Go to commentsFront, cz.2/2
Text 28 of 114 from volume: Pozostało w pamięci
Author
Genrebiography & memoirs
Formprose
Date added2016-06-03
Linguistic correctness
Text quality
Views2483

(cd.)

Janek myślał, że w kilka-kilkanaście godzin dotrą do swoich. Jednak ich tułaczka przeciągnęła się aż do sześciu dni. Ciągle natykali się na oddziały niemieckie; musieli się wycofywać i szukać innych możliwości ich ominięcia. Na szczęście Saksonia była w tym rejonie gęsto porośnięta lasami, czwórka ocalałych artylerzystów prawie cały czas mogła poruszać się pod ich osłoną. Pierwszy nocleg zorganizowali w gęstym zagajniku, ale noce były jeszcze zimne. W kolejne więc, ryzykując, nocowali w obejściach opuszczonych gospodarstw, położonych blisko lasu. Tam też znajdowali pozostawione przez gospodarzy resztki żywności.

Kolejny raz wojenne szczęście nie opuściło jednak Janka i szeregowców, jego towarzyszy niedoli. Przetrwali i przeżyli, nie wpadli w łapy esesmanów. W czasie swojej kilkudniowej tułaczki kilka razy natknęli się na skutki ich zbrodniczych wyczynów – zwłoki polskich żołnierzy. Zamordowanych jako jeńców, a nie poległych w boju. Było to łatwe do rozpoznania dla człowieka znającego wojenne rzemiosło – żołnierze byli bez pasów, leżeli w jednym miejscu, pod płotem lub w przydrożnym rowie. Te makabryczne obrazy zwiększały ich czujność i ostrożność w wędrówce na bliskich tyłach wroga – jednostek polskich nie zaatakowały oddziały zwykłego Wehrmachtu, tylko Waffen SS – zbrodniczy pretorianie Hitlera, którzy nie mieli już nic do stracenia.

Janek i trójka jego żołnierzy kierowali się ciągle na północ, skąd dochodziły odgłosy nieustających walk. Wreszcie szóstego dnia wędrówki, późnym wieczorem udało im się dotrzeć prawie do linii frontu; wskazówką było zagęszczenie wojsk niemieckich w pobliskiej wiosce. Nie słychać było w pobliżu odgłosów strzałów i wybuchów, walki ustały na czas nocy. Ich szanse przedarcia się zwiększał brak ciągłej linii transzei oraz pól minowych, jak to zwykle zdarza się przy ruchomym froncie.

Zatrzymali się na skraju lasu. Byli zmęczeni, zgłodniali i brudni, ale Janek nie śpieszył się. Zbyt dużo przeszli, aby prawie u celu dać się schwytać i zabić przez esesmanów.

Wstrzymał pozostałą trójkę współtowarzyszy:

– Zatrzymajmy się. Ruszymy za kilka godzin.

– Na co czekać? Jesteśmy już prawie u naszych! – zaoponował jeden z młodziutkich kanonierów.

– Chcesz przeżyć?

– Chcę wrócić.

– Długo jesteś w wojsku? Walczyłeś wcześniej?

– Nie, obywatelu kapralu. Ja z mobilizacji.

– To słuchaj się! – Janek podniósł głos. – Nie pierwszy rok walczę. Najgłupiej zginąć pod koniec wojny. – Popatrzył na pozostałych żołnierzy i już spokojnie dokończył – niech się hitlery pośpią. Wtedy ruszymy. Oni walczą od godziny do godziny, śpią też na rozkaz.

Młodziutki kanonier umilkł. Pozostali nie odzywali się, byli równie młodzi i niedoświadczeni; bój sprzed kilku dni też był ich pierwszą walką. Janek jednego z nich zostawił jako pierwszego na czujce, a sam wraz z pozostałą dwójką zaszył się głębiej w lesie. Tak przeczekali do późnej nocy.

Szczęście dalej ich nie opuszczało. Noc była pochmurna, ułatwiała krycie się w ciemnościach. Wreszcie Janek zdecydował:

– Chłopaki, czas już. Idę pierwszy. Zachowajcie odstępy do dziesięciu metrów, tak, aby tylko jednego widzieć przed sobą. W razie złego jest szansa, że nie wpadniemy wszyscy. Kiedy idę, idziecie, kiedy się czołgam, czołgacie się, kiedy zamieram, zamieracie. Jasne? – Popatrzył na nich uważnie. – Podskoczcie jeszcze. No, podskoczcie. W porządku, nie brzęczycie. No to… ruszamy.

