Go to commentsZdezorientowany
Text 4 of 6 from volume: trupy w szaffach
Author
Genrecommon life
Formprose
Date added2011-08-19
Linguistic correctness
Text quality
Views2310

- Jesteśmy niewolnikami czasu i przestrzeni. Zamknięci w celi.

Tak, to prawda, ale tylko częściowa. Bo czymże jest to więzienie, skoro posiadamy klucz do zamka w ścianie krat? Ten klucz to moc, która sprawia, że żadna niewola nie musi być dojmująca i ostateczna. Moc kreacji. Dziś wiem, że jest potężna. Pozwala bowiem stworzyć również samego siebie.

Odkładam na bok szklankę z zimnym, zielonym płynem i sięgam po cygaro. Odpalam. Doktor F. – mój najwierniejszy i jedyny przyjaciel – nie spuszcza ze mnie wzroku, zza swoich lekko przybrudzonych binokli. Tylko na chwilę, ukradkiem (myśli, że tego nie widzę) spogląda na wydatne biodra i wyraźnie zarysowaną pupę Dee – mojej bogini, archetypicznej kochanki, starożytnej kusicielki.

Dee nachyla się nade mną z miseczką pełną mandarynek. Kładzie ją na stoliku, tuż obok szklanki wypełnionej zielonym, dobrze zmrożonym Mojito. Lekko muska moje wargi i znika. Zostawia nas samych na werandzie willi, wśród zielonych czupryn palm, wygrzewających się w słońcu.

Doktor F. ociera pot z czoła. O tej porze roku na Bermudach jest cholernie gorąco.

- Więc? Ratajczak, opowiesz mi w końcu tę historię?- rzuca po chwili, z nieumiejętnie ukrywanym niemieckim akcentem.

- Jasne, że opowiem. Nie mogę się wręcz doczekać.


***


Mieszkałem na osiedlu jakich wiele, nie tylko w tym mieście, ale i w całym kraju. Byłem… Mały. Tak. Maleńki. I przestraszony. Nie potrafiłem przedzierać się przez życie. Stosowałem uniki i wewnętrzną propagandę. Kląłem na tych co na górze, a nawet na tych co niżej, bo i oni – miałem wrażenie – brali mnie za zupełną miernotę.

Jeździłem samochodem sprzed siedemnastu lat, płaciłem wysoki czynsz i próbowałem odłożyć kilka groszy, ale nigdy nie udawało mi się dojść do znaczniejszej sumy.

Średnia krajowa – tylko na tyle wyceniał mnie system.

Nie byłem nędzarzem, nie byłem zamożny. Codziennie pokonywałem tę samą trasę do pracy. Każdego ranka gniłem w korkach, które zapychały ulice niczym wata. Onanizowałem się co wieczór – na dobry sen, po wypiciu kilku piw. Myślałem o krągłych dupach i słonych cipeczkach koleżanek z pracy, sąsiadek z bloku, aktorek rodzimych seriali i kurewek z pornosów.

W weekendy serwowałem sobie łupaninę głośnych dźwięków, w wypełnionych po brzegi knajpach. Chodziłem tam ze znajomym z czasów studiów – równie smutną postacią jak ja. Przed każdą wyprawą motywowaliśmy się w domu przy butelce wódki. Przekonywaliśmy się, że tym razem wszystkie dupy będą nasze.

Byliśmy jak szybkie i zwinne gepardy. Cóż z tego, że potrafią gonić z prędkością mojego auta, skoro na dziesięć polowań sukcesem kończy się góra jedno? W dodatku niepisane prawo sawanny mówi, że łatwiej upolować zwierzynę starszą….

Dlatego, raz na trzy miesiące, wyrzucałem się na nocną taksówkę do domu, z postojem na stacji i kupnem ruskiego szampana po drodze.

One? Zawsze wyły tak samo. Ich twarze zlewają się w jedną. Ich imiona oscylują w przedziale tych, które są najbardziej typowe – między Anną, Moniką i Katarzyną. Przedstawicielki handlowe, pracownice agencji PR, sekretarki, urzędniczki. Kochające Madonnę, Michaela Jacksona – przeboje lat osiemdziesiątych i tłustego kutasa w ustach. Opis zbyt uproszczony? Być może, ale na inny mnie nie stać.

Pracowałem w dziale analiz i przygotowania dokumentacji urzędu wojewódzkiego. To ambitne z pozoru zadanie sprowadzało się do pilnowania porządku w obiegu pism. Choćbym nie wiem jak się starał, nie potrafiłem dostrzec w nim głębi na miarę Kafki, być może dlatego, że nie mam jego umysłowości. Nie potrafiłem wnieść do systemu niczego oryginalnego, nie chciałem i nie umiałem go usprawnić, mimo że czułem jego absurd. Brzydziłem się nim.

W pracy miałem opinię człowieka cichego i spokojnego, pozbawionego jednocześnie siły przebicia. Tę z pewnością miał Tomasz, młodszy o dwa lata kolega, który przyszedł na stanowisko kilka miesięcy po mnie, lecz szybko mnie przeskoczył.

Tomasz mnie nie cierpiał. Przypuszczam, że dlatego, że przede mną nie mógł odgrywać swego spektaklu. Miał zwyczaj prawić gawędy, opowiadać dowcipy, konfabulować o setkach przygód, które były jego udziałem. Chciał grać pierwsze skrzypce i w tej orkiestrze rzeczywiście dostał rolę solisty – jednak wg mnie fałszował.

Kolejna postać, której nie mogę pominąć, to Yoka – czyli Jolanta Maćków.

Yoka była w początkowym okresie dla mnie kimś bliskim, a przynajmniej pokładałem w niej nadzieję. Była sekretarką szefa naszego działu i jako jedyna na początku mej pracy przywitała mnie otwarcie i bezpośrednio. Ujrzałem w niej coś na kształt dobrego duszka, albo i anioła stróża – w dodatku o wyjątkowo ponętnej dupie.

Przez pierwsze tygodnie chadzaliśmy razem na fajkę. Szybko okazało się, że Yokę i mnie łączyły podobne przeżycia z okresu młodości. Oboje pochodzimy z małych miasteczek, oboje w szkole średniej piliśmy dużo tanich win, uciekaliśmy z lekcji religii i paliliśmy marihuanę.

Czar przyjaźni prysł po miesiącu, kiedy z długiego urlopu wrócił mój szef. Wtedy też – jako nowy pracownik – zostałem mu przedstawiony.

„Dyrektorze Kosiński to nasz nowy specjalista z działu analiz – Krzysztof Ratajczak.”

Dyrektor Kosiński – gruba, spasiona, ociekająca tłuszczem świnia o dwóch podbródkach i świdrujących oczkach, o mocnym, tubalnym głosie. Ułan, zawadiaka, ubrany w garnitur. Dyrektor Kosiński był samcem alfa a jego nimfą w stadzie była właśnie Yoka. Nie przypuszczałem, że funkcjonował taki podział ról. Nagle moja super- seksowna Matka Teresa, zmieniła się w moich oczach w kogoś w rodzaju agenta Smitha z Matrixa, w wypraną z myśli (dostrzegłem wyraźne luki w jej inteligencji) strażniczkę systemu, na czele którego stał Kosiński.

Zresztą nasza relacja przeszła metamorfozę obustronną – mianowicie, kiedy Yoka odkryła, że nie należałem do faworytów szefa (taki zaszczyt dosięgnął Tomasza) odsunęła się ode mnie.

W trójkącie Yoka, szef i ja szybko okazało się, że to właśnie ja byłem najsłabszym ogniwem. Więdły mi uszy, kiedy Kosiński sypał jak z rękawa aluzjami seksualnymi pod adresem Yoki, nazywał ją kwiatuszkiem, pączusiem, czasem dla zabawy łapał za talię i sadzał sobie na kolanach.

Działo się to na oczach wielu ludzi, a Yoka wtedy szczebiotała, śmiała się do woli i droczyła z szefem hasłami w stylu: „Panie dyrektorze! Bo zaraz zadzwonię do żony”. Kosiński puszczał oczko i odpowiadał, że jego stara i tak wszystko wie i mu pozwala, bo jej się już nie chce.

Z relacji więc wypadłem. Straciłem względy Yoki, nigdy nie miałem względów szefa, bo widział we mnie zamkniętego w sobie gbura. Tomaszek, kiedy awansował, zrobił się dla mnie po cichu nieznośny i miałem wrażenie, że próbował mnie poniżyć, a z całą pewnością obgadywał za plecami.

W całym tym teatrzyku były też postacie pozytywne np Janina Karczewska – Pani Jasia, na stanowisku od 15 lat. Na początku widziałem w niej zwykłą biurwę, jednak po kilku tygodniach zaczęła się odkrywać i uświadomiłem sobie, że pani Jasia należała do skromnego grona „opozycjonistów”. Tak samo jak ja brzydziła się żartami szefa, podważała także jego kompetencje. Jako jedyna rozumiała doskonale system. Wielokrotnie ratowała mnie z opresji, gdy pod niewłaściwy adres wysłałem jakieś pismo, lub gdy zapomniałem wysłać je w ogóle. Robiła swoje i mówiła niewiele.

Miałem wrażenie, że czuła moje męczarnie i po cichu mi kibicowała. Nie wiedziałem tylko, jakiego rozwiązania dla mnie pragnęła: czy chciała bym się przełamał i wziął sprawy w swoje ręce, czy też wyczuwała, że to nie miejsce dla mnie i liczyła, że któregoś dnia powiem „do widzenia`?


***


Ja jednak nie mówiłem nic. W skrytości ducha jedynie widziałem siebie jak w ostatnim dniu wchodziłem do budynku urzędu. Tak – ten film nosiłby tytuł „Ostatni dzień Krzysztofa Ratajczaka”. Przewijał mi się przed oczami w tysiącach wariantów, dziesiątki tysięcy razy w głowie zmieniałem scenariusz, wymazywałem końcówkę, dopisywałem kilka kwestii, zmieniałem słowa. Zdarzały się wieczory, gdy obraz towarzyszył mi także tuż przed zamknięciem oczu. Już po masturbacji a jeszcze przed krótkim pacierzem (wypowiadałem go na wszelki wypadek).

W takich chwilach widziałem siebie, jak na codziennym, porannym zebraniu na lekceważące pytanie szefa: „a co nasz Krzysiu dziś napłodzi ?” odpowiadałem: „Panie Kosiński, irytuje mnie pana protekcjonalny ton, dziś nie zrobię absolutnie nic, gdyż od jutra mnie tu nie będzie!” To była jedna z wersji, zresztą ta bardziej delikatna.

W innym wariancie pisałem list do Kosińskiego, w którym – ładnym, przejrzystym i eleganckim językiem – tłumaczyłem mu dlaczego uważałem go za buca, świnię i chama, dlaczego brzydziłem się tą robotą, dlaczego sądziłem, że marnuję swój czas i dlaczego nie miałem ochoty patrzeć już na te zszarzałe gęby.

Wyobrażałem sobie też wariant ultra, w którym wkradałem się w zakamarki zwojów mózgowych wszystkich w naszym dziale za pomocą wysłanego maila na tzw everyone’a. Widziałem, jak naglę z szaraczka stawałem się herosem, tytanem, wolnym jak ptak buntownikiem.. Tak to widziałem, tuż przed snem.

