trzy drobnostki:
*"gdy powiedziałem sobie: Teraz albo nigdy" zapisałbym: "gdy powiedziałem sobie - teraz albo nigdy", albo "gdy powiedziałem sobie: "Teraz albo nigdy"" (w cudzysłowie). Ale to drobnostka.
*Heminwayowkie - hemingweyowskie (literówki).
*czkały - czekały (literówka).
ratings: perfect / excellent
:)))
ratings: perfect / excellent
ratings: perfect / excellent
Czyta się to - jak zawsze w przypadku tego Autora - jednym tchem. Stara mistrzowska polska szkoła reportażu M. Wańkowicza, O. Budrewicza, Tony Halika, Szwarca-Bronikowskiego, Centkiewiczów, W. Puchalskiego i - naturalnie - "cesarza" Kapuścińskiego widoczna gołym okiem.
Ps. Nie mylę się, Panie Marianie, prawda? Już jako dziecko czytywał Pan również tych autorów?
Oczywiście czytałem tych mistrzów reportażu, ale gdzie mi do nich.
Poza tym, nie nazywj mnie "Pan", bom taki sam publixowy skrobacz jak Ty.
Mamy wielki narodowy kapitał: Twórczość (przez T) - i równie dużo (o ile nie więcej!) cudotwórczości