Go to commentsWRZASK INDYKÓW
Text 6 of 7 from volume: LOSY LUDZKIE
Author
Genrecommon life
Formprose
Date added2010-09-05
Linguistic correctness
Text quality
Views3543

KRYSTYNA HABRAT

WRZASK INDYKÓW

 

Joanna jest na opustoszałej ulicy sama. Brnie pochylona pod wiatr. Czasem pojawia się ktoś w dali, ale nieznany, i przemija. `W niedzielę po południu ludzie przebywają w domu` - myśli Joanna, odgarniając włosy, które wiatr uparcie nawiewa jej na twarz. Tylko ona nie mogła w domu usiedzieć. Czyż zresztą to dom? To teraz tylko mieszkanie, gdzie chroni się z dziećmi...

Wyszarpuje z kieszeni wymiętoszoną kartkę z adresami. Mogłaby jeszcze iść do Kaśki Lipcówny, po mężu bodajże Wrońskiej. Może ona powie coś takiego, co przyniesie ulgę.

A Katarzyna siedzi przy oknie i rozmyśla. Otworzyła lufcik, żeby sprawdzić, czy da się dziś wyjść na dwór, ale wpadł stamtąd nieznośny ziąb. Podmuch poderwał kartki, leżącej na stole powieści. Przefrunęła wachlarzem kartek i się zamknęła.

I znowu nic się nie dzieje. Za ścianą teściowa z Agnieszką coś tam czytają, mąż przegląda gazety z całego tygodnia, a ona tutaj sama. Patrzy, jak pusto dziś na ulicy. Nie widać, aby się ktoś gdzieś spieszył. Uroczysta senność niedzieli zagarnia wszelki sens. Zapada zmierzch. Rano byli w kościele, a teraz wlecze się senne popołudnie.

W tygodniu wszystko wyznaczone godzinami obowiązków jakoś się toczy. Brakuje czasu na czcze rozmyślania. Dopiero świąteczny dzień zawisa nad tym wielkim pytajnikiem. Za oknem szaro, tylko horyzont znaczy kremowa smuga jasności. Suną nisko ciężkie chmury. Czasem na ich tle przeciągają ptaki i zatrzymywane przez wiatr, zdają się wisieć niemal w bezruchu. Dokąd one tak uparcie dążą?- myśli Katarzyna. Widocznie mają jakiś cel. Wiatr chwilami targa gwałtownie gałęziami, porywa zeschłe liście, wiruje z nimi i cichnie znudzony. Katarzyna zamyka lufcik, szamocząc się z firanką. Zasłania szczelnie story. Zapala lampę i bierze znowu książkę. Jeszcze jej nie otwiera.

Nie wie, co ze sobą dziś zrobić. Cały tydzień czeka z utęsknieniem na niedzielne popołudnie, kiedy nic nie trzeba robić, a tu, przy brzydkiej pogodzie tonie w nadmiarze niczego. Taka niedziela wydaje się nieprawdziwa. W jej życiu nic nie jest prawdziwe. Zapracowana, zmęczona nigdy nie ma czasu, by długo coś kontemplować, wysmakować we wszystkich odcieniach i przeżyć w pełni do końca.

Dlatego od czasu do czasu nachodzi ją głupia tęsknota za czymś niezwykłym. Czymś wielkim. Co by to miało być? - sama nie wie. Ale tęskni.

W pustą niedzielę, gdy niepogoda nie pozwala na wyjście z domu, takie myśli niepokoją bezsensem. W dużym mieście byłoby inaczej. Więcej podniet intelektualnych i artystycznych. Więcej możliwości spełnienia. A przecież nie powinna narzekać, ma dobrego męża, dzieci... Nawet nie pragnie więcej pieniędzy.

Dalsze rozmyślania Katarzyny przerywa dzwonek. Dziwne? Nikogo się nie spodziewają... Za drzwiami stoi potargana nieznajoma. Ależ to dawno nie widziana Joasia. Jaka zmarznięta! Postarzała!

- Przyszłam tak bez powodu - tłumaczy się pośpiesznie Joanna. - Nie mam co ze sobą zrobić.

Zamykają się w pokoju same. Tadeusz, dobry mąż, obiecuje zrobić kawę.