Gorzej bywało rano, kiedy budziłem się i po kilkunastu sekundach błądzenia po mieszkaniu, obraz w wyobraźni, z którym zasypiałem, wracał do mnie. Wtedy jednak smakował zupełnie inaczej. Smakował porażką.

Kiedy rano znów myślałem o tym, jakim kutasem był mój szef, docierało do mnie, że byłem tylko frustratem, że żyłem urazami, nienawiścią i niechęcią i że nikt mojej batalii nie słyszał, do nikogo nie docierała i niczego nie mogła zmienić, a całą winę za marną, moją egzystencję ponosiłem wyłącznie ja.

Bo kim mógłbym być, gdyby nie urząd wojewódzki, blok nr 15, mieszkania 10 na osiedlu Mickiewicza i gdyby nie mój stary Ford Fiesta? Po eliminacji tych atrybutów w mojej głowie pojawiała się pustka.

Żyłem z dnia na dzień, od poniedziałku do piątku, od początku miesiąca do jego końca, od Wielkanocny do Bożego Narodzenia, od urlopu do urlopu. Zawsze mogło być gorzej, a przecież kiedy nie słyszałem tandetnych opowieści Tomaszka, czy też niewybrednych żartów Kosińskiego wydawało mi się, że było całkiem dobrze.

***

Tego wieczoru długo siedziałem przed ekranem. Pulsujące światło męczyło moje oczy. Błądziłem kursorem po płaszczyźnie w poszukiwaniu czegokolwiek: ciekawych linków, śmiesznych filmików, zwyczajnie – jak co dzień. Zabijałem czas przy użyciu prawej dłoni, a w szczególności palca wskazującego.

Nurkowałem w głębiny stron, przeskakiwałem na odnośniki, płynąłem z nurtem czatu, wkładałem swoje cegiełki do dyskusji na forach, jednym okiem śledziłem wpisy na portalach społecznościowych, słuchałem muzyki, sprawdziłem stan konta, przeczytałem wszystkie czołówki portali informacyjnych, pokusiłem się także o kilka tekstów publicystycznych, oglądałem ulubione teledyski.

Magma bezsensu opanowała moje ciało i umysł. Byłem zmęczony i rozczarowany. „Jak zwykle” – usłyszałem w głowie własne słowa.

Po raz tysięczny przeczytałem o wojnie na górze, o kolejnych oskarżeniach, o prognozach gospodarczych, po raz setny obejrzałem ten sam teledysk, po raz dwudziesty piąty ściągnąłem na twardy dysk tabulaturę do wyuczenia na gitarze. Po raz trzysta siedemdziesiąty siódmy, albo i po raz tysięczny zagościłem na jakimś forum.

„Dość.” – Podniosłem się niemrawo. „Jutro czwartek, dzień przedostatni.” – Próbowałem skupić myśli na czymś konkretnym. – „Tak. Jutro czwartek. Wstanę, pojadę. Zleci, zawsze zlatuje. ”

Poczłapałem do kuchni.

Zapaliłem papierosa i stanąłem przed oknem. Dym leniwie owijał żarówkę. Wieloma ramionami muskał sufit. Patrzyłem na chmury odcinające się od brunatno – granatowego nieba. Papieros mi nie smakował. W końcu zgasiłem peta w popielniczce. Zasunąłem żaluzje. Przez chwilę stałem jeszcze przed oknem i przyglądałem się odbiciu swej twarzy na szybie. „Tak – ten tutaj, to właśnie ja. Niestety Ja.”

Jednym z najgorszych rodzajów rozczarowania jest rozczarowanie samym sobą. Podobnie z nudą, gdy nudzisz się we własnym towarzystwie. Myślałem o tym, jaki chciałbym być, jaki zestaw cech gwarantowałby mi szczęście i sukces. Czasem się nad tym zastanawiałem, jednocześnie szydząc z samego siebie.

Zgasiłem światło i wróciłem do pulsującego ekranu. Włączony komputer wiernie na mnie czekał.

Usiadłem, by po raz kolejny dojść do wniosku, że nie wiem czego szukam.

„Wejdę na swój profil.” – Podjąłem decyzję po kilkunastu bezcelowych kliknięciach.

Ten pomysł był o tyle ciekawy, że nigdy tam nie zaglądałem. Mój profil, odkąd go założyłem – a było to dobre trzy lata temu, był profilem martwym. Opublikowałem na nim zaledwie dwa zdjęcia i to wszystko.

Uważałem portale społecznościowe za tanią odpowiedź na ludzką potrzebę popularności i „zaistnienia”. Nie widziałem sensu w opowiadaniu o swoich prywatnych sprawach. Zresztą tak naprawdę nie miałbym o czym opowiadać, bo w moim życiu nie działo się nic.

Tym razem jednak postanowiłem tam zajrzeć – tylko i wyłącznie z nudy.

Po kilku minutach grzebania w skrzynce mailowej udało mi się odnaleźć login i hasło. Niebieskie logo poinformowało, że dotarłem do miejsca „gdzie są wszyscy”. Wkleiłem login i wpisałem hasło (przeglądarka ich nie pamiętała) – chwila mielenia i na ekranie wyskoczyła strona z dużym podpisem: Krzysiek Ratajczak. Obok fotografia: roześmiana twarz i ciepłe sympatyczne spojrzenie – wybrałem najlepszą z możliwych.

Na pierwszy rzut oka na profilu nic się nie zmieniło. Wiało nudą taką samą jak wtedy, gdy gościłem tu po raz ostatni. „Dobra. Zaliczone” – pomyślałem.

Już miałem wyjść, kiedy zauważyłem pulsujący komunikat: „masz nowe wiadomości!”. Zaskoczyło mnie to. Nie spodziewałem się, że będę miał coś do zrobienia.

Kliknąłem na link z pocztą. Najwidoczniej administracja portalu chciała mnie poinformować o nowinkach i aktywności znajomych.

Podstrona otwierała się wyjątkowo długo. W końcu na ekranie pojawiła się lista maili.

Krzysiek Ratajczak miał sześć nowych wiadomości. Błądziłem kursorem po ekranie z niedowierzaniem. „No dobrze. Sprawdźmy pierwszą z brzegu.” – Otworzyłem nie patrząc, kto był autorem. Przede mną rozwinęła się treść:

„Cześć Słońce. Wyspany? Ja czuję się świetnie.

Byłeś niesamowity wczoraj, było mi boosko

PS. Podsyłam parę fotek. Tylko dla Ciebie!

Buziaki kotku. Twoja Yoka.”

„Co to ma być? ” – Przez chwilę pozostawałem w całkowitym bezruchu, wpatrywałem się w pulsujący ekran.

Nadawca wiadomości: yoka@onet.pl. Cofnąłem się do strony z wszystkimi mailami – pięć nieprzeczytanych, ostatni przeczytany od: „Yoka”.

„Tylko spokojnie. To na pewno jakaś pomyłka.” Szereg znaków zapytania, niczym oddział wermachtu podczas kampanii wrześniowej, przetaczał się przez moją głowę.

Data wysłania wiadomości: 28 października, środa – czyli dzisiaj…. Jeszcze raz sprawdziłem nadawcę: yoka@onet.pl. Odbiorca: krzys.ratajczak@onet.pl. Wszystko się zgadzało.

Mail miał trzy załączniki. Kiedy najechałem na pierwszy z końcówką jpg poczułem wahanie. Kliknąłem. Zdjęcie wczytywało się po kawałku – łóżko, biała pościel, stopa.

Fotka przedstawiała półnagą Yokę, uśmiechającą się zalotnie w stronę obiektywu. Leżała na dużym łóżku, w jakimś ładnym pomieszczeniu, które ze względu na szufladki z lampkami po obu stronach, wyglądało na pokój hotelowy.

Zbliżyłem oczy do ekranu, by upewnić się, że dobrze widzę.

Tak – pomyłka nie wchodziła w grę. Na zdjęciu była Yoka. Leżała, przykryta częściowo prześcieradłem. Tkanina zasłaniała jej łono, ale nie pełne piersi, które bezkarnie wyskoczyły na wierzch.

Jak zamurowany patrzyłem na to zdjęcie, próbując uciszyć burzę w swojej głowie. Przed sobą miałem otwarty mail od koleżanki z pracy, która przysłała mi swój akt.

Załącznik numer dwa – z jeszcze większym oporem najechałem kursorem na link. Kolejny z rozszerzeniem jpg.

To zdjęcie również przedstawiało Yokę, tym razem siedzącą na skraju łóżka. Była zupełnie naga. Między rozwartymi udami trzymała misia, który zasłaniał jej cipkę. Uśmiechała się słodko. Fotka zrobiona była w tym samym wnętrzu. Zauważyłem też kolejny szczegół: na szafce po drugiej stronie łóżka stała taca, a na niej dwie lampki i otwarta butelka szampana…

Patrzyłem na to zdjęcie i czułem wyraźne kłucie w brzuchu. To musiała być jakaś pomyłka. Nic innego nie przychodziło mi do głowy. Widocznie Yoka wpisała zły adres. ” Ta wiadomość nie mogła być adresowana do mnie” – pomyślałem z odcieniem smutku, ale i ulgi. ” To z pewnością pomyłka. Nie powiem o tym nikomu” – powziąłem wewnętrzne postanowienie i prawie automatycznie opuściłem swój profil, następnie wyłączyłem komputer.

Położyłem się próbując nie myśleć o tej dziwnej historii. Tuż przed zaśnięciem onanizowałem się wyobrażając sobie, że biorę Yokę w pokoju hotelowym, na dużym, białym łóżku.


***

Każdy poranek jest bolesny, ale ten był taki wyjątkowo. Wstałem owinięty jeszcze ciężkim i niezdrowym snem. Krążyłem chwilę prawie po omacku po mieszkaniu, starając się nie patrzeć w stronę okien. Nie cierpiałem światła słonecznego tuż po przebudzeniu.

Dotarłem do łazienki, która wydała mi się brudniejsza niż zwykle. Sięgnąłem po szczoteczkę do zębów, wycisnąłem pastę na zaschnięte włosie.

Podczas mycia przypomniałem sobie zdarzenie z wieczora. Miałem tak każdego poranka przed pracą. Budziłem się i po chwili docierały do mnie strzępki myśli, koncepcji i stanów emocjonalnych, które towarzyszyły mi tuż przed snem – tak jakby system operacyjny w mojej głowie każdego ranka się aktualizował. Chwilę po przebudzeniu wczytywał wszystkie, niestety często bolesne, dane.

Musiałem ustalić jakąś strategię. Kretynizmem byłoby podejść do Yoki i z uśmiechem na twarzy wyznać, że przeczytałem jej maila i obejrzałem zdjęcia z gołą dupą.

Gdybym wyznał, że czytałem i widziałem to co mi wysłała, na pewno bym ją zawstydził, po drugie mogłoby to być odczytane jako rodzaj wścibstwa. Efekt byłby z pewnością jeden – Yoka jeszcze bardziej zniechęciłaby się do mnie.