Ruszył ostrożnie przed siebie, z odbezpieczonym karabinem. Dużo nim nie zdziałałby, ale w razie wykrycia przez Niemców kilka jego wystrzałów oraz rzut granatem mógł dać kilka sekund zwłoki i szanse ucieczki pozostałej trójce żołnierzy. Byli jeszcze smarkaczami, prosto z jesiennego poboru. Janek, doświadczony partyzant, czuł się za nich odpowiedzialny. Szedł pochylony, starając się dostrzec zawczasu jakiś ruch z przodu. Co kilkanaście-kilkadziesiąt kroków zatrzymywał się i nasłuchiwał. Nie przyśpieszał. „Gdy się człowiek śpieszy, to się diabeł cieszy” – a nie miał jeszcze chęci do zbyt wczesnego skończenia własnego życia. Ledwie dwadzieścia jeden lat na karku i bliski koniec wojny zmuszał do szczególnej ostrożności.

Wolał nie iść ubitą polną drogą. Skradał się na przełaj przez pola, które na szczęście w wielu miejscach były porośnięte małymi zagajnikami oraz krzewami. Ominął dużym łukiem zabudowania wioski, majaczące w ciemnościach. Co chwila oglądał się za siebie – pierwszy z kanonierów szedł za nim jak wierny pies, utrzymując nakazaną odległość.

Po prawie godzinie marszu zatrzymał się wśród rosnących obok siebie kilku drzew i machnął ręką na niego. Poczekał, aż podeszła cała trójka żołnierzy. Odetchnął – nikt z nich się nie zgubił. Cicho powiedział:

– Chyba już niedaleko do naszych. Pójdę dalej przodem, ale teraz idźcie już bliżej siebie. Obym pierwszy dostrzegł… – nie dokończył. Po co niepotrzebnie straszyć młokosów. Na wojnie różnie bywa – czasem wartownik wpierw strzelał, a dopiero potem pytał, kto idzie. Swój, nie swój, w nocy wszystkie koty są czarne, a strach ma wielkie oczy…

Ruszył znowu przed siebie. Po kolejnych kilkunastu minutach natknął się na mały rów melioracyjny, przeskoczył go i od razu przywarł do wilgotnej i zimnej trawy – z przodu dojrzał rozżarzający się mały punkcik. Ani chybi ktoś ukradkiem palił papierosa! O tak późnej godzinie w nocy był to pewnie wartownik, który zlekceważył zachowanie bezpieczeństwa na froncie. Przecież to jedna z podstawowych zasad – żadnych światełek w nocy! Taki żarzący się papieros widać w ciemności z daleka. Już wielu żołnierzy pożegnało się z życiem przez taki skrajny brak odpowiedzialności.

Teraz jednak dostrzeżony punkcik świetlny był zbawienny dla Janka. Jeżeli natknął się na esesmanów, nie dostrzegli go i mógł się niezauważony wycofać. Jeżeli zaś były to już polskie oddziały, oznaczało to dla czwórki tułaczy chwilowy koniec zabawy z kostuchą w podchody.

Janek obejrzał się do tyłu, zobaczył że pierwszy z idących za nim kanonierów przywarł również do ziemi. Odetchnął i nakazał ręką, aby żołnierz pozostał w miejscu. Spojrzał ponownie przed siebie, ale ogieniek już zniknął, nie mógł dojrzeć sylwetki palacza. Swój czy wróg? Postanowił podczołgać się bliżej – powoli, jak na ćwiczeniach przesuwał ciało po mokrej ziemi, wpierw macając ręką przed sobą, aby usuwać zdradliwe gałązki. Po kilku przebytych metrach zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać. Nic jednak nie było słychać, nawet z oddali nie dochodził żaden dźwięk. Panowała cisza, jakby wczoraj wojna się już skończyła, a on o tym nawet nie wiedział.

Podczołgał się jeszcze kilka metrów i znowu zatrzymał. Gdzie ten cholerny wartownik?! Wpierw zdradził się paleniem papierosa, a teraz żadnego dźwięku nie wydaje? Może przysnął? Co robić, przecież nie będzie warował na zimnej ziemi do brzasku…

Janek pomacał ręką naokoło siebie. Jest! – wyczuł pod dłonią niewielki kamień. Zacisnął na nim palce, odczekał jeszcze chwilkę, lekko uniósł się z ziemi i rzucił go w bok, jak najdalej od siebie. Od razu przywarł do ziemi. W tym samym momencie rozległ się głuchy, stłumiony odgłos upadającego na ziemię kamienia.