- Wiesz chyba, co u mnie? -zapytuje od progu Joanna.

Katarzyna kiwa głową. Boi się Joanny. Boi się ją urazić. Jest jakaś dziwna. Widuje ją czasem w aptece, coraz to innej, ale tam nie miejsce na zwierzenia. Zresztą znały się raczej z widzenia, bo w takim mieście wszyscy się znają, mówią sobie dzień dobry i zamieniają przy okazji parę słów. Ale Joanna z dziesięć lat młodsza.

`Tylko to już nie ta dawna śliczna dziewczyna - myśli w popłochu Katarzyna - a postarzała kobieta ze zmarszczkami goryczy wokół ust. Włosy potargane. rozczłapane buty. W pończosze leci jej oczko. Czy jednak może być zadbana, skoro została porzucona?` Te refleksje przelatują szybko przez głowę Katarzyny, bo jakoś nie może znaleźć pierwszego słowa, by zacząć rozmowę z tą nie za bardzo znaną koleżanką.

Była - myśli jeszcze Katarzyna- zbyt dobra, zbyt ufna i dała się kiedyś zwieść urokowi podrywacza. Zawierzyła człowiekowi, który już w szkole podrywał wszystkie dziewczyny. Marian Pluda wybrał jednak ją, nieśmiałą, urodziwą brunetkę o kręcących się włosach. Zapowiadało się dobrze. Poznali się na studiach, ale pobrali, gdy ona, zaczęła pracować w aptece przy rynku a on robił już specjalizację z chirurgii. Wyglądali razem, jak z obrazka: piękni, roześmiani, szczęśliwi. Potem przybył im wózek, z którego wystawała dziecięca główka. Pchali go razem, uśmiechnięci. Uśmiechali się do siebie i córeczki.

Niedługo później wózek głęboki został zamieniony na spacerowy, lżejszy i pchała go już sama Joanna, bez uśmiechu. Pełna niepokoju ciągle gdzieś się śpieszyła. Nie poznawała znajomych. Jej wzrok był nieprzytomny. Jego zaczęto widywać z inną. Zaszalał za tamtą. Demonstrowali się po ulicach czule objęci. Wstydu nie mieli. Niby jemu, jako lekarzowi, jakoś to uchodziło. Tutaj ten zawód wciąż cieszy się estymą, ale ludzie szeptali, że ożenił się z Joasią tylko na złość innej. Ze taki uwodziciel nigdy nie wytrwa przy jednej długo. Że Joasia była zbyt dobra, potulna. I teraz biegała po ulicach sama. Nie, z dzieckiem w wózku. Albo zaszywała się w domu i tygodniami jej nie widziano. Zanim się wyprowadził, na odchodne urodziła mu syna. Ale nawet upragniony syn go nie zatrzymał. Dzieci zostały z Joasią.

Katarzyna , myśląc o tym, krępuje się, że ją samą los tak rozpieszcza. Jakże głupia wydaje się jej teraz tęsknota za czymś niezwykłym.

- Musiałam dziś wyrwać się z domu - mówi Joanna skubiąc nerwowo frędzle szalika. - To znaczy z mieszkania. Musiałam wbrew obawom, że spotkam gdzieś... ich... oboje. Ty nie wiesz, jak nogi się wtedy uginają i jak bolą... Jednak od czasu do czasu przychodzi taki dzień, że ciągnie mnie do ludzi. Nie mogę wtedy usiedzieć.

- Zapomnij o nim.

- Powiedz mi więc, o czym myśleć?! On za jednym zamachem zabrał mi i przeszłość i przyszłość. Ani już wspomnień, ani nadziei. Nie tylko siebie mi zabrał. Nie mam już twarzy, nie mam ciała, bo on tym wszystkim wzgardził. Nikomu nie jestem potrzebna. Czy to prawda, że byłam kiedyś ładna? Chyba nie dość, skoro go to nie zatrzymało.

- Byłaś śliczna... Pamiętam: smukła, wiotka. Miałaś wijące się włosy i opadały ci nisko na plecy. Wyglądałaś na bardzo delikatną i nieśmiałą. Ale czemu teraz obnosisz się z tak smutną twarzą? Masz przecież dzieci...