Postanowiłem nie robić nic – udać, że niczego nie widziałem, zagrać głupa. Jeśli sama by zapytała miałem odpowiedzieć, że nie wiem, niczego nie czytałem, dawno nie wchodziłem na portal. Zresztą taka wersja byłaby prawie zgodna z prawdą. Zobowiązałbym się też bez zaglądania skasować tego maila.

Z ułożoną strategią ruszyłem do pracy. Moja wiekowa Fiesta wyczołgała się z podwórka, następnie wyjechała z osiedla, po to, by na pierwszej z głównych ulic stanąć w korku. Tak było każdego dnia i nie inaczej dzisiaj. Dżdżownica aut sunęła powoli w stronę świateł.

Jazda w korku ma w sobie coś mistycznego. Pozwala poczuć brzemię materii. Nie chodzi tylko o kilogramy czy tony. Raczej o jej upór, bezwład i skłonność do utrzymywania status quo. Wiedzieli o tym dawni mistrzowie wschodu – prawdziwym więzieniem jest materia. To ona sprawia, że nie możemy być wolni jak ptaki w niebiesiech.

Auto zawyło boleśnie, gdy wrzuciłem jedynkę. Byłem już blisko świateł. Tuż obok skrzyżowania widniał, wbity w ziemię niczym totem, duży bilbord z twarzą nastoletniego czterdziestolatka.

„Kamil Winczorek” – szaman medialny, imagolog – jak napisał kiedyś Kundera.

Patrzyłem na jego znienawidzoną gębę, która po cyfrowej obróbce była ładną, młodzieńczą buzią. Jego gęba była znakiem. Stała się wręcz niezależna od niego, krążyła w milionach odsłon, w setkach zdjęć, dziesiątkach karykatur. Żyła swoim życiem – niezwykle plastyczna – czasem z ładnie przyczesaną grzywką, innym razem z irokezem, jeszcze innym z odbitym śladem damskich ust na policzku – wszystko zależało od fantazji fotografa.

Zastanowiłem się czy i moja facjata byłaby tak płodną materią. Czy i z mojej gęby dałoby się wykreować dziesiątki różnych twarzy? Odpowiedź mnie zasmuciła. Nie potrafiłem się multiplikować. Byłem dosłowny i ociężały jak samochód sunący w korku.


***


Przed urzędem wojewódzkim każdego ranka gnieździły się dziesiątki aut.

Po paru minutach, w końcu udało mi się zaparkować. Na miejscu, które zwykle było moje, stał teraz kurierski bus. Panowie w żółtych czapeczkach wyciągali z niego paczki i przesyłki dla urzędu. Przez moment chciałem zwrócić im uwagę, że zaparkowali na fragmencie zarezerwowanym jedynie dla pracowników, ale ostatecznie zabrakło mi odwagi. Ruszyłem w stronę drzwi.

Spojrzałem na zegarek. Byłem spóźniony i to dobre piętnaście minut. W duchu wzywałem wszystkie demony by odegnały fatum opierdolu od Kosińskiego, by przegnały go z biura i wysłały na jakieś spotkanie.

Inaczej opierdol był murowany. Zdarzało mi się spóźniać seriami, zresztą nie tylko mi, ale tylko ja dostawałem za to po uszach. Kosiński stawał przy moim biurku i mówił np coś takiego: „Ratajczak. Na drugi raz sraj przed snem, jeśli nie nadążasz rano”. Z reguły nie udawało mi się nic odpowiedzieć, przełykałem tylko ślinę.

Czasem oliwy do ognia dolewała Yoka i dorzucała z kpiarską intonacją: „Panie Dyrektorze, proszę się nie denerwować – Krzysiu już się poprawi” – po czym złośliwie chichotała.

Schody zdawały się nie mieć końca. Starałem się nie biec, ale instynktownie przyspieszałem kroku. Niechcący trąciłem jakąś kobietę z innego działu, kiwnąłem jej głową przepraszająco.

W końcu znalazłem się na drugim piętrze. Kompletnie zziajany stanąłem przed drzwiami biura. „Spektakl czas zacząć ” – pomyślałem naciskając klamkę.

Drzwi uchyliły się z piskiem. Gdy przekraczałem próg wyraźnie słyszałem toczącą się rozmowę, która w momencie mego wejścia gwałtownie ucichła. Zdziwiło mnie to, ale nie miałem czasu się nad tym zastanawiać. Chciałem jak najszybciej ocenić sytuację.

Kosińskiego nie zauważyłem. „To dobry znak” – pomyślałem. – ” Może gdzieś pojechał ?”.

W pokoju były trzy osoby, tuż przy drzwiach dwie panie segregowały pisma, przy oknie, obok mego stanowiska siedziała Jasia Karczewska.. Było tak, jak co dzień, a jednak inaczej. Z reguły rano kobiety szczebiotały wesoło i opowiadały sobie historyjki, dzieliły się przeżyciami z minionego wieczoru. Tym razem panowała cisza.

Powiedziałem głośno „dzień dobry”, ale miałem wrażenie, że nikt mi nie odpowiedział. Słyszałem jedynie klepanie w klawiaturę. „Dziwne” – pomyślałem, wyczuwając lekkie zaniepokojenie. Powiesiłem płaszcz w szafie. Światło słoneczne, wpadające do wnętrza przez wysokie okna, męczyło oczy. Chciałem przejść za swoje biurko i zasunąć żaluzję, gdy z pokoju obok wyszedł Tomaszek. (odkąd awansował miał swój pokój).

Jak zwykle kiedy wyskakiwał na scenę główną naszego teatru, miał wymalowany pokazowy uśmiech. Do tego był wbity w czarny, dobrze skrojony garnitur, a we włosach mieniła się spora dawka żelu.

- Cześć Tomasz – rzuciłem w jego stronę. Tomaszek nie wiedział skąd usłyszał pozdrowienie, rozglądał się po sali jakby szukał drażniącej, bzyczącej muchy. Gdy zobaczył mnie, na jego twarzy pojawił się grymas, który automatycznie wymazał wcześniejszy uśmiech. Spojrzał na mnie i widziałem wyraźnie, że się zawahał. W jego oczach dostrzegłem strach.

- Cześć Krzysiek – wydusił z wysiłkiem, po czym gwałtownie się obrócił i zniknął z powrotem w pokoju.

Wentylator ustawiony w kącie rytmicznie mielił powietrze. Po chwili do wiatraczka przyłączyła się drukarka, która wypluła z siebie jakieś pismo. Usiadłem przy komputerze, próbując zachowywać się naturalnie.

Jasia Karczewska o tej porze zwykle grywała w pasjansa i gaworzyła z kobietami, teraz jednak spoglądała na mnie z dziwną miną. Miała na twarzy wymalowany zagadkowy, porozumiewawczy uśmiech – jakby chciała przekazać, że „oboje wiemy o co chodzi”. Nie mogłem jednak pojąć dlaczego.

W pewnym momencie wstała i rzuciła w przestrzeń: Idę zrobić kawę. Ktoś ma ochotę? – powiedziała to tak jakby wcale nie czekała na odpowiedź. Wychodząc zza biurka chwyciła wypluty przez drukarkę tekst i bez słowa położyła go koło mnie.

Na samym środku widniał duży, pogrubiony napis: „GRATULUJĘ!!! POWODZENIA NA NOWEJ DRODZE ŻYCIA!!!”. Do tekstu dołączona była buźka i podpis : J.K.

Wpatrywałem się w te słowa, próbując znaleźć jakiś sens, lecz nic nie przychodziło mi do głowy.

Gdy spojrzałem na panie od segregacji pism, jakby na komendę schowały głowy między stertę papierów. Szum wentylatora stawał się drażliwy. Chciałem zapytać kogoś o przebieg porannego zebrania, ale nie wiedziałem jak się za to zabrać.

„Cholera – co jest grane?” – Przypływ niepokoju stawał się coraz bardziej wyraźny. Musiałem stąd wyjść, choćby na chwilę, uporządkować myśli.

Wstałem i sam nie wiem czemu wydukałem niewyraźnie: „Idę do toalety”.

W momencie kiedy się podnosiłem, panie od segregacji jak po wciśnięciu pauzy na ułamek sekundy zamarły w bezruchu.

Na korytarzu gwałtownie odetchnąłem. „Dziwny ten poranek” – pomyślałem. Niepokoił mnie też brak Kosińskiego, o tej porze zwykle kręcił się po biurze. Przedrzeźniał się z paniami od pism, żartował z Tomaszkiem, albo dworował sobie ze mnie. Oczywiście była szansa, że gdzieś pojechał i to byłby najlepszy scenariusz.. Chyba, że w grę wchodziło co innego.

Podszedłem do drzwi z trójkątem. Naprawdę chciało mi się szczać.

W toalecie było pusto. Stanąłem przed pisuarem i wyjąłem małego. Strumień zaczął uderzać o powierzchnię. Uczucie opróżniania pęcherza podziałało na mnie pozytywnie. Umyłem ręce i wytarłem je o spodnie. Brakowało papieru.

Na korytarzu kręciło się sporo ludzi, w kolejkach przed biurami siedzieli petenci, gońcy z firm kurierskich roznosili paczki, pracownicy sąsiednich działów łazili z teczkami dokumentów. Kiwnąłem kilku osobom na dzień dobry. „Ne ma się co przejmować, dzień jak co dzień” – myślałem zbliżając się do biura.

- Tygrysku… – Usłyszałem jakieś słowa. To za mną

- Tygrysku! – Ktoś najwidoczniej wołał. Odwróciłem się.

Przede mną stała Yoka. Poczułem kłucie w żołądku. Dobry nastrój prysł jak bańka mydlana. Próbowałem sobie przypomnieć strategię na wypadek „sprawy zdjęć”.

- Cześć Yo… – nie zdążyłem wypowiedzieć jej imienia. Yoka rzuciła mi się na szyję. Jej usta dotknęły moich warg.

- Było mi bosko – wyszeptała. Czułem wyraźnie, że miałem spięte ramiona. Nie wiedziałem, co zrobić. Odsunąłem się na odległość kroku.

- Yoka, co ty…?

- Nie sądziłam, że taki z Ciebie żywioł – nie dała mi dokończyć – ale.. jak w łóżku, tak i w życiu. – Znów próbowała rzucić mi się na szyję. Tym razem jednak chwyciłem ją za ramiona.

- Yoka, o czym ty mówisz? – powtórzyłem głośniej.

- No jak to o czym? Widziałeś zdjęcia? – zapytała z niewinną miną.

„Zdjęcia ” – zapaliła mi się czerwona lampka.

- Nie. To znaczy: tak – wybełkotałem – to znaczy… Nie widziałem – poprawiłem się, czując, że grzęznę. – Jakie zdjęcia? – próbowałem nadać swemu głosowi neutralny charakter.

- No jak to jakie głuptasku? – Yoka śmiała się. – Z naszej ostatniej nocy.

- Z NASZEJ nocy? – wykrztusiłem.

- No tak – odpowiedziała już spokojniej, chyba zauważyła moje zdenerwowanie – Coś jest nie tak misiu?

- „Misiu”? Yoka, co ty mówisz! – traciłem panowanie nad sobą

- Nie podobało ci się? – zmieniła ton – A więc, nie było miło?

- Nie. Było… To znaczy: nie było. Nic nie było! – znów podniosłem głos.

Obróciła się na pięcie.

