Author | |
Genre | common life |
Form | prose |
Date added | 2016-11-09 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 1934 |
– Miło, że wpadłeś. – Eytil stawiał przed gościem kieliszki. – Dawno cię nie widziałem.
– Nie było mnie półtora roku w stolicy. Sam rozumiesz. Praca, praca, praca. Trzeba się mocno kręcić, żeby cię nie wykręcili… Nie to, co na rządowej posadce – odpowiedział gość, moszcząc się na sofie przy ławie w gabinecie ministra administracji.
Kieliszki szybko napełniły się.
– Za spotkanie – minister podniósł szkło, siadając w fotelu obok. Wychylili po małym łyczku. – Mówię ci, nie jest tak różowo. Żeby nic nie robić za takie pieniądze, to trzeba tak zapieprzać na okrągły zegar, że głowa boli.
– No, ale ty, Twirgil, dajesz sobie radę. Awans z nową kadencją! Jak wysadziłeś z siodła swojego byłego? Dlaczego nie objął stanowiska po nowych wyborach?
– Wiesz, chyba naprawdę jest chory. Pod koniec kadencji już pieprzył wszystko z góry na dół. Co chwilę brał wolne. Leczył się u nas, w Polsce, w Niemczech. Ale co mu jest, nie pytaj. Nie wiem. W każdym razie zostawił po sobie syf. I ja to muszę teraz sprzątać i ciągnąć za te pieniądze.
– Małe to pewnie nie są.
– Stawka ministra jest jawna.
– Ale boki już nie…
Zaśmiali się obaj.
– Żona się ucieszyła?
– Ma się rozumieć. Jest w swoim żywiole. Bankiety, wizyty, rauty. Córka nam wydoroślała, to udzielają się w takiej fundacji. – Minister podniósł się z fotela i przyniósł kolorową ulotkę. – Córka jest prezesem tego. Żona jej pomaga, ja oczywiście też.
– Widzę, że cel jest szczytny. Pomoc dzieciom, ofiarom przestępczości. – Twirgil oglądał kolorowy papierek. – A u nas przestępczość duża. Słuchaj, bo ja mam sprawę. To znaczy, żebyś nie czuł się zobowiązany. Absolutnie! Nie będziesz mógł, nie ma sprawy. Znasz mnie, nie obrażam się…
– Nasze pokolenie nigdy nie odmawia sobie pomocy, szczególnie znajomi z duszpasterstwa. Jak tylko będę mógł… W czym rzecz?
– Syn koleżanki brata mojej żony…
– Bardzo bliska rodzina, widzę..
– Właśnie. Chłopak skończył dwadzieścia pięć lat i szuka roboty.
– Co umie?
– Skończył magisterskie z ekonomii budownictwa na wyższej szkole czegoś tam w Instrapils rok temu. Potem wyjechał do Polski, zakotwiczył się w takiej firmie deweloperskiej, firma padła, szefów zamknęli, chłopak jest na lodzie…
– Zdarza się. Języki?
– Angielski perfekt, polski jako drugi ojczysty z domu, rosyjski.
– Słuchaj, rozejrzę się. Tu na razie nic nie ma, ale do końca roku będą przetasowania, to pomyślę. Jeszcze po jednym? – Eytil podniósł w pytającym geście butelkę.
– Z przyjemnością.
– Co ty w tej chwili robisz?
– Właśnie kończę kontrakt. Byłem inwestorem zastępczym, szefem spółki do budowy takiego dużego obiektu dla politechniki w Twankście. Aula na trzysta osób, sześć innych sal wykładowych, sale seminaryjne i obiekty laboratoryjne. Wyśrubowane wymagania techniczne. Nie takie tam, siedzą laboranci przy szkiełkach, tylko hangary z dźwigami, kotłami, pochylniami… Twój kumpel z firmy, taki w zielonym, łaciatym wdzianku, też miał tam swój udział.
– A! To ty! Opowiadał o facecie, który przerobił jego komórkę kontrwywiadu…
– No, nie tak było, ale chłopcy trochę przesadzili. Jeszcze dziesięć lat by się to budowało, gdyby się trzymać ich procedur. Procedury standardowe, a życie nie lubi standardów…
– To wiesz co?! Gratuluję ci!
– A czego?
– Wygrałeś konkurs na dyrektora firmy Prutenia25.
– A co to za firma?
– Widzisz, właśnie mija dwadzieścia jeden lat od zjednoczenia kraju i panowania jej wysokości jaśnie oświeconej demokracji. I nasz pierwszy wymyślił, że podkreśli świetność swojego urzędowania, pozostawiając po sobie pomnik na dwudziestopięciolecie. Ma to być gmach parlamentu z kompleksem obiektów towarzyszących. Projekt architektoniczny jest. Zaakceptowany. Teren jest, to rumowisko nad Alną, pół kilometra od pałacu prezydenckiego, trzeba zbudować prospekt łączący, wszystko ma być gotowe za cztery lata, w listopadzie 2015. Swoją drogą słusznie, bo teraz aż wstyd. Prezydent w pałacu, premier w pałacu, ministerstwa porozrzucane po całym mieście w wynajętych kamienicach, parlament w adaptowanym budynku dworca, skądinąd bardzo ładnym, senat w dawnym kinie. Pokomunistyczne budynki partii i parlamentu trzeba było wyburzyć ze względów ekologicznych, azbest. Tylko sąd najwyższy wystawił sobie nowoczesne gmaszysko.
– Ciekawe. Takie zadania lubię. Kiedy ogłosisz ten konkurs?
– Jeszcze w tym tygodniu, konkurs na prezesa i na dyrektora. Prezesem zostanie ktoś z rozdzielnika politycznego, ty będziesz szefem merytorycznym.
– Normalka. Byle pomagał, a się nie wymądrzał i nie pchał, gdzie go nie proszą.
– Na to, niestety, mam mały wpływ. Zadanie prestiżowe, interesują się tym ważniejsi niż skromny minister. Dostarczysz dokumenty, zapoznasz się z materiałami... Przedstawisz ofertę. Ja też chcę mieć swojego człowieka, który nie nawali. A ty zatrudnisz sobie kogo chcesz, więc problem tego młodego też się rozwiąże…
– Jaki jest budżet?
– Dwa i pół miliarda.
– Przez cztery lata… – Twirgil zastanawiał się. – Powiedzmy dwadzieścia pięć tysięcy na rękę miesięcznie i na koniec pięćset tysięcy za terminowe ukończenie budowy.
– Dwadzieścia i trzysta.
– Żartujesz, z pensji to ja muszę sfinansować zupę i suchy chleb dla siebie i utuczyć wszystkich tych, którzy się będą chcieli na tym wyżywić. Prawdziwy zarobek, to jest ta premia, czyli niejako was kredytuję przez cztery lata. Chyba, że chcecie mieć setkę rozpoczętych procesów i gołe fundamenty na uroczyste otwarcie. – Przerwał na chwilę, by pozornie zmienić wątek. – Poza tym, jako człowiek zamożny, powinienem wspierać działalność charytatywną. Niedawno słyszałem o fundacji pomagającej nieletnim ofiarom przestępstw…
– Dwadzieścia pięć i czterysta.
– I tak będzie w ofercie. Rozumiem, że gwarantem umowy dla mnie jesteś ty?
– Oczywiście. Sprawuje nad tym nadzór polityczny. Nalać jeszcze po jednym?
ratings: perfect / excellent
ratings: perfect / excellent
każda rewolucja zżera swoje własne dzieci!