- Ach, dzieci! One wolą ojca. Wyglądają go. Tęsknią. Mówisz: zadbać o siebie. Ja nie mam już sił! Nie potrafię udawać pogodnej. Smutno w naszym mieszkaniu.

Milknie. Katarzyna w popłochu szuka, co by tu powiedzieć. Wreszcie Joanna szepcze:

- Ostatnio wszędzie słyszę gulgot indorów. Boję się ich. Tamtego dnia jesienią, gdy Marian się od nas wyprowadzał, w ogródku teściowej, gdzie mieszkaliśmy, darły się przeraźliwie indyki. Gulgotały szare pośród szarych badyli. Teściowa zabiła je później na święta. Jednego dla nas. Drugiego zawiozła jemu. Nie mogłam jeść. Odtąd nie jadam drobiu.

Katarzyna próbuje Joannę pocieszać. Powtarza rady łaskawych pań z pism kobiecych, żeby skupiła się na dzieciach, zadbała o siebie, poszukała sobie jakiegoś hobby. Nic oryginalnego nie przychodzi jej do głowy. Co tu można poradzić?

Na szczęście Tadeusz wnosi kawę. Joanna pochyla się nisko nad parującą filiżanką. Wcale nie słucha słów Katarzyny. Po chwili ciągnie swoje:

- Chciałam zapomnieć. A tu niemal co dzień on osacza mnie receptami, jakie z jego nazwiskiem i pieczątką przynoszą mi do apteki. Dwa razy już się przenosiłam, byle dalej od niego, lecz wszędzie docierają jego recepty. To jakby ironiczne listy do mnie...

- Weź się w garść. Przecież minęło trochę czasu...

- Jestem za słaba. Zawsze bałam się życia. Zawierzyłam Marianowi, że wesprę się na nim. Ale on wolał bardziej przebojową... babę. Sama za nim latała. Teraz organizuje mu przyjęcia, o których się mówi, ciąga na egzotyczne wojaże. Zmieniają samochody. Kupili daczę.

Katarzyna w popłochu proponuje lampkę wina. Joanna uśmiecha się dziwnie i wypija szybko do dna. Nagle macha kilka razy ręką, jakby chciała coś zmazać czy odgonić. Spuszcza głowę. Po chwili milczenia szepcze:

- Ja już i w tym szukałam ratunku. W alkoholu! Pewnie już wiesz?

- Coś do mnie dotarło. W naszym mieście plotki roznoszą się szybko. Ale ja wiem, że szukałaś pocieszenia...

- E, tam! Nie ma żadnego pocieszenia! Żadnego ratunku!

Ostatnie słowa Joanna wykrzykuje głośno, co zgrzytliwie zakłóca spokój niedzielny tego domu. Przy tym podrywa się gwałtownie od stołu. Katarzyna cofa się przerażona. Boi się, że stanie się teraz coś złego! Coś niemile niesmacznego.

Joanna zamiera, wreszcie macha ręką i rusza do drzwi. W przedpokoju zdziera w popłochu płaszcz z wieszaka, szamocze się nerwowo z zaplątanym na plecach szalikiem. Gubi rękawiczki. Rozgląda się bezradnie i dostrzega je na podłodze. Płaszcza nawet nie zapina. Zbiega po schodach.

- Poczekaj!

- Wybacz, śpieszę się! Muszę jeszcze do jednej znajomej.

Katarzyna nie może ukryć zdumienia, że Joanna, wpadła tak bez powodu. Chyba nigdy tu nie była. I uciekła tak szybko nie wiadomo gdzie.

Wiatr zatrzaskuje za nią bramę. Joannę ogarnia przeraźliwy ziąb. Pochyla się, zapina guziki płaszcza i ucieka! Byle dalej.

Coś pcha ją do ludzi! Chociaż wie, że pociechy tam nie znajdzie. Wie to dobrze. Ale ma jeszcze na kartce kilka nazwisk i adresów. Musi tam pójść.