- Nie sądziłam, że możesz być tak bezczelny! – warknęła i przyspieszonym krokiem ruszyła w stronę biura.

- Poczekaj! – Puściłem się za nią. Zdołałem złapać ją za ramię.

- Przepraszam – wyplułem czując, że to było na miejscu, choć za cholerę nie mogłem dociec dlaczego. Musiałem pozbierać to wszystko w jedną całość.

- Usiądźmy – wskazałem na krzesła dla petentów – na chwilkę. Musimy pogadać. – Yoka próbowała zdjąć moją dłoń z ramienia, ale ostatecznie dała za wygraną.

Usiedliśmy.

- Słuchaj… – nie wiedziałem od czego zacząć. – Trochę mnie zaskoczyłaś…

- Ha! Więc sądziłeś, że niczego nie będzie? – przerwała mi gwałtownie. – Że bzykniemy się i po wszystkim? Że będziemy udawać, że nic się nie stało?

Łapałem powietrze, próbując tworzyć w głowie jakieś argumenty – ale za czym, bądź przeciw czemu?

- Chyba zaszło jakieś nieporozumienie… Ja nie wiem o czym ty mówisz – wyplułem przygotowany na ciężki słowny nokaut

- Nie wiesz o czym mówię! – Yoka podniosła głos. – A przedwczoraj kiedy mnie bzykałeś na tym tandetnym dywanie, wiedziałeś?

- Bzykałem? – wyszeptałem, zadając to pytanie chyba bardziej sobie niż jej.

- A co? Może głaskałeś mnie?

- Yoka, to jakieś śmiertelne nieporozumienie.

- Aha więc nieporozumienie. Mam zapomnieć? Czyli wcale się nie otworzyłeś? Zabawiłeś się mną, co? – spojrzała na mnie, a ja bałem się podnieść wzrok. – Przeleciałeś mnie jak inne. Pewnie było ich wiele? – Zauważyłem, że gniotła z nerwów torebkę. – A teraz mam zapomnieć? No jasne. Przecież ty chwilę po tym zapomniałeś. Już nie pamiętasz. jest ci wszystko jedno – i tak zwalniasz się z pracy! – wzięła głęboki oddech i zamilkła.

Chwilę siedzieliśmy w ciszy, aż w końcu dotarły do mnie jej słowa.

- Zwalniam się z pracy?

- No a co? Liczysz na to, że po tej połajance Kosiński da ci medal? – Na twarzy Yoki zagościł uśmiech.

- Połajance?

Yoce jakby gwałtownie poprawił się humor

- Ależ to było piękne! – wykrzyknęła. W oczach pojawił się błysk.

Chciałem spytać, o czym mówiła, ale doszedłem do wniosku, że za dużo razy zadawałem jej to pytanie. Postanowiłem zmienić taktykę.

- Podobało ci się? – rzuciłem starając się wymusić na swojej twarzy uśmiech.

- To było niesamowite – wyraz ekscytacji nie schodził jej z buźki – Wiesz… Nie sądziłam, że stać cię na to, dopóki nie poznałam cię bliżej.

- Ja też nie sądziłem – ciągnąłem maskując niepewność.

- Tygrysku- Yoka na chwilę zapomniała o swoim śmiertelnym obrażeniu. – Kiedy tylko zaczepiłeś mnie na portalu… W ten sam wieczór wiedziałam, że jesteś inny niż tu… Niż na co dzień – wykrzyknęła.

„Na portalu” – przemknęło mi przez głowę.

- Dlaczego wydałem ci się inny, przecież to tylko ja Krzysiek, ten sam co zwykle ?

- Dowcipnisiu, świetnie się ukrywasz – klepnęła mnie w ramię. – A Kosińskiego rozwaliłeś całkowicie. Wyobraź sobie, że nie wylazł dziś nawet na zebranie. Pojawił się tylko w drzwiach, biały jak ściana, i zdołał wybełkotać, że zebrania nie będzie. Pokazałeś mu.

Zastanawiałem się jak długo jeszcze brnąć w jej paranoję.

- Podobało ci się to, co zrobiłem?

- To było wspaniałe misiu. Zupełnie tak, jak mi pisałeś na portalu – „Ostatni dzień Krzysztofa Ratajczaka” – i jeszcze się spóźniłeś! Wszystko według planu!

Słowa wypowiedziane przez Yokę pobrzmiewały mi w głowie. „Przecież… Skąd… ?” – Zerwałem się z krzesła.

- Ostatni dzień Krzysztofa Ratajczaka? Skąd o tym wiesz? – krzyknąłem.

- Uspokój się misiu Co w ciebie wstąpiło? – spojrzała na mnie zaniepokojona.

- Skąd znasz te słowa: „Ostatni dzień Krzysztofa Ratajczaka”. Skąd je znasz? – próbowałem nie podnosić głosu, ale miałem z tym problem.

- Jak to skąd? Przecież sam mi o tym opowiadałeś.

- Ja? Opowiadałem? Kiedy?

- No na portalu. Nie pamiętasz? – Wpatrywała się we mnie z pytającym wyrazem twarzy.

- Nie rozmawialiśmy nigdy na żadnym portalu! rozumiesz? Nigdy! – krzyknąłem. Kątem oka widziałem, jak kilka osób przechodzących korytarzem zatrzymało się i obróciło głowy w naszym kierunku.

- Tym razem dość. – Yoka wstała. – Nie będę kontynuować tej rozmowy. Nie poznaję cię Krzysztof. – Ruszyła w stronę biura. Przystanęła tuż przed progiem.

- Rozumiem, że odkąd się zwolniłeś, nie chcesz już mnie znać?

- O czym ty mówisz? Nie zwolniłem się!

Nie odpowiedziała. Spojrzała na mnie wymownie i weszła do biura.

To co się działo było kompletnym nonsensem – jak puzzle, bez kilku brakujących elementów. Ruszyłem w stronę biura pełen najgorszych przeczuć.

***

Drzwi otworzyły się z jękiem. Poraziło mnie światło słoneczne, które wpadało do pokoju przez okno na przeciw wejścia. Na środku stała jakaś postać, widziałem sylwetkę, ale nie mogłem rozpoznać kto to, mrużyłem oczy.

Dopiero gdy podszedłem bliżej, poznałem twarz Kosińskiego.

Poczułem się ciężki – tak, jakby ktoś wrzucił mi do butów ołowiu. Nie wiedziałem czego mam się spodziewać, w głowie naprędce próbowałem sklecić jakieś wytłumaczenie spóźnienia.

Staliśmy na przeciwko siebie.

- Dyrektorze… – zacząłem cicho.

- Pańskie wypowiedzenie zostało przyjęte – przerwał mi gwałtownie. Jego twarz była blada.

Obrócił się na pięcie i ruszył w stronę swojego gabinetu.

Zostałem sam na środku biura. Zaległa głęboka cisza. Panie od segregacji wpatrywały się we mnie bez ruchu. Znad swego komputera patrzyła też Jasia. Na jej twarzy malował się uśmiech.

„Wypowiedzenie?” – starałem się znaleźć uzasadnienie tego co powiedział Kosiński, jednak trafiałem na pustkę. Jeszcze do tego ten dziwny ton. Nigdy nie zwracał się do mnie per „Pan”.

Musiałem coś zrobić. „To jakieś cholerne nieporozumienie” – myśli kotłowały mi się w głowie.

- Na co się patrzycie? – warknąłem do bab od segregacji. Gwałtownie spuściły wzrok. Nie poznawałem siebie, chyba po raz pierwszy od trzech lat odezwałem się do nich w ten sposób.

Podszedłem do gabinetu prezesa. Nacisnąłem klamkę. Nogi miałem jak z waty.

Drzwi uchyliły się łagodnie. W środku, po prawej stronie siedział Kosiński, przy swoim dębowym, rzeźbionym biurku. Gdy wszedłem nie zareagował, dopiero po chwili podniósł głowę by, gdy tylko mnie zobaczył, znów wrócić do pisania.

Stałem w progu.

- Panie Dyre..

- Wszystko już sobie wyjaśniliśmy, Ratajczak – gwałtownie wszedł mi w słowo. Mówił podniesionym tonem.

Nie wiedziałem co odpowiedzieć.

- Panie Dyrektorze… Nie wiem o co chodzi. To jakieś nieporozumienie – wybełkotałem. – Jeśli sprawa dotyczy mego spóźnienia… – Kosiński pisał, demonstracyjnie nie zwracając na mnie uwagi. Nagle rzucił długopis i poderwał się z krzesła.

- Nieporozumienie? To jest wg Ciebie nieporozumienie? Wynoś się stąd! – darł się na całe gardło. Jeszcze nigdy nie widziałem go tak wzburzonego. – Nie chcę cię na oczy widzieć, rozumiesz! – Jego twarz stała się purpurowa.

- Ale panie dyrektorze! – krzyknąłem. – Nie wiem o co Panu chodzi! Jakie wypowiedzenie? Proszę mi wyjaśnić, co się stało!

Słowa, które wykrzyczałem, najwyraźniej zbiły go z tropu. Zamilkł i wpatrywał się we mnie.

- To ty nie wiesz co się stało? – zaczął po chwili ściszonym głosem. – Nie wiesz co się stało? Samo ci się napisało, co?

Schylił się nad klawiaturą. Coś wpisał i kliknął myszką.


„Protekcjonalne i pogardliwe odzywki pod moim adresem nigdy nie spotkały się z mojej strony, z żadną reakcją – mimo, że w głębi duszy uważam pana za wieprza, prostaka ubranego w garnitur.”

Kosiński schylony nad ekranem odczytywał jakieś zdania:

„Mierzy Pan ludzi swoją miarą, człowieka nieokrzesanego i grubiańskiego. Znosiłem to długo, obserwując jak niszczy pan mnie i kilka innych osób z zespołu, tylko dlatego, że – mówiąc kolokwialnie – nie nadajemy na tych samych falach. Zawsze irytował mnie Pana bezceremonialny sposób podejścia do pracownika oraz faworyzowanie jednych kosztem drugich. Dziś nareszcie koszmar się kończy. Uważam Pana za świnię bez charakteru i mimo, że to mnie Pan zawsze uważał za pionka, którego można przestawiać, dziś udowadniam, jak bardzo pan się mylił. Nawet nie wyobraża Pan sobie, jak wielką radość sprawia mi pisanie tego listu, a jeszcze większą to, że mówię „good bye”. Tak, Panie Kosiński. Składam wypowiedzenie z pracy. Mam nadzieję, że po tym, co tu napisałem nie będzie Pan się wahał ani chwili z jego przyjęciem.. `

- Kosiński przerwał i spojrzał w moją stronę. – Czytać dalej? – Nie potrafiłem wydobyć z siebie słowa. Znów schylił się nad ekranem:


„Mam nadzieję, że nigdy już nie trafię na ludzi Pana pokroju, choć wiem, że podobnych cwaniaczków jest wielu. Charakterystyczna cecha takich jak Pan to również ślepa służalczość wobec „wyższych stopniem”, czego zresztą byliśmy świadkami, kiedy zjawiła się delegacja z warszawki. Zmusił mnie Pan do tworzenia prezentacji w Power Poincie i grania komedii na temat rzekomych projektów, które realizujemy. O reszcie nie chcę nawet wspominać. Jak już powiedziałem wcześniej zwalniam się – koszmar przebywania z Panem pod jednym dachem właśnie się kończy.”

