Author | |
Genre | nonfiction |
Form | article / essay |
Date added | 2017-05-10 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 2686 |
Czyż nie zastanawiajace, że ten dwutwarzy Poeta i Pisarz, Bernardo Soares/Fernando Pessoa, żyjąc przecież w dobrym zdrowiu i przy dobrym apetycie we w miarę bezpiecznej dotykalnej rzeczywistości - ta ich Lizbona, tak daleka w tle za MOIM potrójnym czującym *ja*, wiedzie w tamtych czasach syty, senny i stabilny ekonomicznie i politycznie żywot, a obaj panowie: Fernando, założyciel i redaktor naczelny znaczącego portugalskiego pisma *Orpheu*, oraz Bernardo - pomocnik księgowego są wszak reprezentantami na ogół nieźle chyba sytuowanej zachodniej inteligencji, posiłkującej się w swoim dobrobycie nawet domową służbą - i wszak nie walczą oni ani o przetrwanie w zagrożonej tsunami i wojną wciąż jeszcze cesarskiej Japonii, ani o własne życie w dotkniętej głodem - i wojną - cesarskiej Abisynii czy o każdy haust powietrza w głodnych okopach pod Verdun! - czyż nie zastanawiające, że przy całej tej swojego losu uroczej pod palmami w sumie egzotyce i w tym tak tam dostępnym codziennym raju na haju... nie potrafią cenić *obaj* ani tej swojej nad potężnym Atlantykiem ugruntowanej pozycji mocarstwa kolonialnego, ani wielowiekowego dorobku prężnych od zawsze Portugalczyków, ni tej dookoła wiecznie młodej demokracji czy wreszcie walorów swej własnej młodości, własnej potencji, tych dróg i perspektyw rozwoju i kariery dużo szerszych dla średniego ówczesnego Lizbończyka niż te np. nasze u nas WTEDY nad Wisłą, w sercu Europy, kiedyśmy to gonili precz tych Prusaków, Austriaków i Ruskich, aż się za nami kurzyło...
No, dobrze... A co z tymi innymi heteronimami - tymi wielorakimi osobowościami literackimi (artystycznymi wcieleniami) jednego i tego samego przecież fizycznie Pisarza? Co z innymi *ułamkami*/skrawkami rzeczy pisanych co prawda jedną i tą samą ręką, lecz tworzonych 50-ciorgiem (tyle naliczono tych wcieleń??) głów?! Jakim sposobem to - w tej jego z szuflady *kapuście z grochem* setek i tysięcy napisanych (i odcedzonych sitkiem różnych wydawców!) kawałków - jak to (i czym??) *odsiać* i podporządkować innym tytułom/dziełom/heteronimom?? No, po prostu jakiś Lizbony istny meksyk!
Urodzony kilka lat przed J.P. Sartrem, parę lat po naszym Witkacym, przed Wł. Majakowskim, rówieśny J. Joycemu - to mniej więcej TO sfrustrowane wielkie pokolenie i TA europejska awangarda także literacka - F. Pessoa przeżył swoje 47 lat nie w próżni bynajmniej, więc prócz obowiązkowych Greków, Horacego i zachodnioeuropejskich klasyków, których tak podziwia jego alter ego, B. Soares, znał także słynne dzieła sobie współczesnych. Czy się z nimi jakoś utożsamiał? Do nich odnosił - jakoś? Słyszał chyba przecież o niebywałym tryumfie wielkiej muzyki I. Strawińskiego, o przedwojennych pierwszych wypowiedziach egzystencjalistów, widział gdzieś rówieśne sobie malarstwo S. Dali i dorobek sceniczny rosyjskiej grupy Diagilewa? I vice versa: jakiś Ktoś na kuli ziemskiej znał przecież - WTEDY - te Janusowe twarze autora *Księgi niepokoju*, ktoś gdzieś jemu współczesny czytywał jego jakieś artykuły w prasie, w tym jego piśmie *Orpheu*? Jego prozę? wiersze? I dał temu jakiś wyraz? Jaka była ówczesna recepcja tej oryginalnej, dziwacznej, organicznie *do szuflady* pisanej, niepokojącej twórczości w tamtej Portugalii? w tamtej Europie?? Czy przypadkiem nie jest tak, że egzystencjalizm z perspektywy tych naszych ostatnich *odkryć* - grubo po śmierci F. Pesoa - to nurt w sztuce dużo szerzej zagarniający szereg istotnych a dzisiaj nadal mało (albo i wcale!) nikomu nie znanych przedwojennych nazwisk i artystycznych wypowiedzi i artefaktów??
*Odczuwam moje życie tak, jakby mnie nim tłuczono.* - pisze *obcy* B. Soares/F. Pessoa, i jest to kolejna wariacja jego lamentów płaczu w całej tej jego *Autobiografii...* księdze...
Czyż nie lepiej zatem wybrać śmierć??... może?
Hamletowskie *być - albo nie być?* - ze wskazaniem raczej na *nie być*, skoro udręka codzienności i braku wszelkiej nadziei pośród tej wilczej zgrai współbraci homo lupus oraz nieunikniona perspektywa nieuchronnego zejścia ze sceny przesłaniają wszelki optymistyczny horyzont - tutaj, w tej *Księdze niepokoju* nie jest nawet pytaniem w stanie szekspirowskiego klinczu, bo w tej Lizbonie życia/bycia naszego de facto... nie ma. Jest ono rodzajem przykrego snu, w którym jesteśmy od powicia nieustannie tłuczeni i bici, na głowę bici i tłuczeni! Nie ma też śmierci, bo jest ona absurdalnym falstartem - zaczątkiem (??) diametralnej zmiany czyli zaledwie DOMNIEMANĄ zapowiedzią tego nareszcie *lepszego* prawdziwego bycia/życia. Jednak książę duński stawia swoją alternatywę całkiem na kulawych jakby nogach, albowiem przeciętny *ludź* - ten taki np. widz z torebką chipsów w teatrze - wcale nie trapi się podobnymi myślami! Pytanie należałoby sformułować całkiem inaczej:
- Co zyskuję, nie będąc??
Hamlet jakby wcale nie dostrzega, że *nie będąc*, traci - poza tym w specjalnej promocji cudownym wiecznym ekstra spokojem - traci wszystko, co otrzymuje, istniejąc! Nie ma dla nas-śmiertelnych żadnego innego wyjścia, jak tylko z głową zadartą w poszukiwaniu naszej Gwiazdy Przewodniczki *pchać te taczki* dalej - i zawsze ku jaśniejącej jutrzence przyszłości!
Powszechna wśród ludzi na całej Matce-Ziemi afirmacja życia nie bierze się z jakiegoś naszego wrodzonego infantylizmu czy z przekory wobec gwałtów odwiecznej anarchii, z buntu wobec tego od Praczasów wszędzie wokół nas chaosu (*niech się pali, niech się wali - byle my se tańcowali*). Miłość i podziw dla ŻYCIA bierze się z istoty człowieczeństwa: pragnienia lepszego jutra dla naszych dzieci i dzieci dzieci tychże dzieci!
Czyli?? O żadnym samobójstwie, Hamlecie/Bernardo/Fernando nie ma cienia cienia mowy! Cienia cienia!