II GONIĄC ULICAMI

Zapadł już wieczór. Mdłe światło latarń lękliwie przedziera się poprzez mrok. Joannie jest wszystko jedno. Idzie ze spuszczoną głową, ledwo widzi pod sobą mozaikę plam świateł i cieni. Prawie nie dostrzega jak jej własny cień, malutki i ciemny pod samą latarnią, wydłuża się i blednie w miarę oddalania. Nagle ten cień rozdwaja się pośrodku, w świetle dwu latarń. Przeskakuje do tyłu, długi i ledwo widoczny, zmniejsza się, zmniejsza, zaczyna ciemnieć i znów pod latarnią to samo. Ona to widzi i nie widzi zamyślona o czymś innym. Ostatnio tak z nią jest, że nie widzi, nie słyszy, nie czuje. Tylko ciągnie ją gdzieś ciągle nie wiadomo po co.

Od odejścia męża i rozwodu miała już okres odrętwienia. Godzinami siedziała bez ruchu, nie zapalając światła. W przeraźliwej ciszy podmiejskiego domu słyszała tylko nieznośny wrzask indorów.

Potem nastał czas dumy i samodzielności. Wyprowadziła się od teściowej, gdzie po wyprowadzeniu się Mariana do kochanki, jeszcze jakiś czas została. Zabrała dzieci, próbowała być przykładną matką. Jak nie miała dyżuru w aptece, czytywała im wieczorami bajki, budowała z nimi domy z klocków, usypiała lalki. Zmysły jej wyczuliły się na najsubtelniejsze głosy świata. Odkryła poezję. Usłyszała muzykę. Jak nigdy dotąd.

I to przeminęło, gdy zaczęło brakować na wszystko czasu, dzieci dostawały gorączki, bólu gardła i co jedno wyzdrowiało to drugie leżało w łóżeczku rozpalone, smutne. Wracały do przedszkola i znowu do przychodni zatłoczonej kaszlącymi dziećmi. A w pracy narzekano, że przez te zwolnienia lekarskie na dzieci niewiele z niej pożytku. Nie miała na to rady. Nie chciała zwrócić się o pomoc do rodziny i znosić ich zmartwione miny. Wysłuchiwać pouczeń, że powinnaś była to, albo tamto, gdy już za późno na takie rady. Wolała przyjąć mieszkanie, jakie jej Marian kupił i zachować na dnie serca odrobinę nadziei, że on tam wróci.

Wieczorami, kiedy dzieci spały, mogła już nie pilnować swej twarzy, by nie zdradzała co ona czuje. Tylko nie mogła znaleźć pocieszenia. I bała się ciemności. W końcu sięgnęła raz po kieliszek...

Nigdy nie próbowała tego w samotności. Nie wiadomo nawet po co kupiła ten likier. Nie mogła sama przed sobą udawać, że chciała nim poczęstować Piotra, kiedy odwiedzi dzieci. Potem zawstydziła się, co powie na tak lichy trunek on, przyzwyczajony do dobrych koniaków. Poniechała stwarzania nastroju, gdy podniecony odrobiną alkoholu mógłby spojrzeć na nią dawnymi, zakochanymi oczami. Otworzyła więc któregoś ponurego wieczoru butelkę i wypiła jeden kieliszek. Od razu wszystko nabrało innych barw, stało się łatwiejsze. Następnego wieczoru bała się już takiego sposobu pocieszania. Sił chciała szukać w sobie samej. Była przecież młoda, wykształcona. Miała cieszący się poważaniem zawód, mieszkanie no i dzieci. Ale za kilka dni znów otworzyła barek.

Upłynęło wiele tygodni, miesięcy. Dzieci chodzą już do szkoły a ona wciąż walczy z łatwym pocieszeniem. Tylko ostatnio coś ją pcha, by iść i iść gdzieś ulicami... Dziś zapragnęła odwiedzić matkę dawnej koleżanki z klasy - Heli Muszerówny. Tak mówiły w szkole staroświeckie nauczycielki, określając płeć i stan cywilny osoby o tym nazwisku: Muszerówna, Lipcówna.