- Kosiński oderwał się od ekranu. – Podpisano: Krzysztof Ratajczak – zakończył i spojrzał na mnie.

- Panie dyrektorze… To jakaś pomyłka. – powiedziałem powoli cedząc słowa. – Ja tego nie napisałem.

Przez moment wpatrywaliśmy się w siebie w ciszy.

Kosiński wylazł zza biurka. Stanął jakieś piętnaście centymetrów ode mnie.

- Nie wystarczy ci, że wysłałeś to każdemu? Chcesz mnie dalej ośmieszać? Coś ci powiem Ratajczak. Masz rację. Nie doceniałem cię. – Patrzył mi w oczy. – Uważałem, że nie masz jaj. Kiedy byłem w wojsku takich jak ty się gnoiło. – Nie ściągał ze mnie wzroku, mówił powoli. – Wiesz dlaczego się ich gnoiło? Bo sami się o to prosili. Każdy, kto nie umie walczyć o swoje, nie jest godzien szacunku. Tak jest w życiu Ratajczak – przerwał na chwilę. Zrobił kilka kroków w tył – Tym listem odzyskałeś mój szacunek. Zawsze uważałem cię za ciotę. Tak między nami. Musisz się jeszcze wiele nauczyć, choć przyznam, że nie spodziewałem się tego po tobie. Ośmieszyłeś mnie wysyłając to do wszystkich, ale skoro już tu przyszedłeś, to powiem ci, że również się cieszę, że już nie będę oglądał twojej mordy – powiedział to cicho, zrobił ruch ręką jakby chciał przyczesać włosy i wrócił do biurka.

Stałem cały czas w progu. Patrzyłem na jego nalaną twarz. Obserwowałem jak fałdy tłuszczu wyłaziły mu zza kołnierza. Usiadł za swoim masywnym, dębowym biurkiem ciężko przy tym wzdychając. Sięgnął po papierosa z paczki Marlboro, która leżała przy klawiaturze. Odpalił.

W pewnym momencie, ku własnemu zdziwieniu usłyszałem swój głos:

- Nie mów do mnie na „ty”, wieprzu – Słowa jakby zawisły w powietrzu.

Reszta, która się wydarzyła w ciągu kilku następnych sekund, działa się już poza mną, można powiedzieć samoczynnie. Chyba nigdy nie wykonywałem czynności tak „automatycznie.”

Obróciłem się, chwyciłem za klamkę i otworzyłem drzwi. Wyszedłem. Następnie, ile tylko miałem sił, pierdolnąłem nimi tak mocno, że paprotka powieszona tuż przy wejściu znalazła się na podłodze.

W głównym biurze wszyscy nie siedzieli a stali przy swoich stanowiskach, i bez najmniejszego ruchu, wpatrywali się we mnie. Nikt nie wydobył z siebie choć słowa. Przejechałem wzrokiem po twarzach pań od segregacji, Tomaszka oraz Jasi Karczewskiej, która jako jedyna się uśmiechała. Przeszedłem przez całe biuro i otworzyłem główne drzwi na korytarz.

- Do widzenia – powiedziałem głośno.

- Do widzenia – odpowiedział mi chór stojących na baczność postaci.

Zbiegłem po schodach, by znaleźć się na ulicy.


****


Są chwilę w życiu, gdy jesteśmy całkowicie zespoleni ze światem, gdy nasze wibracje są tożsame. Mimo, że przez tysiące lat próbowano nas tresować, wygładzać i regulować niczym rzeki, nie udało się ujarzmić bestii, którą na co dzień chowamy w konwenansach.

Ostateczne zespolenie daje jedynie instynkt, atawizm, który sprawia, że widząc mokrą myszkę między pośladkami masz ochotę wsadzić tam swój gorący korzeń, a czując uderzenie pięścią w twarz chcesz oddać.

Stałem na chodniku i głęboko oddychałem. Masy świeżego tlenu dostawały się pod moje zwoje podkorowe. Patrzyłem na tłum przewalający się przez ulice i miałem uczucie, jakby na tą krótką chwilę przewalał się specjalnie dla mnie, jakbym to ja był w centrum wszechrzeczy, napędzając samym sobą całą mechanikę świata. Tak dzieje się w chwilach wielkiego napięcia, gdy szczęśliwiec wygrywa miliardy na loterii, albo gdy zbrodniarz ucieka przed pogonią wściekłych psów, gotowych rozerwać go na strzępy.

Czułem się tak, jakbym był lżejszy. Puściły szwy od pancerza, który zakładałem każdego dnia – przez trzy lata. Już nie miałem go na sobie, nie potrzebowałem go.

Euforia jednak nie trwała długo.

Oddech wracał do normy. Rozejrzałem się za autem, trzeba było zatankować, wybrać pieniądze z bankomatu. Zwyczajne myśli zaczynały przebijać się na ekran mej świadomości, a wraz z nimi poczułem strach – wolno wsysający się w zakamarki umysłu.

Docierało do mnie, że kurwa mać! Właśnie straciłem pracę! Brak pancerza nagle stał się dziwnie ciężki. Rozglądałem się dokoła, nie wiedząc co ze sobą począć. Wyciągnąłem fajkę – szukałem ratunku.

Ludzie kręcili się na przystanku tramwajowym, jakiś żulik przechodził obok mnie, na sąsiedniej ulicy kierowcy po stłuczce wykłócali się o to czyja wina. Wszystko działo się jakby za szybą, a ja stałem w szczelnym, przezroczystym pomieszczeniu oddzielającym mnie od świata i zastanawiałem się co dalej.

Przypomniałem sobie dziwną kartkę od Karczewskiej, później rozmowę z Yoką, a na samym końcu list, który rzekomo wysłałem do Kosińskiego. Musiałem wyjaśnić co się stało. To postanowienie było jedynym punktem zaczepienia. Musiałem rozwikłać zagadkę.

Obróciłem się w stronę auta. Przekręciłem kluczyk w zamku i wgramoliłem do środka.

Silnik zawył z wysiłkiem.

Ruszyłem niemrawo. Noga na sprzęgle mi drżała. Nie wiedziałem gdzie jechać. Trasa na pamięć nagle przestała być oczywista. Do domu? Ale po co?

Musiałem dać sobie czas. Skręciłem do centrum. Prowadziłem rozkojarzony, kilka razy nerwowo zahamowałem, byłem niepewny. W głowie snułem hipotezy.

Ktoś zrobił mi głupi żart, a może to prowokacja? Ktoś za mnie wysłał mail do szefa i wszystkich pracowników? – „Przecież to niedorzeczne. Nie miałem, aż takich wrogów, byłem za mało ważny by podkładać mi świnię. Więc o co chodzi?” – Próbowałem sklecić z tego jakiś sens. „A może zadzwonić do Kosińskiego, przeprosić?” Nie – ta myśl zdecydowanie mnie odrzuciła. W głębi duszy widziałem mały promyk zadowolenia w tym wszystkim, nie chciałem go zgasić. Tym promykiem było wspomnienie chwili, kiedy z całej siły pierdolnąłem drzwiami od jego gabinetu.

Byłem tuż przy rynku, gdy poczułem w kieszeni spodni wibrujący kawałek plastiku. Sms. Zatrzymałem się w strefie płatnego parkowania. Wyciągnąłem komórkę. To od Yoki. Ręce mi się trzęsły. Czytałem, starając się niczego nie przeoczyć.

„Zapomniałam spytać na korytarzu. Mam rozumieć, że już nie chcesz ze mną napić się kawy?”

Gapiłem się w ciąg wyrazów i znów nie umiałem ich rozszyfrować. Dość. Pora zagrać w tę grę, nawet jeśli nie znałem zasad.

Wybrałem numer. Na ekranie ikonka wychodzącego sygnału zmieniła się w napis „Yoka”. Moment oczekiwania.

- Halo?

-Cześć Yoka. Możesz rozmawiać?

- Tak – odpowiedziała cicho, wyczułem, że z udawanym zaskoczeniem.

- Dzwonię w sprawie spotkania. – Zdecydowałem się improwizować. – Oczywiście, że chcę się napić z Tobą kawy.

- ….

- Jesteś tam?

- Tak.

- No więc, kawa aktualna?

- Tak – odpowiedziała po chwili ciszy, zachowując naburmuszony ton. – A będziesz milszy, niż rano, czy znowu mnie zignorujesz…?

- Yoka… – Myślałem gorączkowo nad czymś wiarygodnym – Nie zignorowałem cię. Przepraszam. Byłem, wiesz…. Podenerwowany. Sama rozumiesz. Zwalniałem się i tak dalej…

- No było słychać. Szkoda, że nie zdążyłam wybiec ze swego gabinetu – głos Yoki stal się weselszy. -

Ok. To kawa tam gdzie zwykle?

- Yyy… Taak. – Zabrnąłem. – A możesz mi przypomnieć, o której się umówiliśmy?

- Nie pamiętasz?

- Wiesz…

- Sprawdź na portalu, jak masz sklerozę. Przecież odpowiedziałam ci na wiadomość.

Gniotłem ręką jakiś papier, który leżał na siedzeniu pasażera.

- Jasne. Dobrze kotku. Więc się widzimy. Nie gniewasz się na mnie? – Wysilałem wszystkie swe zdolności, by wypaść autentycznie.

- Nie skarbie. – Pękła ostatecznie. Odniosłem mały sukces. – Tylko bądź takim sobą jakiego lubię. Takim jak w hotelu. Dobrze?

- Obiecuję – symulowałem słodycz, lekko zniżając głos.

- Buziak. Muszę kończyć.

- Buziaki.

Dźwięk skończonej rozmowy. Siedziałem jeszcze chwilę bez ruchu z aparatem w dłoni. Miałem ochotę się uśmiechnąć – to było jak wygrana bitwa. Zaraz jednak uświadomiłem sobie, że musiałem działać, bo wojnę ciągle mogłem przegrać.


****


Było pochmurno i ponuro – jesienny mrok w świetle dnia – tak dobrze znany. Syf z listopada.

Wylazłem z auta i zacząłem szukać złotówek po kieszeniach. Musiałem zapłacić za parking.

Wysupłałem jakieś grosze. Automat nie chciał ich przyjąć. Zjadł kilka monet, zaliczył tylko złotówkę.

Tłum. Zszarzałe postacie jak widma przesuwały się w mżawce, która właśnie zaczynała kropić.

Przystanąłem na chwilę przed wystawą księgarni. Bez celu wodziłem wzrokiem po tytułach. W konturach mojej sylwetki, która malowała się na szybie, mieściły się kolorowe okładki książek i twarze z biografii znanych ludzi. Na to nakładały się cienie przechodniów za mną, uciekających przed jesienną niepogodą.

Patrzyłem na swoje odbicie i wydało mi się, że moja postać była większa, niż w rzeczywistości. Krzysiek Ratajczak żyjący na płaszczyźnie szyby, miał o kilkanaście centymetrów więcej. Był postawnym mężczyzną. Dotarło do mnie, że gdybym w każdym lustrze i w każdej szybie widział taką właśnie sylwetkę, nie miałbym powodów by nie wierzyć w jej autentyczność.

