Author | |
Genre | nonfiction |
Form | prose |
Date added | 2016-08-21 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 2051 |
Pomna zaleceń doktora, po ostatnich badaniach zdrowotnych w zakładzie pracy, postanowiłam kilka dni w tygodniu poświęcić na jednogodzinne spacery w pobliskim parku. Zachęcona słoneczną, przedwiosenną pogodą oraz wiadomością z porannego dziennika, że największy amerykański wróżbita „groundhog”, wyszedł z nory zapowiadając koniec zimy i ja również wywlokłam się z pieleszy domowych.
Idąc utartą trasą swej wędrówki, spostrzegłam na odludnej parkowej ławeczce przycupniętą kobietę o mlecznych włosach z papierosem w dłoni. Widok ten, w pewnym stopniu, zaskoczył mnie, bo jakoś nie pasował mi jej wiek i miejsce do niemodnej dzisiaj używki. Kobieta podniosła na mnie smutny wzrok, więc nieco zażenowana, powiedziałam: Hi, how are you?
Ku mojemu zaskoczeniu, odpowiedziała po polsku.
- Kopę lat nie widziałyśmy się - przylepiając do twarzy smutny uśmiech.
Zaskoczona, poniekąd zawstydzona, że nie mogę odgrzebać w swej pamięci naszej znajomości, zrzuciłam tę niezręczność na karby wieku i pierwsze objawy sklerozy. Jednocześnie odszukując w zakamarkach mojej mózgownicy historię swojego życia i pracy na obczyźnie. Patrząc na skuloną postać, z której jakby uszły wszystkie życiodajne soki, przypomniałam sobie wspólne wypady na papierosy podczas przerw w pracy.
Usiadłam obok niej, mówiąc- Mario, przecież razem rzuciłyśmy palenie, motywując naszą decyzję coraz droższą ceną tych śmierdzących używek, za które dodatkowo płaciłyśmy zdrowiem oraz złym wzorcem dla naszych dzieci.
Zrezygnowana odpowiedziała.
- Ta motywacja straciła dla mnie jakikolwiek sens i jest już od kilku dni, nieaktualna. Wróciłam do starych przyzwyczajeń - dodała w zamyśleniu.
Milczałam, nie chcąc być wścibska, jednocześnie myśląc; jaka tragedia może doprowadzić człowieka do takiego stanu? Do zerwania i zakwestionowania przyjętych a wcześniej aprobowanych norm, zachowań i postanowień.
Odtworzyłam w pamięci mglistą historię jej życia, o którym opowiadała podczas naszych wspólnych wyskoków dymkowych.
Ojciec jej wrócił do Polski z rodzicami, jako małe dziecko, ale obywatel amerykański z tytułu urodzin na ziemi Washingtona. Wychował się w Polsce, założył rodzinę, nigdy później nie odwiedził swego miejsca przyjścia na świat. Ona zaś, jako pierworodna otrzymała w spadku po ojcu obywatelstwo, które postanowili z mężem wykorzystać. Decyzję podjęli po narodzinach syna, wierząc, że będzie miał lepsze warunki życia i rozwoju w odległej Ameryce niż w kraju straszącym pustymi półkami sklepowymi i ciągłymi strajkami. Starania o wyjazd trwały prawie dwa lata, kiedy już wszystko było dopięte na ostatni guzik, wydarzyła się niewyobrażalna tragedia. W ostatnim dniu pracy męża w winiarni do potężnej, metalowej kadzi z owocami wpadł jeden z pracowników, którego zadaniem było ugniatanie owoców przeznaczonych na moszcz. Bezpośrednim świadkiem zdarzenia był jej mąż, który chcąc ratować kolegę, chwycił go w ostatniej chwili za rękę szukającą ratunku. Niestety, ściany kadzi były mokre i śliskie, pokryte fermentującymi owocami, więc nie stanowiły żadnego punktu zahaczenia i obydwaj zanurzyli się w grząskiej mazi. Zanim nadeszła pomoc, pochłonęła ich owocowa breja.
Moją retrospekcję przerwała dawna znajoma patrząca na połyskującą taflę jeziora. Jeszcze zamknięta w sobie, ale otwierająca się powoli niczym muszla do słońca, tak ona otwierała się do przygodnie spotkanej a dawno niewidzianej rodaczki.
Mówiła spokojnie, odwołując się do znanych mi wydarzeń z jej życia a opowiadanych przed laty.
- Teraz myślę, że śmierć męża w ostatnim dniu pracy w Polsce, chyba była ostrzeżeniem przed wyjazdem. Wówczas odbierałam to inaczej, chciałam zrealizować nasze wspólne plany, ale już sama, gdyż dla mnie sensem i celem życia po śmierci Janka, stał się mój synek. Dla niego gotowa byłam iść na koniec świata, pokonać największe trudności. Pamiętasz, jak pracowałam po szesnaście godzin na dobę, chcąc zapewnić mu lepszą przyszłość.