Z trudem znajduje dziś dom rodzinny Heli, gdzie teraz mieszkają tylko jej rodzice. Ojciec podobno gdzieś za granicą. Nigdy tu nie przychodziła. Helena ją zawsze onieśmielała. Ale teraz musi przyjść i tutaj, choć wie, że ona od czasu studiów mieszka gdzieś daleko, jak większość wyjeżdżających stąd na studia. Tylko ona z Marianem tu wróciła. Lekarze na prowincji nie giną w tłumie ważnych osobistości, artystów, uczonych czy dziennikarzy, bo takich tu brak, więc cieszą się największym poważaniem. Kuszeni są służbowymi mieszkaniami i większymi pieniędzmi. Jednak teraz Joanna obawia się, że nie zasługuje na ludzki szacunek. Ma wrażenie, że jest wytykana palcami: patrzcie to ta, co to mąż ją porzucił. I z rozpaczy zaczęła pić!

Długo dzwoni do drzwi. Wreszcie słychać kroki i chrzęst wizjera. Uśmiecha się do śledzącego ją oka. Poprawia potargane od wiatru włosy. Drzwi uchylają się i zza łańcucha zerka matka Heli. Starsza pani jest niby taka jak z czasów, kiedy przychodziła na uroczystości szkolne, ale zmieniona. Wyraz twarzy zaostrzył się jej jakąś surowością a zarazem zmiął zmarszczkami, niczym wyprostowywana po zmięciu kartka, na której trudniej już odczytać, co napisane. Za chwilę piją obie gorącą herbatę, jedzą jakieś herbatniki. Starsza pani głaszcze Joannę po włosach i powtarza:

- Musisz, moje dziecko, pokonać to nieszczęście...

- To za wiele do pokonania... Jak walczyć z wodospadem, kiedy łzę powstrzymać trudno? - wzdycha Joanna.

- Poddajesz się, bo on okazał się łajdakiem. Masz przecież dzieci. To ważniejsze.

- Lecz ta pustka...

Pani Muszerowa zamyśla się. Pustka i jej doskwiera. Źle jej odkąd dzieci poszły na swoje a mąż w ciągłych rozjazdach, to w delegacji, to pracuje za granicą. Mówi więc cicho matowym z emocji głosem:

-Ja też nie wiem, czym się jeszcze będę mogła cieszyć? Czego mam wyczekiwać? Czy już tylko najgorszego? Latami, dzień za dniem, człowiek wstaje jak najwcześniej, śpieszy się, zabiega o tyle spraw, martwi głupstwami i prawdziwymi problemami. I na cóż to wszystko?! W końcu zostaje się samemu i czeka się tylko na jedno... Na śmierć.

Dawniej na podobne refleksje Muszerowa nie miała czasu. Niby nie pracowała, ale zawsze była zajęta. Wychowywała dzieci, prowadziła dom. Zawsze było coś niecierpiącego zwłoki do zrobienia. Jak nie miała już nic do prania czy cerowania, bo tylko co poprała wszystko, wyprasowała, poprzyszywała urwane guziki, poukładała w szafach, to zabierała się do froterowania podłóg. Aby lśniły jeszcze bardziej. Zdarzało się, posiedziała trochę zmęczona przy herbacie i naraz zrywała się z niepokojem, że marnuje czas, bo na pewno jest coś do zrobienia, zaraz sobie przypomni co.

Na każdą niedzielę piekła ciasto. Dzieci nigdy nie mogły doczekać się, kiedy wystygnie i ukradkiem napoczynały jeszcze gorące. Obskubywały kruszonkę. Usiłowała je powstrzymywać, ale kiedy z czasem poniechały tego - żal jej było że wyrosły i zobojętniały na te sprawy.

A zakaszlał kto w domu, zaraz wydrążała wielką cebulę, nasypywała w nią cukru, przykrywała odciętym kołpaczkiem i taką jeszcze w łuskach, podobną do cerkiewnej kopułki, podgrzewała na piecu aż wytworzył się w środku syrop. Smaczny i zbawczy na kaszel.

