Author | |
Genre | common life |
Form | prose |
Date added | 2010-09-05 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 2970 |
Krystyna HABRAT
MOTYL ZAGUBIONY W SZPARGAŁACH
Należało w końcu zabrać się do uprzątnięcia reszty rzeczy, jakie po niej zostały. Długo odkładał tę chwilę. Nie chciał patrzeć, kiedy przed kilkoma miesiącami pakowała w pośpiechu najpotrzebniejsze ubrania, kosmetyki, książki. Jeszcze dwa razy przybywała po resztę. Pochylał się jak najniżej nad komputerem, kiedy biegała za jego placami, otwierając po kolei szafy i upychając w torby pachnące bluzki, flakony perfum, szamponów. Nastawiał głośno radio, żeby nie słyszeć pośpiesznego stukotu jej wysokich obcasów. Ten rytm kaleczył mu serce. Jakby te szpilki się w nie wbijały. Nie chciał pamiętać, że kiedyś był to wtór do jej głośnego śmiechu, kiedy szła ku niemu. Z daleka nadciągał jej stukot i śmiech. Bliżej – zapach perfum, jakiego nigdzie więcej nie było. Potem stłukł jej te perfumy, ciskając flakonem o posadzkę łazienki. Ona znikła a zapach długo pozostał i urągał mu złośliwie, kiedy tylko tam zajrzał. Zmywał na klęczkach posadzkę mokrą szmatą. Na próżno. Ciągle czuł ten zapach, świadczący, że ona była tu kiedyś i odeszła do innego. On nie był dla niej wystarczająco dobry. Ciągle mu to wyrzucała. Już nie wiedział, czym jej dogodzić. Z tygodnia na tydzień oddawał jej więcej swego terytorium. Przestał przesiadywać wieczorami nad internetem, bo wychodził z nią do kawiarni, gdzie przesiadywali jej znajomi. Wszyscy ja tam lubili. Od wejścia zaczynała grać wśród nich pierwsze skrzypce. Śmiała się najgłośniej, najgłośniej i najwięcej mówiła. Inicjowała nowe wątki rozmowy, tryskała pomysłami, jak się zabawić w karnawale, gdzie wyjechać latem, co robić w najbliższą niedzielę. A on siedział obok i tylko słuchał, niewidzialny, niesłyszalny. Wszyscy patrzyli tylko na nią. Zwracali się tylko do niej. Słuchali tylko jej. Inne dziewczyny bladły przy niej. Nawet zieleniały z zazdrości. Istniała tylko ona jedna i wszyscy jej adoratorzy. W domu protestował nieśmiało, że wolałby być z nią sam na sam, bez tych wszystkich mężczyzn, dziewczyn. Ale ona ich potrzebowała. Lubiła się przeglądać w zachwyconych oczach wielu panów i zazdrosnych koleżanek. W ciszy mieszkania więdła. Jedne jego oczy to za mało. Tym bardziej, że coraz częściej zamiast adoracji pojawiały się w nich iskry złości. Próbowała przygasić je krzykiem. Coraz głośniej wyrzucała mu zazdrość. Potem niewolenie w czterech ścianach mieszkania. Ścichł jej śmiech, kiedy szła ku niemu korytarzem. Tylko stukot obcasów uderzał go po sercu. Potem zaprzestała dzwonić na domofon i sama sobie otwierała. Domyślał się, że nie chciała by, stojąc w drzwiach, patrzył jak ona przemierza odległość od drzwi korytarza do ich mieszkania. A kiedy zapomniała klucza, co zdarzało się jej często, nie śmiała się już radośnie z daleka. Szła coraz częściej naburmuszona. Dlaczego? Powodów przybywało. Bywała zmęczona, głodna. Potem zniechęcona. Zła, bo zamykał ją w domu. Oczekiwał, żeby jak kuchta gotowała i sprzątała. A w kawiarni z