Opowiadając, często odwoływała się do mojej pamięci.
- Najszczęśliwsze dla mnie były te chwile, kiedy czekał na mnie pod fabryką i wspólnie wracaliśmy do domu. Opowiadał o szkole jak sobie radzi z angielskim, wyjaśniał mi znaczenie słów, zasłyszanych podczas pracy. A później zjadaliśmy szybko odgrzewany obiad, ja szłam do drugiej roboty a on do odrabiania zadań.
Nauczycielka poleciła mu prowadzenie dziennika w celu doskonalenia angielskiego. Pokazywał mi stawiane kolorowe pieczątki pod wypracowaniami w kształcie słoneczek, serduszek, czy postaci z bajek. Pytany, o czym piszesz przecież twoje życie tutaj jest szare i bezbarwne- tłumaczył-ale ja je ubarwiam w swoich opowiadaniach.
Miałam wrażenie, że prowadzi monolog wewnętrzny, zapominając o mnie, świadczyły o tym jej oczy patrzące gdzieś w nieuchwytna dal, jakby tam szukała swej przeszłości.
-Na wywiadówki chodziliśmy razem. On, jako tłumacz a ja wolny słuchacz. Opinię o nim, starałam się czytać z mimiki nauczycielki i konfrontować z jego słowami. Uśmiech na ich twarzach i obopólne zadowolenie sprawiały mi największą radość, czułam się najszczęśliwszą matką pod słońcem.
Szkołę podstawową ukończył z wyróżnieniem, średnią również a na uczelni otrzymywał wszystkie możliwe stypendia, jako najlepszy student.
Ja tylko w niedzielę uczyłam go języka polskiego, bo nie wybaczyłabym sobie tego zaniechania. A dzisiaj zastanawiam się; wobec czego miało to być zaniechanie?
Czy wobec matczynych obowiązków a może Polski? Myślę - dodała po chwili - chciałam chyba poprzez jego znajomość języka ojczystego, utrzymać nić wzajemnego porozumienia. Wówczas nie wierzyłam, że poznam zupełnie mi obcą i prawie egzotyczną dla mnie mowę.
Późniejszych wywiadówek nie pamiętam, przynosił tylko oceny do podpisywania i samoprzylepne napisy na samochód, które przydzielane były najlepszym uczniom. Nigdy nie paradowałam z tymi naklejkami, jako dumny rodzic najlepszego studenta, ponieważ nie miałam jeszcze samochodu.
Tak, więc od najmłodszych lat dźwigał na swych dziecięcych barkach cały ciężar życia, nie tylko swojego, ale po części i mojego. Był dla mnie tłumaczem, nauczycielem i przewodnikiem w zupełnie obcym mi do werbalnego porozumienia się środowisku. Przebywał wśród kolegów o innym standardzie materialnym i społecznym. Wiem, że nie mogłam już być dla niego opoką, moja dwuetatowa praca nie pozwalała mi na wzorowe prowadzenie domu, dlatego wolał żywić się fast foodami niż jeść odgrzewane obiady. W drugiej klasie szkoły średniej zatrudnił się na dwadzieścia godzin tygodniowo w supermarkecie, rozumiałam go, ale jednocześnie obawiałam się czy podoła obowiązkom, miałam wyrzuty sumienia, że nie potrafię mu zapewnić życia na odpowiednim poziomie, na jaki zresztą zasługiwał - dodała z namysłem.
- Nie znałam i chyba nie starałam się poznać specyfiki kształcenia w Ameryce, o wszystkim musiał decydować sam. Pamiętam, że poprosił mnie o siedemdziesiąt dolarów na opłacenie testów, które stanowiły zarazem egzamin wstępny na studia, wrócił niezbyt zadowolony, coś sprawdzał w podręcznikach i doszedł do wniosku, że musi je powtórzyć, ale nauczyciel odwiódł go od tej myśli, mówiąc, że wypadł bardzo dobrze a ten mały błąd, który się wkradł do odpowiedzi, nie będzie miał istotnego znaczenia w ogólnych wynikach.
Wiem, że dostał kilka ofert na studia. Wybrał Boston, kierując się pozycją uczelni w światowym rankingu.
Patrzyłam na nią, jak wylewa z siebie i uzewnętrznia nurtujące ją myśli. Mówiła powoli, z głębokim namysłem jakby szukała przyczyny zaistniałej sytuacji, która jak przeczuwałam, zachwiała jej ustabilizowanym światem, podważyła sens życia oraz wiarę w dotychczasową postawę.