Mąż lubił zapraszać do domu kolegów z pracy. Ona nie. Obcy w jej własnym gnieździe czynili je obcym. Obcymi nie były tylko jej znajome. Ci z męża biura zawsze ją onieśmielali. Czekając na nich, nerwowo przestawiała półmiski i modliła się, żeby choć raz zawiedli. Ale dzwonek do drzwi rozlegał się nieubłaganie i wdzierali się w jej dom obcy. Uśmiechnięci, zadbani panowie, eleganckie panie. Wszyscy z biura projektów, gdzie mąż pracował. Raz jedna z pań poprosiła o przepis na ciasto, które jedli. Ona aż się zarumieniła z radości, że ją zauważono. Zazwyczaj to nie miała z nimi o czym rozmawiać. Nie znała się przecież na obiektach jakie projektowali, nie chwytała żartów o osobach z biura. Więc zapytana, zaczęła z przejęciem tłumaczyć, jak to ważne, by wygrzać dobrze mąkę na ciasto... Nagle jedna inżynier przerwała jej znudzona: `Gdybyście wiedzieli jakie przysmaki przyrządza moja gosposia`. Ona jeszcze stała nad nimi jak głupia z tacą opartą o biodro, gotowa dalej tłumaczyć jak piec ten placek, lecz oni zaczęli już o czymś innym. A ta impertynencka inżynier Piwońska obojętnie dmuchała w swoją puchatą czapę, wydymając pogardliwie usta. Uciekła więc szybko do kuchni. Teraz to przebrzydłe babsko, ta cała Piwońska, jest na tej samej placówce zagranicznej co mąż. Oni dwoje z biura. Niby nic. A jednak...

Joanna już chyba trzeci raz wychodzi do łazienki. `Biedactwo, pewnie przemarzła.` - myśli z rozczuleniem starsza pani. - `Taka zafrasowana tu dziś wpadła. Całkiem nieoczekiwanie. Ale dobrze.`

Dawno w tym domu ucichły głosy gości, dzieci, Czasem na krótko dom rozśpiewa się głosami wnucząt i szybko pustoszeje, dzwoniąc tylko echem. Coraz trudniej wypełnić czymś długie dni, zająć czymś myśli.

Pani Muszerowa otrząsa się ze swych rozmyślań, kiedy Joanna podrywa się do odejścia.

-Zrobię jeszcze herbaty. Może przygrzać coś z obiadu? Coś gorącego?

Mówiąc to, wystraszyła się, żeby Joasia nie wyczuła w tym zachęty do czegoś mocniejszego. Już i tak ludzie różnie o niej mówią. Niektórzy wszędzie węszą sensacji.

Ale Joanna nie daje się zatrzymać. Jeszcze do kogoś zamierza wpaść.

Muszerowa zakłada za nią łańcuch przy drzwiach. Potem z niedowierzaniem ogląda flakon wody kolońskiej w łazience. Wydaje się jej, że napełniony był co najmniej do połowy. Przecież nie tak dawno mąż go tu zostawił. Teraz pusty! A pachnie wkoło aż w nosie kręci! Widać to prawda, co ludzie mówią. Ona pije!? Ktoś ją podobno widział, jak pijana spała gdzieś w rowie. Czego to jednak ludzie nie wymyślą.

Ona sama też uległa tej sugestii. Nigdy przecież nie sprawdzała kosmetyków męża. A zapach? Może się jej zdawało.

 /fragment z wielowątkowej powieści TU, GDZIE SPADŁ GRAD WIĘKSZY OD JABŁKA  zaczytani.pl/ksiazka/tu gdzie spadł grad większy od jabłka,druk /

  Contents of volume
Comments (3)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Samotność dwóch kobiet. Ujmujące.
avatar
Wiarygodne trójwymiarowe portrety psychologiczne wszystkich postaci; w nieskończoność powielane przez wszystkie pokolenia trójkąty i czworokąty małżeńskie; historie mądrych, pracowitych, pięknych i oddanych kobiet "z życia wzięte"; dużo rozczarowań, jeszcze więcej pretensji do wiarołomnych partnerów, do losu,

słowem

"Znacie? To posłuchajcie!"

To znany fenomen mających zawsze murowane wzięcie gorących romansów, które nieuchronnie przeradzają się w tragifarsę z "kochasiem, który odszedł w sobą dal" oraz nieodzowną flaszką na pierwszym planie.

Lektura w sam raz do poduszki
avatar
Napisałam

"...który odszedł w s i n ą dal"
© 2010-2016 by Creative Media