- O przepraszam – usłyszałem głos. Jakaś kobieta we mnie wlazła. Prawie mnie przewróciła – Przepraszam bardzo – dodała zakłopotana.

- Nic nie szkodzi – odpowiedziałem, ale już tego nie słyszała. Pobiegła dalej.

Dobra. Dość marnowania czasu. Trzeba było działać. Kiedy się umówiłeś z Yoką baranie?. „Sprawdź na portalu jak nie pamiętasz”. Na przeciwległej ścianie Rynku zauważyłem kolorowe logo kafejki internetowej. Nie szukałem, a znalazłem.

Drzwi uchyliły się łagodnie. Wszedłem zziębnięty i przemoczony. W środku było przyjemnie ciepło. W półmroku żarzyły się ekrany czekających komputerów.

- Który wolny?

Chłopak za biurkiem rozejrzał się niemrawo.

- Trzynastka – odparł po chwili.

Przysiadłem przed monitorem, kurtkę powiesiłem na oparciu krzesła. Ekran zamrugał, kiedy poruszyłem myszką. Zegar z boku zaczął odliczanie.

Dobra. Bez straty czasu. Włączyłem przeglądarkę. Wklepałem adres portalu. Po chwili zaczęło się wczytywać niebieskie tło. Login i hasło tym razem pamiętałem.

Kiedy wczytał, płaszczyznę pokryła czerń, a z niej wyłoniła się moja twarz.

Nowa usługa portalu ! Krzysiek Ratajczak ! Stwórz samego siebie !

Sloganowi towarzyszyło moje zdjęcie profilowe, w różnych odcieniach, z doklejoną fryzurą, w dredach, na łyso, z irokezem.

Krzysiek – kreuj się ! - zachęcał slogan - Sprawdź kto już gra ! Poleć znajomym !

Poszukiwałem iksa by wyłączyć. Szary znaczek ledwie odcinał się od tła. W końcu się udało. „Idź w cholerę” – zakląłem w duchu. Reklama zwinęła się w rulonik i zniknęła.

Krzysiek Ratajczak. – Patrzyłem na swój profil. To samo przyjemne foto, które zamieściłem trzy lata temu, to samo niebieskie tło. Wszystko było zwyczajnie. Żadnych niespodziewanych efektów, tylko nuda, którą tak świetnie znałem. Poczułem się zażenowany. „Po co tu przyszedłem?” – myślałem o całym ciągu zdarzeń, który doprowadził mnie do tego miejsca i wyrzucałem sobie, że wmanewrowałem się w tą absurdalną historię.

„Dobra, to tylko ciąg nieporozumień” – powiedziałem sobie w duchu, zdecydowany by jak najszybciej znaleźć się w domu, przy kubku ciepłej herbaty.

Podniosłem się i chwyciłem za kurtkę, gdy zauważyłem mrugający komunikat: „Masz nowe wiadomości”. Nerwowy impuls przebiegł mi po całym ciele. A więc jednak…

Nieprzeczytana wiadomość od: „Yoka”

Usiadłem. Rozwinąłem treść.


„I jak? Podobały się zdjęcia? Nie mogę się doczekać, jak jutro zjawisz się w pracy. Umieram wręcz z ciekawości. Chcę zobaczyć minę Kosińskiego i wszystkich jak przeczytają. Będzie się działo

Co do kawy, to chętnie misiu Rozumiem, że tam gdzie zwykle? Wyjdę z roboty o siedemnastej plus korki – myślę, że osiemnasta będzie ok. Buziaki, do zobaczenia i trzymam kciuki.”

Tępo przyglądałem się ciągowi wyrazów. Przeczytałem jeszcze raz, później kolejny, później znów.

To była odpowiedź Yoki. Słówko „ODPOWIEDŹ” jakoś mocniej zabrzmiało mi w głowie. To JA proponowałem kawę.

- Dodaj se fryzurę, wygol po bokach! Super! – ktoś krzyknął. Obróciłem się odruchowo. Na komputerze przy ścianie prostopadle do mnie, jakaś nastolatka przerabiała swoje zdjęcie profilowe. Skorzystała z propozycji portalu. Zdecydowała się zagrać w „Stwórz samego siebie”. Chichotała przy tym jak szalona, a koleżanka obok niej głośno komentowała.

Chciałem wstać i zwrócić im uwagę, ale pomyślałem, że być może próbuję na nie przelać własne zdenerwowanie.

Krzysiek Ratajczak – wiadomości wysłane.

Najechałem kursorem na link. Chwila wahania. Czułem, że ręka mi drżała.

Wejście. Na płaszczyźnie rozwinął się pasek z listą. Wpatrywałem się w ekran z niedowierzaniem. Wysłanych wiadomości było szesnaście. Ostatnia wysłana do: „Yoka” – wczoraj.

„Cześć skarbie. Znów mam ochotę na twoją szparkę. Siedzę i jest mi smutno Wink Szykuję się na odbiór wypowiedzenia. Ale bym cię ujeżdżał kotku. Nie wyobrażasz sobie

Jutro kawa? Jak będzie po wszystkim? A potem skoczymy do hotelu?

Tam gdzie zwykle, OK? Daj znać o której. Buziaczek.”

Krople deszczu uderzały w szyby kafejki.

Podniosłem wzrok znad ekranu. Rozejrzałem się. Kasjer przy wejściu machał głową w rytm muzyki z nałożonych na uszy słuchawek. Wybierał postać, którą chciał być w popularnej grze komputerowej.

- Dodaj se makijaż! Nie taki! Wyglądasz jak pokraka! Albo czekaj …Irokeza!!! – dziewczyny kilka metrów ode mnie, nadal grały w „Stwórz samego siebie”.

Zrobiło mi się duszno. Czułem się jak przybysz, który znalazł się w obcej krainie, pełnej znaków, których nie był w stanie odkodować.

Przede mną czekał pulsujący ekran. Siedziałem przed własnym profilem – ale nie opuszczało mnie uczucie, że byłem intruzem, szpiegiem, który wdzierał się w czyjąś prywatności i poznawał głęboko ukrywane sekrety.

Błądziłem wzrokiem po liście maili.

Wcześniejsze wiadomości wysłane przez „Krzysiek Ratajczak”: przedwczoraj – „Yoka”, dwa dni temu – „Yoka”, miesiąc temu – „Barbara”.

Barbara?


„Basiu. Było mi cudownie, ale potraktujmy to jak przygodę. Nie mam ochoty się wiązać. Mam nadzieję, że się nie pogniewasz. Chcę stąd wyjechać.”

Dwa tygodnie temu – wiadomość do „Tomasz”. Spojrzałem na mail odbiorcy – tomasz.kaziow@wp.pl . „Tomasz Kaziów” – wypowiedziałem w myślach to nazwisko i poczułem jak zrobiło mi się chłodno. Tomasz Kaziów to ten sam Tomasz,, którego codziennie widywałem w biurze i którego darzyłem czystą, nieskalaną nienawiścią.


„Hej stary! Tośmy sobie polatali. Zapraszam na powtórkę! Kiedy tylko chcesz. Klub paralotniarski – dzwoń.”

Paralotnia? Przecież miałem lęk wysokości.

„Ktoś się pode mnie podszywa. To fikcyjne konto. Padłem ofiarą oszustwa” – Wymieniałem argumenty, rozmawiałem sam ze sobą. „Trzeba to gdzieś zgłosić, usunąć konto, coś zrobić. Wszystko odkręcić.”

Błądziłem kursorem po ekranie całkowicie zdezorientowany. Profil żył tak, jakby jego właściciel regularnie go doglądał, każdego dnia. Zastanawiałem się, jak mogłem tego nie zauważyć, gdy zajrzałem do portalu wczoraj? No tak, po obejrzeniu fotek od Yoki od razu wyszedłem. Na nic więcej nie zwracałem uwagi.

Zakładka ze zdjęciami: Krzysiek Ratajczak – siedem galerii. Jak to? Przecież opublikowałem lata temu może ze trzy fotki…

Kliknąłem na fotografie. Zdjęcia wczytywały się powoli.

Obejrzałem jedno, potem drugie, trzecie i kolejne. Na zdjęciach był człowiek o twarzy, którą tak świetnie znam…..”On” miał fotografie z rożnymi kobietami, obejmował Yokę, był na wycieczce w Paryżu, rozkładał paralotnię na jakimś wzgórzu, uśmiechał się do pozowanej fotki z Murzynem na tle Trafalgar Square, grał na gitarze w tłumie ludzi podczas domowej imprezy, robił krzywe miny, w tryumfalnym geście prezentował na wpół wypitą butelkę wódki, dla żartu obejmował się z jakimś facetem, był w tłumie, w grupie, ze znajomymi, był w pomieszczeniu z napisem „Klub Paralotniarski”. Był w dziesiątkach pozycji i sytuacji.

Ten człowiek miał moją twarz.

Przeglądałem zdjęcia jak w transie, nie mogłem oderwać oczu od ekranu. Krzysiek Ratajczak którego profil lustrowałem, był pewnym siebie, wesołym i aktywnym człowiekiem. Jeździł po świecie, otaczał się kobietami, uwielbiał sporty ekstremalne, miał wiele znajomości, prowadził bogate życie towarzyskie, cieszył się zainteresowaniem płci pięknej.

Patrzyłem na swoją twarz, patrzyłem jak dawałem buzi jakiejś ponętnej blondynce w dyskotece, patrzyłem na pozowaną fotkę na plaży gdzieś za granicą, z Mulatką i dwiema kobietami wyglądającymi na Polki. Widziałem siebie, jak rozkładałem duże skrzydła paralotni na tle ładnego górskiego pejzażu. Na tych zdjęciach byłem wszystkim, czym nigdy nie byłem, ale zawsze chciałem być…

Ta ostatnia myśl zabrzmiała wyjątkowo ponuro.

Siedziałem przed własnym profilem w sieci i dotarło do mnie, że był to profil moich ukrytych pragnień, których nigdy nie odważyłem się zrealizować.

Patrzyłem w oczy Krzyśka Ratajczaka, trzydziestolatka z dużego miasta w Polsce. Krzysiek miał pewne, zawadiackie spojrzenie. Na każdym zdjęciu dumnie prężył pierś. Uśmiechał się od ucha do ucha. Jego profil wyrażał radość z życia.

Jedyne co nas łączyło to zamiłowanie do mocnej muzyki. Na którejś z fotek rozpoznałem Krzyśka w miejscowym barze dla fanów ciężkich gitar. Podobnie jak lubił zjawiać się w „Piekielnych Wrotach”.

Odsunąłem się na chwilę od komputera. Tępo wpatrywałem się w zegar wiszący nad rzędem stanowisk. Wydawało mi się, że wskazówka minutowa pozostawała bez ruchu. Chciałem ujrzeć jak przeskakuje, ale nie mogłem złapać tego momentu.

Czy to możliwe, żeby on żył równolegle?

Jeśli ten absurdalny scenariusz był w niepojęty sposób możliwy… Czy mogłem istnieć w dwóch wersjach? Niczym materia i jej bliźniacze zaprzeczenie?

Ogarnął mnie głęboki smutek. Przy Krzyśku byłem nikim. Byłem zerem. Moje życie prezentowało się jak zwyczajny, wypłowiały garnitur przy szytym na miarę Armanim. Nie wygrywałem konkurencji z samym sobą.