Chciałam oderwać ją od bolesnych dla niej wspomnień, więc zaproponowałam spacer alejkami parku. Zatrzymała się nad strumykiem, bacznie obserwując zakola dosyć rwącej rzeczki, nabrzmiałej w wodę po obfitych śniegach ostatnich opadów.
Po chwili przerwy, kontynuowała swój monolog a ja słuchałam w milczeniu spokojnych słów jak szumu otwartej muszli.
-Podobny widok, ale bardziej urokliwy, mam na akwareli namalowanej przez syna. Chyba ci nie mówiłam, kiedy ja pracowałam, on szukał ustronnych miejsc, jakichś pięknych, dzikich zakamarków przyrody i przenosił je za pomocą pędzla na papier. Lubił podpatrywać naturę i jej najmniejsze żyjątka zagubione w źdźbłach trawy. Utrwalał je również aparatem fotograficznym, który kupił sobie na aukcji internetowej za zarobione przez siebie pieniądze. Zdobył nawet drugie miejsce w jakimś konkursie. W chwilach, kiedy niewyobrażalnie brakuje mi jego obecności, staram się znaleźć, chociaż jego cząstkę w pamiątkach po nim. Zawsze odnajduję go, jako pogodnego, wrażliwego na piękno otaczającego nas świata- obserwatora oraz o wielkiej głębi uczuć - młodego człowieka.
Westchnąwszy głęboko, jakby szukając odpowiedzi na nurtujące ją pytania, dodała.
-Dlatego nie mogę zrozumieć zaistniałej sytuacji, chodzę po pustym mieszkaniu i często wydaję jakieś nieartykułowane dźwięki, wyrywam włosy z posiwiałej głowy i w ten sposób daję upust bólowi, który gromadzi się gdzieś wewnątrz i nie pozwala oddychać, normalnie żyć i funkcjonować.
Z jej zmęczonych, zaczerwienionych oczu, może z niewyspania a może z częstego płaczu wytrysły dwie krople perlistych łez, które oderwały się od bladych policzków i wpadły do wody potoka, wzbogacając jeszcze jego nurt.
Nagle jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wróciła do rzeczywistości, mówiąc zupełnie przytomnie.
- Może ja cię zanudzam swoimi problemami, może się spieszysz a ja ci zawracam głowę, ale jesteś pierwszą osobą, której opowiadam moje przeżycia.
Kołysząc się nad poręczą mostka, w tył i w przód, jakby całym swym ciałem przytakiwała wypowiadanym słowom.
- W tym kraju każdy jest zagoniony, zapracowany, tylko ja nie mam, co z sobą zrobić. Dlatego brakowało mi rozmowy z kimś, kto mnie wysłucha, zrozumie a może doradzi. Jak widzisz, ty padłaś ofiarą moich wynurzeń a nagromadziło się we mnie wiele przeżyć, doznań i skrywanych uczuć. Od rozpaczy do niewyobrażalnego lęku i obawy, aż po nadzieję, aby po chwili wpaść w ogarniający mnie marazm, zwątpienie prowadzące do całkowitego załamania psychicznego.
Po lakonicznej charakterystyce swoich uczuć, towarzyszących jej w ostatnim czasie, wróciła znowu do opowiadania o wydarzeniach z jej życia, których ja już nie znałam.
-W ubiegłym roku po trzydziestu latach pracy przeszłam na emeryturę, zastanawiałam się czy nie pracować dłużej, ale postanowiłam w końcu swój wolny czas poświęcić synowi. Marzyło mi się, że zadbam o jego wyżywienie, będę gotować i podrzucać mu co tydzień świeżą wałówkę, zatroszczę się o jego garderobę i sprzątanie apartamentu, przecież on nigdy nie potrafił utrzymać porządku.
Z namysłem dodała jakby przekonywała samą siebie do słuszności jej zamiarów.
- Pieniądze nie są najważniejsze, tłumaczyłam sobie, mieszkanie mam spłacone a na życie przecież wystarczy mi moja skromna emerytura. Łudziłam się, że skłonię go do kupna własnego kąta, bo moje marzenia o wspólnym zamieszkaniu spaliły na panewce, poszedł za pracą, pogodziłam się z jego decyzją, chociaż to nie było łatwe.
Zresztą za takie pieniądze warto było. Na start otrzymał pięciokrotnie większe wynagrodzenie niż ja po dwudziestu pięciu latach zatrudnienia.
Wróciła znowu do swoich ukrytych dążeń i pragnień, poddając je jednocześnie ocenie.