– Kurwa, co jest? – dosłyszał stłumiony głos wartownika i szczęk repetowanego karabinu. – Kto się szlaja? Hasło!

Uratowani! Swoi! Janek w pierwszej chwili radości chciał się podnieść, ale zaraz przeszła mu na to ochota. Zbyt wielu w tej wojnie nie przeżyło dłużej niż kilka sekund przez zbytni pośpiech.

– Swoi! Polscy żołnierze! Nie strzelaj! – odkrzyknął cicho, nie podnosząc się z ziemi.

– Jacy swoi? Hasło! – ponownie doszedł go głos wartownika.

– Nie znam hasła. My spod Budziszyna, rozbili nas kilka dni temu.

– Z jakiej jednostki?!

– Z pułku pepanc. Mogę się podnieść? – Janek próbował mówić spokojnie, aby nie wywołać nerwowej reakcji u żołnierza.

– A ilu was?

– Czterech. Trzech jest z tyłu za mną. Mogę się wreszcie podnieść?

– Dobra. Ale wszyscy razem i ręce w górze! Jeden gwałtowny ruch i strzelam!

– Chłopcy, zostawcie karabiny na ziemi! – krzyknął cicho Janek w stronę swoich trzech towarzyszy. – Podnosimy się! – to już zakrzyknął do wartownika. Sam wstał powoli, trzymając ręce nad głową. Kilka metrów za nim podniosło się trzech jego towarzyszy.

– Podejdźcie. Powoli i ręce w górze! – Wartownik dalej był czujny. Kiedy się zbliżyli, obszedł ich i zakomenderował – odwróćcie się! – Dopiero teraz oświetlił ich twarze latarką. Janek od razu poznał, że nie ma do czynienia z żółtodziobem. Taki nieopierzony żołnierz nieopatrznie zaświeciłby prosto w stronę pozycji Niemców, wystawiając się na prawdopodobny ostrzał. – Pokaż dokumenty. – Na te słowa Janek powoli wyjął z kieszeni bluzy książeczkę wojskową i podał wartownikowi. Ten odsunął się na dwa metry i, nie tracąc czujności, zaglądnął do niej. Po chwili oddał ją i ponownie zakomenderował – idziemy. Przede mną.

– A karabiny? – zaoponował Janek. – Mamy je zostawić? Jesteśmy żołnierzami, nie jeńcami.

Wartownik przez chwilę się zawahał. Wreszcie odrzekł – dobra. Podnieście je za lufę i trzymajcie nad głową. Jeden gwałtowny ruch i… – wymownie klepnął dłonią w swój karabin.

Ruszyli w kierunku wskazanym przez żołnierza. Po kilku minutach znaleźli się przy wiejskim domku, przed którym stał żołnierz na warcie. Wartownicy zamienili ze sobą kilka słów i jeden z nich wszedł do środka. Po chwili wrócił i machnął ręką na czwórkę wojennych szczęśliwców – wejść. Kapitan chce was widzieć.

Weszli do środka pod lufą karabinu drugiego wartownika. W pokoju zaspany oficer dociągał pas. Spojrzał na nich. Janek podszedł o krok, wyprężył się i służbowo zameldował:

– Obywatelu kapitanie, kapral Brałkowski wraz z trzema kanonierami…

– Dobra, dobra. – Oficer ziewnął, siadł za stołem i wyciągnął rękę. – Dokumenty. Wszystkich.

Zaczął uważnie je przeglądać. Spojrzał na Janka i mruknął:

– Opowiadajcie.

– Obywatelu kapitanie, byliśmy pod Budziszynem. Esesmani nad ranem nas zaatakowali. – Janek na chwilę przerwał i po chwili już ciszej, ze smutkiem w głosie dokończył – wielu z naszej baterii zginęło, rozjechali nas czołgami. Dowódca też zginął. Nasza czwórka się uratowała, ale znaleźliśmy się na tyłach Niemców. Sześć dni szliśmy…

– Taa – oficer przerwał mu i uważnie się przyjrzał. – Mieliście szczęście. Ciężko było, ale już rozbiliśmy tych esesmanów. Rano odwieziemy was wyżej. Tam sprawdzą, co i jak. Jak będzie wszystko w porządku, to jeszcze zdążycie powojować przed końcem wojny. Wartownik! – zwrócił się do swojego żołnierza. – Weźcie ich dokumenty. Odprowadzić do szefa kompanii. Niech da im coś zjeść i zamknąć w piwnicy. Pod wartą. Rano, pod eskortą, mają być dostarczeni do dowództwa pułku. Zrozumiano?!