Jeśli – w jakiś boski sposób – on żył w świecie równoległym i przez niewiadome mi fizyczne prawa jego rzeczywistość zmieszała się z moją, to dla dobra samego siebie… Powinienem był odejść. Oddalić się. Pozwolić samemu sobie na zmianę.

Jeszcze jeden mail wysłany do Yoka – jakieś cztery dni temu:


„Wiesz kotku, zamierzam to zrobić, tak jak ci pisałem. Mam dość Kosińskiego. Zresztą nie chodzi już nawet o niego, choć przyznam, chcę go zdenerwować. Ale doszedłem do wniosku, że nie ma co tracić czasu. W tej pracy nic więcej mnie nie spotka, a kto nie gra, nie wygrywa. Jestem zbyt młody i pełen ambicji by tracić czas w tej zatęchłej atmosferze. Mam kilka pomysłów, ale na razie nie będę zapeszał. W każdym razie szykuj się na spore szopki w robocie. Zamierzam odejść z wykopem. PS. Uwielbiam smak twojej myszki.”

Wolno czytałem słowa, które napisał Krzysiek. Byłem z niego dumny. Krążyłem po profilu domagając się więcej. Zauważyłem mail w wersjach roboczych, kliknąłem bez zastanowienia.

„Yoka wiesz, muszę ci coś wyznać. To były najwspanialsze dwa tygodnie w moim życiu. Wiele mi pomogłaś. Dodałaś mi wiary, że warto szukać dalej. Te słowa mogą cię zaboleć, ale… nasza historia dobiega końca. Mam dalszy plan. Chcę wyjechać – bardzo daleko, gdzieś w ciepłe rejony świata. Wiesz, nasza zima i szarzyzna Nie będę mieszał się z tłumem na Wyspach, zresztą nie zależy mi na ciułaniu funtów. Chcę pożyć. Dlatego sprzedaję mieszkanie. Wszystko jest już zaawansowane. Mam umówionych kupców, młode małżeństwo. Całą kasę wpakuję na konto i wiesz – świat jest mój. Myślałem o Bermudach. Dlatego musimy się rozstać, nie chcę tworzyć fikcji związku na odległość i pisania do siebie listów. Oboje jesteśmy dorośli. Zostaną mi po tobie wspaniałe wspomnienia. Wiem, że i ty sobie poradzisz. Buziaki. Krzysiek.”

- Ten mail był szkicem. Nie został wysłany. Wpatrywałem się w niego, nie mogłem zebrać myśli. „Czy zerwiesz z Yoką Krzysiek? Co zrobisz?”

Podniosłem głowę znad ekranu. Zegar wiszący nad stanowiskiem wskazywał siedemnastą czterdzieści pięć. Za piętnaście szósta. „Co zrobisz Krzysiek?” – powtórzyłem pytanie w głowie i nagle przypomniałem sobie, że przecież…

Tak, musiałem wstać, nie mogłem się wahać ani chwili. Poderwałem się z krzesła, chwyciłem za kurtkę. Czas naglił. Musiałem wyjść.

Przy biurku kasjera nieporadnie wygarnąłem z kieszeni klepaki, rzuciłem mu na blat nie oczekując reszty.

Puściłem się biegiem przez zatłoczone ulice. Krople deszczu spływały mi po policzkach. Omijałem przechodniów, przebiegałem na czerwonym świetle, uważałem na rowerzystów.

Nie miałem czasu zadawać sobie pytań, zresztą były zbędne. Chciałem choćby na chwilę, na ułamek sekundy, ukradkiem – spotkać się z samym sobą. Zobaczyć się, choć raz. Rozpoznać. Biegłem na spotkanie z Krzysztofem Ratajczakiem.

„Tam gdzie zwykle” – no jasne. Tak wiele nas dzieliło, ale nie to. Nie mógł pójść gdzieś indziej. Biegłem do „Piekielnych Wrót”. Krzysiek przepracował neurozę, której mi nie udało się pokonać, zwyciężył z oportunizmem i lękiem, potrafił obracać się wśród ludzi, co było dla mnie sztuką niezgłębioną, odważył się żyć dla swoich pragnień i marzeń.

Przy nim byłem karłem – a jednak coś nas łączyło. Obaj kochaliśmy dobre rockowe granie. Smutny fakt tylko jedynej zbieżności z sobą samym, w tamtej chwili dodawał mi otuchy.

Biegłem i myślałem o tym, że być może będziemy się w stanie dogadać, że będziemy jak dobrzy kumple. Oddychałem ciężko, chwilami traciłem równowagę, potrąciłem kilka osób, zbiegłem spod kół jakiegoś rowerzysty. „Być może wcale aż tak wiele nas nie dzieli, może okażemy się sobie bliscy, bardzo bliscy?”

Zbliżałem się do celu. Po drodze minąłem zegar uliczny. Była za pięć szósta. Zwolniłem, próbowałem złapać oddech. Dyszałem ciężko. Zatrzymałem się kilkanaście metrów od wejścia. Przed „Piekielnymi Wrotami” było pusto. Osiemnasta to zdecydowanie za wcześnie, by knajpę szturmował tłum.

Rozejrzałem się dokoła. „Skąd przyjdzie Krzysiek? Jak go przywitać, co zrobić, jak rozpocząć rozmowę?” – w głowie kłębiły mi się pytania.

Spojrzałem na odbicie w szybie. Patrzyłem długo na swoją twarz i wyobraziłem sobie, że to nie odbicie, że na przeciw mnie stałem ja sam, że musiałem wydobyć słowa takie by nawiązać porozumienie z samym sobą.

Patrzyłem długo, kleciłem w głowie jakieś zdania i czułem wyraźnie jak w mój umysł wkradał się lęk. Uświadomiłem sobie, że nie wiedziałem co powiedzieć samemu sobie, że byłem obdarty, nagi i bezbronny. Wszystkie powitania które szykowałem, były pretensjonalne i sztuczne, wymuszone, napełnione niepotrzebnymi frazesami. Nie umiałem powiedzieć nic szczerze, paraliżował mnie strach.

Musiałem się schować, decyzja zapadła błyskawicznie.

Nerwowo rozejrzałem się wokół – najbliższa brama po drugiej stronie ulicy, tam musiałem się ukryć. Nie było chwili do stracenia.

Przebiegłem przez jezdnię, nie dbając o kałuże. Wszedłem w cień bramy w starej, przedwojennej kamienicy. Oparłem się o ścianę. Zegarek? – zbliżała się 18 ta. Ukradkiem wyglądałem zza rogu, tak, by nie można było mnie dostrzec.

Oczekiwanie. Przechodnie snuli się pod pomarańczowym światłem latarń, minuty ciągnęły w nieskończoność. Każda sylwetka zbliżająca się do „Piekielnych Wrót” dawała nadzieję, by ostatecznie okazać się rozczarowaniem.

Osiemnasta już minęła. Napięcie wewnątrz nie odpuszczało. Zastanawiałem się jak to jest spojrzeć na siebie z boku, mieć tą wyjątkową możliwość przyglądania się sobie jak obiektowi świata zewnętrznego. To przecież marzenie przyświecało różnej maści myślicielom od zarania dziejów.

- Czemu tu stoisz gapciu? Przecież miałeś być już w środku? – usłyszałem za sobą kobiecy głos. Przestraszył mnie.

- Chodźmy prędko, jest tak przenikliwie zimno. – Yoka chwyciła mnie pod rękę i pociągnęła za sobą. Nie zdążyłem zareagować. Starałem się coś z siebie wydusić, ale byłem kompletnie zaskoczony. Przechodziliśmy przez ulicę.

- Stoi w bramie jak jakiś zbir, zamiast zająć miejsce i zamówić coś ciepłego! – Yoka śmiała się – Brrr, byle szybciej, otwieraj.

Zatrzymałem się przed drzwiami. Chciałem wykrzyczeć jej prosto w twarz, że to fatalna pomyłka, że to nie ja, chciałem wszystko wytłumaczyć, ale nie mogłem. Wpatrywałem się w nią jedynie z kretyńskim wyrazem twarzy.

- No otwieraj Krzysiu, nie ma na co czekać! – Ponagliła mnie przestępując z nogi na nogę.

Nie miałem wyjścia. Ciężkie, metalowe drzwi ustąpiły po chwili oporu. W środku czuć było zapach grzanego wina. Z głośników sączyły się bluesowe dźwięki.

Co dalej? Myśli pędziły w głowie z prędkością odrzutowca. Krzyśka nie było. Nie przyszedł. Czy wiedział, że intruz próbował mieszać się w jego życie? Czuł, że sytuacja była fałszywa? A może chciał wysłać tego pożegnalnego maila Yoce? Może do spotkania miało nie dojść?

Stałem przy barze. Miałem coś zamówić. Yoka poszła do toalety. Krzywe lustro, powieszone nad rzędem butelek z trunkami, wyginało moja twarz. Chwilami była pociągła, przesadnie długa – niczym psi pysk, innym razem spłaszczała się, a policzki wyłaziły na boki jak u żaby.

Nie mogłem pozwolić na to by dać się odkryć. Musiałem grać – upodobnić się, na ile to tylko możliwe, do Krzyśka Ratajczaka. Takie podjąłem postanowienie. Na ten wieczór Krzysiek – zgorzkniały dupek, przepełniony pretensjami do świata, musiał zniknąć. Był jak trup, którego należało schować w szafie.

- Aleś trzasnął drzwiami od biura! Wiesz, że wtedy podskoczyłam na krześle? Normalnie myślałam, że coś wybuchło – Yoka miała świetny humor.

Siedzieliśmy przy małym stoliku, tuż obok okna na ulicę. Piliśmy grzańca. Z głośników sączyły się tym razem mocniejsze dźwięki. Charakterystyczny wokal Lemmyego przeprowadzał inwazję wojsk Motorhead na nasze uszy.

Muzyka dawała mi wytchnienie, ale tylko częściowe. Byłem napięty jak struna, wyczulony, przesadnie próbowałem się kontrolować.

Yoka pogłaskała mnie po policzku. Kiedy poczułem jej palce, zadrżałem, ale na szczęście nie zwróciła na to uwagi.

Rozmawialiśmy. Opowiadałem jej o tym, jak się czułem po wyjściu od Kosińskiego (zmyślałem, że wspaniale), później zeszliśmy na temat tego, co zrobię dalej. Później obgadywaliśmy ludzi z pracy, Yoka opowiadała mi jak wszyscy zareagowali na maila, którego wysłałem. Pytała też, kiedy zamierzam znów wybrać się na paralotnię. Musiałem kręcić, mówić o braku czasu i o tym, że jeszcze nie wiem.

Po trzecim kubku wina przesiedliśmy się na sofę w rogu sali, tak że byliśmy częściowo ukryci. Poczułem wargi Yoki i język, który niczym ryba w wodzie, wił się w moich ustach. Nie opierałem się.

Zanurzyłem się w rozkoszy. Na szczęście knajpa była pusta a barman najwidoczniej wolał posiedzieć na zapleczu.