- Realizacja moich wyimaginowanych planów i marzeń już od samego początku budziła we mnie wewnętrzny niepokój. Oznaką tego było jego milczenie. Nie odbierał telefonów, nie odpowiadał na moje maile a nawet nie przyjechał na święta. Mój niepokój wzrastał, ale odsuwałam złe myśli jak najdalej od siebie, ponadto miałam kupiony półroczny bilet do Polski, chciałam w końcu odwiedzić siostrę i brata żyjących w kraju, wybudować nowy pomnik tragicznie zmarłemu mężowi, odrestaurować nagrobki rodziców i pobyć dłużej z rodzeństwem, powspominać stare dzieje. Zajęta załatwianiem bieżących spraw przed wyjazdem, odganiałam nurtujące mnie myśli i pytania.
Dlaczego milczy??????????? Co ja takiego zrobiłam, że nie odpowiada, czyżbym popełniła jakąś niewybaczalną gafę? Czym go uraziłam?
Wiedziałam, że jego telefon normalnie pracuje, maile również nie wracają, wysłana paczka z prezentami od Św. Mikołaja - dotarła.
Tuż przed wyjazdem, zlecając bankowi opłaty moich rachunków, przesłałam mu długo oszczędzane pieniądze z przeznaczeniem na wkład pierwszego mieszkania. Pracownica w banku zachwyciła się sumą na jego koncie oszczędnościowym, nie wiedząc, że tą uwagą przywróciła mnie do życia, rozwiała straszne myśli kłębiące się w mojej głowie i nurtujące mnie obawy oraz bliżej niesprecyzowane lęki. Uskrzydlona tą nikłą na pozór nic nieznaczącą wiadomością, dziękowałam Bogu, że wszystko w porządku, tłumacząc sobie, że jest tak zapracowany, że nawet zapomniał o starej, zatroskanej matce.
Podbudowana psychicznie wyjechałam do kraju, ale czułam się tam jak zesłana do Doliny Hinnom na długotrwałe cierpienie. Cały czas szukałam przyczyny milczenia syna, próbowałam nawiązać z nim mailowy kontakt, wykorzystując komputery siostrzeńców, ale nadaremnie. Piosenka, której wcześniej nigdy nie słyszałam a ciągle puszczana przez najmłodszego bratanka, doprowadzała mnie do szału. Bezwiednie powtarzałam słowa jak złe fatum „W sercu pozostał krwawy ślad, rzeźbiona rana tępym dłutem”-może, dlatego że najwierniej ukazywały moją jaźń.
W początkowej fazie pobytu realizowałam wyznaczone zadania, ale cały czas myślami byłam daleko od miejsca tymczasowego zamieszkania. Na pytania o syna odpowiadałam krótko: skończył studia z wyróżnieniem, ma dobrze płatną pracę, ponadto o jego życiu osobistym nic bliżej nie wiem, gdyż mieszka ponad dwieście kilometrów ode mnie, nawet nie mogę powiedzieć czy ma dziewczynę. Na tym urywała się zazwyczaj rozmowa. Robiłam dobrą minę do złej gry, myśląc ciągle, co ja tu robię, przecież nie można wejść do tej samej wody w rzece, powroty to ułuda, każda matka powinna siedzieć we własnym uwitym gnieździe i pilnować swych piskląt niezależnie od ich wieku.
Po półrocznej kwarantannie wracałam z duszą na ramieniu, z obawą czy uda mi się nawiązać kontakt z synem? Cały czas łudziłam się, że to jest tylko zły sen, który minie jak potworny, nocny koszmar.
Na trzeci dzień po przyjeździe, bladym świtkiem wybrałam się w odwiedziny do Roberta z myślą, że zastanę go przed opuszczeniem domu, ale moje oczekiwania sczezły na niczym. Jego domofon nie działał a on nie wyszedł do pracy w przewidywanym przeze mnie czasie. Zrezygnowana, bezsilna i załamana wracałam, krążąc długo po obcym mi mieście za nim wydostałam się na autostradę prowadzącą do pustego domu. Zmęczona podróżą i przeżyciami, nie zasnęłam cała noc.
Rano snułam się po domu próbując wrócić do normalnych obowiązków oraz do nagromadzonych zaległości wynikających z półrocznej niebytności. Zainstalowałam z powrotem wszystkie media, zapłaciłam zaległe rachunki oraz przyniosłam bieżącą pocztę. Zaskoczył mnie prywatny list od obcego dla mnie nadawcy. Otworzyłam kopertę i z przerażeniem stwierdziłam, że dotyczy on mojego syna. Pisał właściciel mieszkania, że nie może nawiązać kontaktu z Robertem i również ze mną, dlatego zdecydował się na wysłanie listu. Oddzwoniłam momentalnie, okazało się, że syn od roku nie przebywa na apartamencie.