pewnością byłoby przyjemniej. I pogoda stawała się coraz gorsza. Pluchy jesienne bardzo dawały się jej we znaki. Przyrządzał jej więc frytki, jakie lubiła, i bryzole z pieczarkami. Sam, zanim wróciła z pracy i zakupów, prał jej bluzki, piorąc własne koszule. Potem nauczył się robić całe pranie. Tak było lepiej, bo ona coraz więcej spraw miała do załatwienia na mieście. To psuł się jej samochód, to musiała wstąpić do fryzjera, kosmetyczki, na aerobik, do chorej koleżanki, do wielu zdrowych koleżanek. Tyle spraw niecierpiących zwłoki miały te dziewczyny. Chorowały, wychodziły za mąż, rodziły dzieci. Nie mogła odwrócić się do nich plecami. Nie mogła zamknąć się w czterech ścianach. Coraz dłużej siedział więc w domu sam. A potem kłócili się. Że jest zazdrosny, że ją chce zamykać. Że za mało jej daje pieniędzy. Potem pokorniała i stawała się taka bezbronna, niezaradna, zagubiona, niezadowolona z siebie, że sam ja pocieszał. Jeśli pozwolił jej odchodzić i wracać, to właśnie dlatego, że chwytała go za serce jej bezbronność. Musiał się wtedy nią zaopiekować. Bez tego zaginęłaby. Było mu jej żal. Patrzyła w niego wtedy oczami zranionej sarny. To były nie te same brązowe oczy, którymi zachwycała w kawiarni. Nadal brązowe, ale pełne boleści, niepokoju, rozpaczy. Jak tu im nie ulec. Przystawał na każdą ich niemą prośbę. Wybaczał. Zapominał. Najważniejsze było mieć przy sobie tak piękną dziewczynę o wielkich, brązowych oczach i brązowych włosach. Ile jednak razy miał jej pozwolić na odejścia i powroty? Może byłby w stanie tak całe życie. Przecież nie mógł znieść smutku w jej oczach, jak powracała skruszona. Tylko jej ucieczki przestały być przenosinami do matki. Zanim zabrała ostatnie swoje broszki, sandałki, apaszki, koszulki, poradniki piękności, zawahała się i wyraziła chęć spróbowania z nim jeszcze raz wszystkiego od początku. Nie wiedział, co począć. I godził się i bał się zgodzić. Przychodziła więc coraz częściej zabierać swe dalsze drobiazgi. Tu jeszcze książka jej została, tamta łyżka wazowa będzie jej potrzebna, przyda się maszyna do szycia. Więcej nie zmieści się do jej malucha. Zabierze następnym razem. Wychodziła z niemym pytaniem w oczach. Pochylał się niżej nad klawiaturą komputera. Za dwa dni dzwoniła. Milczał, kiedy rozpłakała się, że boi się odejść ostatecznie, tak na dobre. A raczej na niewiadome. Stukał uparcie w klawiaturę komputera i powtarzał sobie: „musisz się chłopie wziąć w garść; nie pozwalać, by ta kokietka dalej wodziła cię za nos”. Czyżby tamten ja zawiódł? Byle nie spojrzeć w jej oczy. Wyjdzie i on będzie uratowany. Pozostanie sam, ale wolny. Zabierała już coraz mniej rzeczy. Coraz mniej miała pretekstów, by tu wracać. W końcu zdobył się, żeby pozbierać te ostatnie jej drobiazgi i schować. Powiedziała, że nic więcej jej niepotrzebne. Ładował w wielkie pudło butelki z resztką perfum, szamponów, nie do końca zużyte pudełka kremów, podniszczone buty, niemodne torebki. I książkę o wychowywaniu małego dziecka, jaka kupili w kilka miesięcy po ślubie, a potem nigdy nie zdążyli jej poczytać. Nie wiedział co zrobić