Całowałem się z nią jak szalony, było mi tak bardzo przyjemnie. Pragnąłem jej od zawsze, od momentu, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy. Wielokrotnie onanizowałem się wyobrażając sobie Yokę na moim penisie. Setki razy przyglądałem się jej krągłym pośladkom, niby mimochodem zahaczałem wzrokiem o biust.

Przez trzy lata była seksualną królową mojej wyobraźni. Brałem ją w wannach i pod kołdrami. Zachowywałem się jak chłopiec karcony przez mamę, onieśmielony niczym uczniak, besztany przez Panią w szkole. Przez pierwszy rok mamiłem się, że była w moim zasięgu. Próbowałem reperować swój wizerunek, obmyślałem strategie, próbowałem być męski, dowcipny, zagadkowy. Wszystko na próżno. Z każdą podjętą próbą zwrócenia na siebie uwagi grzęzłem coraz bardziej w nieszczerości, fałszu i kompromitacji. Byłem niespójny, niepewny.

Po jakimś czasie dotarło do mnie, że nie miałem u Yoki żadnych szans, że nie szanowała mnie. Wyparłem wtedy z myśli tę sprawę, tak jakby nigdy jej nie było. Narzuciłem odpowiedni filtr, dzięki któremu zdołałem samego siebie przekonać, że niczego nie straciłem. Jedynie czasami, przed snem, widziałem w wyobraźni obrazy, w których zapuszczałem się między jej soczyste uda.

„Najpiękniejsza fantazja nigdy nie dorówna rzeczywistości” – pomyślałem wymacując jej cycki. Drażniłem sutki, drapałem po karku, wsadzałem język w małżowinę. Miałem ją i zanurzałem się w głębiny pożądania, a jednak było coś, co nie pozwalało mi zanurzyć się całkowicie.

Tym czymś było nieodparte poczucie, że wcale nie chciałem, że miało się to nie wydarzyć. Nie wiedziałem czemu, ale to uczucie było coraz silniejsze. Nie mogłem się mu oprzeć.

Rzeczy działy się coraz szybciej. Drżącymi rękami rozpiąłem jej koszulę i wyciągnąłem jedną z półkul. Czułem jak wsadziła dłoń w mój rozporek. Chwyciła nieporadnie za penisa i zaczęła bawić się futerałem.

„Nie!” – wewnętrzna blokada kazała mi hamować, musiałem to przerwać. Nie mogłem pozwolić wydarzeniom na obecnym kursie na to, by zaistniały.

- Chodźmy do hotelu – mam straszną ochotę – Yoka wyszeptała mi na ucho

Nie odpowiedziałem. Całowaliśmy się namiętnie, ale mój język stawał się coraz bardziej mechaniczny i przewidywalny, a jej był coraz bardziej mdły. Odciągnąłem jej dłoń od moich spodni. Całowaliśmy się jeszcze chwilę czując, że sytuacja zaczynała być na siłę. W końcu przerwałem.

- Co jest? – zapytała zaskoczona.

Chwila ciszy. Nie wiedziałem co odpowiedzieć. Patrzyłem w blat stolika obok nas.

- Krzysiek?

- Nie mogę – wydukałem. – Nie wiem…

- O co chodzi? Coś jest nie tak? – Yoka nie ściągała ze mnie wzroku.

Milczałem. Byłem zagnany do narożnika. Opowiedzieć jej całą tę niewiarygodną historię?

To nie miało sensu. Nie uwierzyłaby mi. Patrzyłem na jej pełne usta i wypieki na policzkach. Była czystą namiętnością a jednak czułem wyraźnie, że nie chciałem tego. Brakowało mi tylko wyjaśnienia.

Co zrobiłby na moim miejscu Krzysiek Ratajczak? Na chwilę wydało mi się, że byłem poza sytuacją, że znajdowałem się gdzieś w środku. „Co powinienem zrobić?” – pytałem samego siebie, tego siebie, którego uwielbiałem i któremu zazdrościłem, tego, który był dla mnie wyzwaniem, któremu chciałem dorównać.

No tak. Przecież znałem odpowiedź. Odwróciłem się do Yoki i chwyciłem ją za dłoń.

- Słuchaj…muszę ci coś wyznać – usłyszałem swój głos – To były najwspanialsze dwa tygodnie w moim życiu. Wiele mi pomogłaś. Dodałaś mi wiary, że warto szukać dalej – tu zrobiłem pauzę. Spojrzałem jej w oczy. – Te słowa mogą cię zaboleć, ale… Nasza historia dobiega końca. Mam dalszy plan. Chcę wyjechać – bardzo daleko, gdzieś w ciepłe rejony świata. Wiesz, nasza zima i szarzyzna… Nie będę mieszał się z tłumem na Wyspach, zresztą nie zależy mi na ciułaniu funtów. Chcę pożyć. Dlatego sprzedaję mieszkanie. Wszystko jest już zaawansowane. Mam umówionych kupców, młode małżeństwo. Całą kasę wpakuję na konto i wiesz – świat jest mój. Myślałem o Bermudach. Dlatego musimy się rozstać, nie chcę tworzyć fikcji związku na odległość i pisania do siebie listów. Oboje jesteśmy dorośli. Zostaną mi po tobie wspaniałe wspomnienia. Wiem, że i ty sobie poradzisz- skończyłem i spojrzałem na nią.

Zapadła długa cisza.

- Wiedziałam, że chcesz się pożegnać – powiedziała po chwili.

Dopiliśmy wino, próbując dociągnąć sytuację do końca. Po wyjściu z baru każde z nas poszło w swoją stronę.

***

Pogoda wieczorem – po całym dniu deszczu – zdecydowanie się poprawiła. Powietrze było świeże, naelektryzowane. Czuć było wilgoć, ale też unosił się charakterystyczny zapach zbliżającej się zimy.

Szedłem powoli. Nie śpieszyło mi się. Może dlatego, że wszystko już wiedziałem. Wszystko było jasne. Po raz pierwszy tego dnia odczuwałem wewnętrzny spokój. Scenariusz został przecież napisany, nie mogłem z nim walczyć.

Wyciągnąłem mandat zza wycieraczki mojej Fiesty. Uśmiechnąłem się. Teraz był już bez znaczenia. Zrobiłem z niego kulkę i ładnym koszykarskim rzutem skierowałem do kosza.

Wsiadłem, odpaliłem silnik. Ruszyłem w drogę do domu, po rzeczy i dokumenty.

Wszystko zostało przygotowane. Plan się realizował. Jeszcze dziś nocny autobus, droga na lotnisko, odprawa, kawa z automatu i fajka w oczekiwaniu. A rano nowy świat. Nowy, wspaniały świat.

Spełniałem swoje marzenia. Było w tym coś z obrzędu. Każdą czynność właściwie od początku dnia wykonywałem specjalnie, tylko ten jeden raz, każde działanie było inne niż dziesiątki czy setki powtarzalnych czynności, z których składa się codzienność.

Włączyłem odtwarzacz i podkręciłem głośność. Rozległy się pierwsze mocne dźwięki, później kanonada perkusji i wściekły ryk wokalisty.

Jazda dawała mi radość. Pędziłem wieczornymi, prawie pustymi ulicami miasta, przyglądając się im z dziecięcym zdziwieniem. Patrzyłem na nie po raz ostatni, żegnałem się z nimi. Przypominałem sobie sytuacje i wydarzenia, które rozegrały się w mijanych miejscach.. Tu kiedyś dostałem po mordzie, tu spotkałem swoją pierwszą dziewczynę, tam miałem stłuczkę. Wszystkie te sytuacje żegnałem spokojnym, ciepłym uśmiechem.

Zaparkowałem przed blokiem. Miejsce wiernie czekało. Na klatce było ciepło. Energetyka już zaczęła grzanie.

Zapukałem cicho.

- Kto tam? – odezwał się damski głos.

- Właściciel, przyszedłem zgodnie z umową …

- A tak, oczywiście. – Drzwi otworzyły się ze szczękiem.

Wśród stert nieznanych mi rzeczy, wśród mebli, które oczekiwały na razie na korytarzu, wśród dziecięcych zabawek ustawionych w koszu przy drzwiach łazienki, poznałem swoje dwie torby. Zapakowane i przygotowane.

W mieszkaniu paliły się wszystkie światła.

- Dobry wieczór – powiedziała mi dziewczynka z kucykami, która wychyliła się na chwilę z małego pokoju.

- Zuzia. Już pora spać, co mówiłam? – mama zwróciła jej uwagę.

Wyciągnąłem z kieszeni klucze.

- Proszę. Tak jak się umawialiśmy. To ostatnie – uśmiechnąłem się

- Dziękuje bardzo – odparła kobieta.

- To co, wygląda na to, że już wszystko? – Spojrzałem na nią. Przytaknęła.

- Mam nadzieję, że będzie tu państwu dobrze.

Chwyciłem za torby i skierowałem się do wyjścia.


****


Torby podróżne na kółkach furgotały ciągnięte po kafelkowej podłodze. Z głośników sączyły się komunikaty w różnych językach. Ludzka masa przewalała się we wszystkie strony przez poczekalnię. Część szturmowała sklep wolnocłowy w poszukiwaniu świetnych okazji. Dzieci marudziły mamom na kolanach, panowie opowiadali sobie o przebytych podróżach, dzielili się doświadczeniami i analizowali rozkład, spoglądając co jakiś czas na zegarki.

Plastikowe krzesełko wbijało się w moje plecy, ale nie zwracałem na to uwagi. Obserwowałem, przez duże przeszklenie na przeciwko, jak kołowały maszyny z całego świata.

- Jestem z Ciebie dumny – usłyszałem znajomy głos. Obróciłem głowę.

Był naprzeciw mnie. Patrzył mi w oczy i uśmiechał się. Chciałem coś powiedzieć, zrobić, poderwać się ale nie mogłem.

- Dałeś radę. Wierzyłem w Ciebie. Zawsze w Ciebie wierzyłem – mówił spokojnie.

- Co teraz? – zdołałem wydusić z siebie tylko te słowa i spojrzałem na niego próbując pokonać onieśmielenie.

- Nic. Za chwilę masz samolot – odparł i uśmiechnął się.

Patrzyliśmy na siebie w milczeniu.

- Dziękuję – rzekłem cicho. – Zmieniłeś moje życie.

- To również moje życie – rzekł i jeszcze raz szczerze się zaśmiał.

- Jest samolot. – Wskazał na bramę przed którą kołowała wielka, metalowa maszyna.

Chwyciłem torby i ruszyłem przed siebie. Obok mnie nikogo nie było.


http://trupywszaffach.pl/

  Contents of volume
Comments (2)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Czytałam ten tekst jak najlepszą powieść szpiegowską. To jest literatura żywa i prawdziwa, choć trochę w niej zbiegów okoliczności i zabiegów, żeby czytelnik cały czas śledził, co się dzieje. Za dużo dla mnie tych masturbacji, ale ja nie wiem, jak żyje się singlom po trzydziestce. Mnie porwało i już (o mało co nie byłoby dziś obiadu). Warto popracować trochę nad interpunkcją, ale nad tym da się zapanować...
avatar
Dorastanie do własnych gabarytów i potencji niektórym facetom zabiera nie wiadomo dlaczego kupę czasu, ale zwykle tylko dobrze na tym wychodzą
© 2010-2016 by Creative Media