Przerażona zapytałam - co powinnam zrobić w takim przypadku, podpowiedział mi, abym zgłosiła na policji zaginięcie syna oraz poinformował, że w wkrótce wybiera się sprawdzić opuszczone mieszkanie, ale opłacane przez Roberta.
Wiadomość ta doprowadza mnie do skrajnej desperacji, nie jem, nie śpię tylko palę papierosy.
Pogubiona, niepewna losu syna, zapytała z niewyobrażalnym bólem w głosie.
- Co ja mam robić? Zgłosić na policję czy próbować sama odnaleźć go, tylko nie wiem, w jaki sposób? Szukałam jego śladów na popularnych portalach internetowych, ale bezskutecznie.
Sięgnęła znowu po papierosa i roztrzęsionymi rękami zapaliła go, niepomna wcześniejszej rozmowy na temat szkodliwości tego nałogu, teraz przyjęłam jej zachowanie za zupełnie naturalne a nawet sama miałam ochotę towarzyszyć jej w paleniu. Odrzuciłam jednak tę myśl i po chwili powiedziałam.
-Ja na twoim miejscu, przed podjęciem drastycznych kroków, poszłabym wcześniej do banku po podstawowe informacje, ale niezbędne w rozjaśnieniu sytuacji. Mówiłaś, że wysyłałaś mu pieniądze przed wyjazdem do Polski, więc musisz wiedzieć gdzie ma konto. Opowiedziałabym szczerze o zaistniałym problemie, pokazując list od właściciela mieszkania, ale prosząc tylko o informację czy wpływają na jego konto czeki z tytułu pracy zawodowej a także, czy używa karty kredytowej? Nie pytaj absolutnie o oszędności, bo z góry odrzucą twoją prośbę - przypominając jej o prawie do prywatności twardo respektowanym przez banki.
Obiecała, że bezpośrednio z parku, uda się do najbliższej placówki bankowej, z której zresztą najczęściej korzysta i gdzie jest rozpoznawalna, jako klient. Tak zakończyło się nasze pierwsze po latach spotkanie. Na koniec wymieniłyśmy się numerami telefonów i ja zamyślona wyruszyłam do domu, aby w szybkim tempie wziąć prysznic i udać się do pracy na drugą zmianę, ona zaś pojechała do banku.
W pracy nie mogłam pozbyć się obrazu zdruzgotanej kobiety i wyrzucić z myśli opowiedzianej mi historii. Odnalazłam w pamięci słowa taty, który jako ojciec kilkorga dzieci, mówił: małe dzieci - małe zmartwienia, duże dzieci - duże zmartwienia.
Rozmyślałam, jak się ma to stwierdzenie do zaistniałej sytuacji przedstawionej przez znajomą. Doszłam do wniosku, że stare powiedzenia zawierają prawdę uniwersalną i niezależnie od czasu i przestrzeni zawsze są aktualne.
Dzielnie pokonała trudy związane z wychowaniem syna, bo miała go na wyciągnięcie ręki, w zasięgu bezpośredniego oddziaływania, jego sukcesy były jej radością i siłą witalną w życiu. Rozważałam czy możliwe jest, aby ktoś tak silnie związany uczuciowo, świadomie oddalił się tak daleko żeby zupełnie zerwać kontakt z najbliższą mu osobą? Czy wydarzyła się jakaś tragedia, która miała bezpośredni wpływ na zachowanie Roberta, bo przecież niemożliwe, aby człowiek tak zapamiętał się, zatracił w życiu?
Zastanawiałam się, dlaczego nie mogłam w pierwszej chwili rozpoznać Marii. Zrozumiałam dopiero, kiedy odtworzyłam sobie jej wizerunek sprzed dwudziestu lat, zupełnie odbiegający od obrazu kobiety z parku.
Przed moimi oczami pojawiła się piękna, zadbana, dojrzała kobieta o sylwetce i uroku młodej dziewczyny, z kruczoczarnymi włosami, o śniadej cerze, pogodnych, niebieskich oczach oraz regularnych rysach twarzy.
Przypomniałam sobie mężczyzn wodzących za nią wzrokiem i jej zawstydzenie, objawiające się rumieńcem na zaczepki tubylców, których zupełnie wówczas nie rozumiała. Natomiast rodaków zbywała stwierdzeniem, że w jej życiu liczy się tylko jeden mężczyzna o imieniu-Robert. Długo nikt nie wiedział, kim jest tajemniczy Robert. Dopiero, gdy jeden z adoratorów zaproponował jej podwiezienie do domu samochodem, odmówiła przysługi, mówiąc:
- Dziękuję, ale Robert na mnie czeka, więc wybieram spacer z nim - pokazując na dziesięcioletniego chłopca.