z zasuszonym bukietem ślubnym, schowanym w pudełku na dnie szafy. Zanim zaczął chować sprzed oczu takie pamiątki, stał na szafie w wielkim wazonie. Dziś postanowił twardo wyrzucić go do kosza i mieć raz z tym wszystkim spokój. Żeby więcej nie zmięknąć, jak ona przyjdzie i z ociąganiem zacznie zbierać to co pozostawiła a jej wielkie brązowe oczy będą coraz bardziej obrastać łzami aż ich krople pociekną w dół i ona będzie je ocierać bezradnie pięścią, czekając, że on wreszcie się zlituje i pocieszy, wybaczy i znowu powie: „zostań”. Tyle razu tak bywało. Potem znów wszystko się psuło. Zostawał sam w ciszy gale za wielkiego mieszkania. Nie! Trzeba skończyć z tym raz! Niech ona tu więcej nie wraca! Wyrzuci ostatnie pamiątki, których ona nie zabrała. Nie będzie pytał, potrzebne jej czy nie. Sprzątnie sprzed oczu każdy przypominający ja drobiazg! Wtedy nie będzie miała po co wracać. Nie będzie go więcej prosić o wybaczenie, by potem znów zbłądzić. Cóż, jej piękność musiała przeglądać się w oczach więcej mężczyzn niż tylko jego oczy. Musiała mieć ciągle świadomość, że otacza ją zachwyt tłumu. Nie dla niej zmywanie podłóg w zaciszu mieszkania. Ani brudzenie rąk przy skrobaniu kartofli na zupę. Każde mieszkanie dla niej za ciasne, gdy mogłaby błyszczeć w największych lokalach. Każdy mężczyzna to za mało, gdy zachwycać się nią mogły tłumy. I ona w to wierzyła. Co i raz to jej naiwne przekonanie rozsypywało się w gruzy. Kolejny, niby tak ją adorujący, odchodził pod rękę z dziewczyną nie tak efektowną, nawet brzydszą. Zaskoczona, niepewna siebie, wracała w zacisze domowe. Szybko musiała zbadać o co chodzi. Czemu wybierają te mniej ciekawe od niej, nie tak smukłe, nie myjące co dzień włosów i biegające na niższych obcasach. W niej przecież wszystko „naj”. Przypominała sobie o mężu. Tylko czemu on zawsze smutny? Czemu chce ją więzić w czterech ścianach. By gotowała mu i sprzątała dawno przestał wspominać. Smutno wracać do smutnego męża. On wiedział o tym wszystkim. Niejedno wyznała mu z brutalna szczerością w chwilach pojednań. Niejedno wykrzyczała w kłótni. Więcej domyślał się sam. Czytywał przecież o takich kobietach powieści. Takie bywają chętnie opisywane. Piękne i podziwiane. A któż tam opisywał te ciche i skromne, czekające na męża z obiadem. Nawet kupiona wkrótce po ślubie książkę o pielęgnacji dziecka szybko zagubili pośród rzeczy wyrzucanych na pawlacz. Kiedy wyciągnął uschnięte kwiatki, obwiązane białą wstążeczką, sfrunął w dół jeden liść. Podniósł go i wtedy zobaczył, że trzyma zasuszonego motyla. Miał złożone brązowe skrzydła aż przypominał uschnięty liść. Był to zdaje się paź królowej albo admirał, trudno rozpoznać przy zamkniętych skrzydłach. Pozostał jedna brązowością. Był jak ona o brązowych oczach i włosach. Zatem wróciła. W takiej postaci przycupnęła pośród swych ostatnich rupieci.
K. HABRAT(FRAGMENT POWIEŚCI: „Ta nadchodząca w werblach wysokich obcasów” z tomu : TA NADCHODZĄCA – www.mybook.pl/6/0/bid/173 ).
ratings: very good / very good
ratings: perfect / excellent
Zatrwożona
Popieprzona
Straszna straszna
Taka żona