– Tak jest, obywatelu kapitanie! – wrzasnął wartownik.

– Nie rycz tak. Środek nocy jest, ludzi pobudzisz. Odmaszerować.

* * *

Tak zakończyła się kolejna wojenna przygoda Janka. W krótkim czasie, wraz z trzema współtowarzyszami niebezpiecznej tułaczki na tyłach wroga wrócił do swojego pułku przeciwpancernego. Macierzysta jednostka była porządnie poturbowana, ale zdolna do walki. Na szczęście w ostatnich dniach wojny nie brała już udziału w tak ciężkich bitwach, jak pod Budziszynem. Pułk ruszył w kierunku Drezna, w pościgu za wycofującymi się wojskami hitlerowskimi.

Trzydziestego kwietnia 1945 roku usłyszeli o śmierci Hitlera w okrążonym Berlinie, a drugiego maja o kapitulacji stolicy III Rzeszy. Wszyscy już niecierpliwie wyczekiwali na zakończenie wojny.

Nad ranem dziewiątego maja Janka i jego kolegów obudziła gwałtowna strzelanina. Co jest, znowu Niemcom chce się jeszcze walczyć?! Atakują?! Pośpiesznie chwycili broń i wyskoczyli z domku, w którym stacjonowali. Na dworze zobaczyli radosnych żołnierzy, strzelających… w górę z karabinów, pepesz i pistoletów. Od razu stało się jasne, co się dzieje. Wreszcie, doczekali się…

– Koniec?! – krzyknął Janek do najbliższego żołnierza, który regularnie naciskał spust karabinu, posyłając w górę kulę za kulą..

– Koniec! Koniec wojny! Niemcy skapitulowali! – ten odkrzyknął, zmienił magazynek i znowu zaczął strzelać w górę. Janek już więcej nie pytał. Wraz z kolegami rozpoczął palbę na wiwat, dziurawiąc wiosenne chmurki nad sobą.

Doczekał się, przeżył. Wreszcie kostucha, nieodłączna towarzyszka żołnierza frontowego, przestała potrząsać swoją kosą, znikła mu sprzed oczu. Teraz mógł już czekać na demobilizację i powrót do domu.

--------------------------------

(fragment pisanej książki. )

  Contents of volume
Comments (6)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Dobre, podobnie jak poprzedni fragment. Tak trzymać.
avatar
Świetny zapis wspomnień, podobnie zresztą jak poprzednio. Ale podobne są też drobne błędy. Nadużywasz przecinków, a szczególnie przed przymiotnikami (położonych, z niezabezpieczonym, majaczące, strzelających), ale również przed: jak pod Budziszynem (porównanie), doczekali się, późnym wieczorem. W ostatnim przypadku przecinek byłby potrzebny, gdyby po tym wyrażeniu pojawił się przecinek, czyli mielibyśmy do czynienia z wtrąceniem.
Brakuje natomiast przecinka przed: ktoś ukradkiem.
O wątpliwościach dotyczących sposobu zapisu narracji w dialogu pisałem już poprzednio i moje wątpliwości pozostają aktualne. Natomiast nie mam żadnych wątpliwości dotyczących używania w dialogu myślnika zamiast przecinka. To powoduje, że mogą pojawić się wątpliwości, co jest wypowiedzią, a co narracją. I właśnie takie wątpliwości w jednym przypadku wystąpiły. Dlatego sugeruję, by we fragmentach dialogu nie używać myślnika zamiast przecinka.
avatar
Marianie, dzięki, staram się "tak trzymać".

Janko, jak zwykle u Ciebie - merytoryczna ocena. Odpowiem w późniejszym czasie, ostatnie dni mam bardzo zajęte, jestem ciągle w niedoczasie.
avatar
Świetnie!

Poprzednicy, Marian i Janko, wyrazili i moją opinię :)
avatar
Janko, możesz wskazać, gdzie zamiast myślnika chciałbyś widzieć przecinek (przy zapisie dialogu i narracji)? Nie widzę miejsc, gdzie mogą pojawić się wątpliwości.
avatar
PS. Co do przecinków - już poprawiłem. Tu niestety wychodzi brak wykształcenia polonistycznego. Pocieszam się tylko, że dzięki temu nie pozbawiam pracy korektorów :)
© 2010-2016 by Creative Media