W pracy najczęściej przydzielano jej zadania wymagające dużej precyzji, ponieważ posiadała ku temu naturalne predyspozycje - wysmukłe dłonie o długich, szczupłych palcach i anielską cierpliwość.
Myślałam, co pozostało z tamtej urodziwej kobiety - jedynie bezsilna istota, przeżarta na wskroś bólem i ubezwłasnowolniona przez wszechogarniający ją koszmar.
Postanowiłam, że po powrocie z pracy mimo późnej godziny, zadzwonię do niej. Miałam nadzieję, iż usłyszę pocieszające wieści, że jej syn żyje, pracuje, odkłada pieniądze na mieszkanie.
Prawda była nieco inna, o której nie chciała opowiadać ze szczegółami przez telefon, dlatego umówiłyśmy się w następnym dniu w miejscu pierwszego spotkania.
Widok Marii jeszcze bardziej mnie przeraził niż poprzedniego dnia, siedziała dygocąc nie wiadomo czy z zimna, czy po kolejnej nieprzespanej nocy, czy na skutek usłyszanych informacji w banku. Nie mogła pozbierać myśli i przekazać mi je w sposób logiczny i jasny. Ze strzępków wypowiedzi, które poskładam w całość, dowiedziałam się, że chyba Robert nie pracuje, bo od roku nie wpływają czeki od pracodawcy, rzadko używa karty kredytowej, jeszcze posiada konto oszczędnościowe, ale zmniejsza się ono z miesiąca na miesiąc.
Żadne słowa pociechy i perswazji nie docierały do niej, dlatego podjęłam decyzję, do której ją przekonałam, aby zgłosiła na policji zaginięcia Roberta. Pojechałyśmy razem, bo nie byłam pewna czy zdoła sama cokolwiek zrobić w takim stanie psychicznym.
Przyjęła nas miła, w średnim wieku pani, która po wysłuchaniu informacji o sprawie, zapytała o adres syna a następnie oznajmiła, że musi się udać na policję w miejscu ostatniego pobytu Roberta, podając jednocześnie adres i telefon placówki, gdzie powinna się zgłosić. Na zakończenie wyraziła wyrazy współczucia dodając, że ją doskonale rozumie, bo sama jest również matką.
Zupełnie zbita z pantałyku, nie wiedziałam, co mam powiedzieć, jak się zachować w tej sytuacji, ale ku mojemu zaskoczeniu, Maria przejęła inicjatywę, mówiąc:
-Nie mogę dłużej żyć w tej niepewności, muszę skończyć z tym marazmem - zwracając się do mnie z pytaniem czy mogłabym jej towarzyszyć podczas rozmowy telefonicznej z policją.
Zaskoczona jej asertywnością i aktywną postawą, wyraziłam zgodę, przeliczając czas do rozpoczęcia pracy. Udałyśmy się do jej apartamentu, aby zrealizować podjęte przez nią działania. Weszłam do przytulnie i gustownie, chociaż skromnie urządzonego, ale przestronnego mieszkania, położonego w pobliżu głównego centrum handlowego i wspomnianego parku.
Maria, jakby obudzona do życia zaparzyła herbatę z melisy i spokojnie wykręciła podany przez policjantkę numer. Niezwłocznie po drugiej stronie usłyszałam kobiecy głos, gdyż ustawiła opcję telefonu na głośnomówiącą. Zgodnie z rytuałem amerykańskim, zapytała opanowanym, chociaż smutnym głosem - Hi, how are you - a następnie przedstawiła się, informując rozmówczynię, skąd otrzymała numer kontaktowy i w jakiej sprawie dzwoni.Obsługująca telefon, okazała się osobą profesjonalną, konkretną, ale służbową, instruując ją, że musi osobiście zgłosić zaginięcie, ale najlepszym rozwiązaniem dla niej będzie udanie się pod adres zamieszkania syna. Stamtąd ma zadzwonić pod numer 911, a dalsze objaśnienia o całej procedurze uzyska już od funkcjonariusza policji na miejscu. Na koniec rozmowy, podała bezpośredni numer do detektywów, którzy zajmują się poszukiwaniem zaginionych. Rozmowa zakończyła się kurtuazyjnie, życzeniem miłego dnia.
Zaskoczona byłam umiejętnością prowadzenia rozmowy przez Marię, zarówno na policji, jak i przez telefon. Stwierdziłam, że nie tylko dorobiła się na obczyźnie emerytury, ale również poznała język, który uważała za najtrudniejszy na świecie.
Po tej rozmowie zatelefonowała do właściela wynajmowanego przez syna apartamentu z zapytaniem - czy jest możliwe, aby podczas jego wizyty w mieszkaniu Roberta, mogła i ona uczestniczyć?
Telefon odebrała małżonka, mówiąc, że decyzję musi podjąć mąż, o której niezwłocznie ją powiadomi.
Maria poinformowała swą rozmówczynię, że zgodnie z ich sugestią postanowiła zgłosić na policji zaginięcie syna, dlatego upewnia się czy nie dał jakiegoś znaku życia?
Niestety, odpowiedź była przecząca.
Ostatni telefon wykonała pod otrzymany numer detektywów i znowu zgłosiła się kobieta, która potwierdziła procedurę osobistego zgłaszania zaginionych osób, ale dowiedziawszy się o odległości dzielącej zmartwioną matkę od miejsca zamieszkania syna, zaproponowała jej sprawdzenie przez patrol policyjny obecności syna pod podanym przez Marię adresem, zapewniając ją, że niezwłocznie oddzwoni z informacją o wynikach akcji.
Ja również zakończyłam swoją misję, bo zbliżał się czas wyjazdu do pracy, więc pożegnałam Marię, prosząc ją o telefon po uzyskaniu informacji z policji. Maria zaś postanowiła poszukać w internecie portalu, przez który Robert starał się o zatrudnienie po ukończeniu studiów.
Podczas przerwy na lunch, zgodnie z umową, zadzwoniła, mówiąc, że ma dwie wiadomości do przekazania. Jako pierwszą podała, że oddzwoniła empatyczna policjantka, informując ją, iż na pukanie do drzwi wejściowych apartamentu, nikt nie odpowiadał, dlatego najlepszym wyjściem będzie oficjalne zgłoszenie zaginięcia syna. Miała też drugą wiadomość, bardziej optymistyczną a mianowicie znalazła portal internetowy z nieco przestarzałym CV syna oraz informację, że dwa tygodnie wcześniej odwiedzał tę stronę. Kończąc powiedziała, że idzie do łóżka, bo ma nadzieję, iż w końcu zaśnie po kilku nieprzespanych nocach.
Nie mogłam uwierzyć w tę metamorfozę Marii, ale jej spokój, opanowanie i logika postępowania, uspokoiła mnie i pozwoliła mi zająć się swoimi sprawami. W następnym dniu prałam, gotowałam, sprzątałam, ale cały czas rozmyślałam o Marii, mimo to nie dzwoniłam dając jej możliwość odpoczynku ode mnie.
Odezwała się w piątek, telefonicznie informując mnie, że dłużej nie będzie czekać na spotkanie z właścicielem mieszkania i w sobotę wybiera się na policję, aby zgłosić zaginięcie syna. Jej głos był spokojny, miły, chociaż przepełniony nutą smutku, ale emocjonalnie wytonowany.
W sobotę po południu poprosiła mnie do siebie mówiąc, że chciałaby się podzielić wrażeniami z podróży. Wzięłam ze sobą kilka drożdżówek i pojechałam na spotkanie, może troszkę się łudząc, że Robert został momentalnie namierzony przez policję po raporcie o poszukiwaniu go, bo przecież jego telefon działał, używał również komputera, jak wynikało z relacji Marii. Jednak byłoby to zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe, studziłam swoje oczekiwania.
Usiadłyśmy wygodnie przy kawie i drożdżówkach, ja pierwsza zaczęłam rozmowę, oceniając jej wygląd stwierdziłam, że dużo lepiej prezentuje się teraz niż przed kilkoma dniami.
- Obecnie nie miałabym trudności w rozpoznaniu cię - dodałam z uśmiechem.
Zrewanżowała się wysyłając mi w podzięce również uśmiech, ale jakiś zagadkowy, trudny do zaklasyfikowania, kiwnęła głową przytakując, ale nie wiedziałam, z czym się zgadza. Sprawiała wrażenie jakby nieobecnej, nieuchwytnej, lecz pogodzonej z sobą i z zaistniałą sytuacją. Jej postawa mówiła o przyjęciu na swe szczupłe barki wszystkiego, co zgotuje jej los, chociaż przypominała skamieniałą Niobe po stracie swych dzieci.
Przeszło mi przez myśl, że chyba postradała rozum, więc milczałam intensywnie myśląc, co wydarzyło się przez te dni, kiedy nie widziałyśmy się?
Tego dnia jej relacje były zwięzłe, logiczne, więc słuchałam w napięciu, chcąc odgadnąć przyczynę jej zagadkowego zachowania.
-Zgodnie z instrukcją, którą otrzymałam przez telefon, pojechałam pod adres zamieszkania Roberta i stamtąd zadzwoniłam na 911, informując, że chcę zgłosić-missing person. Odbierająca osoba po wstępnym powitaniu i zgłoszeniu zaginięcia syna, odłożyła słuchawkę bez słowa. Po kilkudziesięciu minutach ponowiłam moje zgłoszenie, które zostało przyjęte i potwierdzone. Dosyć długo czekałam zanim przyjechał radiowóz, w efekcie przysłany policjant, spisał wstępny raport o zaginięciu. Następnie weryfikował podane przeze mnie dane. Z rozmowy telefonicznej oficera z właścicielem mieszkania, wywnioskowałam, że byli w czwartek na apartamencie, naprawić piec centralnego ogrzewania i że otrzymali już czek na nowy miesiąc. Zorientowałam się, że policjant chce anulować zgłoszenie, bo apartament opłacony, ogrzewanie działa, syn dorosły nie zgłasza pretensji, więc na pewno pomyślał, że rozhisteryzowana mamuńcia, zawraca im głowę jakby mieli mało ważniejszych spraw.
Nie ustąpiłam, mówiąc, że właścicielka dostaje czeki bankowe i tak długo będzie je otrzymywać, jak długo będą pieniądze na koncie. Poinformowałam go, że nieco ponad pół roku temu przelałam sporą kwotę na konto syna, więc na opłaty wystarczy na kilka lat. Po tej informacji, kazał mi jechać do biura detektywów.
W skromnym pomieszczeniu w piwnicy, zastałam trzech panów w średnim wieku, skrzętnie pracujących nad telefonicznie zgłoszoną sprawą. Prowadzący, nawiasem mówiąc, bardzo miły pan, pokazał mi wydruk zmienionego przed kilkoma miesiącami prawa jazdy z ostatnim zdjęciem syna. Patrzyłam zachłannie na czarno-białą fotografię, rejestrując w moim umyśle wszystkie zmiany zaistniałe w twarzy Roberta od ostatniego widzenia. Wówczas zrozumiałam wszystko. Detektyw dodatkowo poinformował mnie, że ma dobrą wiadomość, iż syn nie przebywa w żadnym szpitalu w Ameryce i nie jest na liście ludzi, którzy mają coś na bakier z prawem, bo nawet mandatu w ostatnich latach nie otrzymał. Zażartowałam, ideałów nie ma na tym świecie i ugryzłam się w język, bo przecież wiem, że mój syn nim jest. Wychodząc, otrzymałam numer telefonu do ich biura i imię detektywa prowadzącego sprawę. Tym razem moja „gadaczka”(czytaj GPS) bez problemu wyprowadziła mnie na autostradę i nawet przed przewidywanym czasem byłam w domu.
Chciałam ją pocieszyć, że za kilka dni otrzyma dobrą wiadomość z biura detektywistycznego, że niepotrzebnie się zamartwia, ale jakby przewidywała treść mojej wypowiedzi, nie dopuściła mnie do głosu.
-Ja wiem, że on żyje i za to Bogu dziękuję, ale ja go straciłam bezpowrotnie, chociaż już pogodziłam się z tym. Patrząc na jego zdjęcie, zobaczyłam, że on cierpi za moje grzechy, ale niestety nie mogę tego zmienić, czasu nie da się cofnąć. Pan Bog nierychliwy, ale sprawiedliwy.
Tak zakończyłyśmy naszą rozmowę. Dodała.
- Jeśli coś więcej się dowiem, to dam ci znać.
Pokazała mi jego obrazy, które ozdabiały ściany mieszkania i autoportret, postawiony na komodzie w sypialni w zasięgu jej wzroku, mówiąc:
- Koi mnie do snu i budzi do życia.
Zadzwoniła po kilku dniach, mówiąc, że otrzymała informację od detektywa prowadzącego sprawę syna. Odnaleźli go, resztę opowiem ci na spotkaniu w parku.
Jadąc myślałam, że będzie uskrzydlona tą wiadomością a tymczasem jej twarz nie promieniała, a nawet była smutniejsza niż zwykle. Spacerując alejkami parku, zdała mi dokładną relację z rozmowy z detektywem.
- Syn mój rok temu zwolnił się z pracy, aby zaopiekować się swoją, chorą dziewczyną. Przeprowadził się do niej, pracuje tylko na pół etatu na nocną zmianę. Nie pytałam o nic więcej, bo uważałam, że nie mam prawa wchodzić mu z butami w jego życie, jeśli uzna, że powinien mi powiedzieć wszystko, to mi powie. Decyzja należy do niego. Detektyw podał mi obecny adres jego zamieszkania i oświadczył, że sprawę zamyka.
Spacerowałyśmy alejkami parku, milcząc, tylko od czasu do czasu ciszę przerywało stado przebiegających saren, albo głos spłoszonego ptaka.