Go to comments2. sierpnia 1998 r. - Manhattan
Text 5 of 11 from volume: New York City. Dziennik
Author
Genrenonfiction
Formprose
Date added2017-05-26
Linguistic correctness
Text quality
Views2336

Mało znany (?) i drażliwy temat `życie intymne na emigracji` wart jest chyba jednak choćby pobieżnego tutaj omówienia. Z wielu naszych rozmów z dawno osiadłymi w NYC (od lat 60-tych) licznymi Antosiakami dowiaduję się, że rodziny tutejsze, także te w Kraju, głośno *milczą* o tym, o czym wszystkie wróble ćwierkają po obu stronach oceanu, i ta ich milcząca prawda jest, niestety, raczej naga: i tu, i tam każdy/każda zwykle ma *kogoś na boku*, jakieś mniej lub bardziej trwałe *zastępstwo*, i często takie ich *zastępcze rodziny* obrastają w nowe dzieci - na obczyźnie i w Ojczyźnie - a skutek taki, że te także polonijne dotychczasowe związki małżeńskie z natury rzeczy po latach zawsze okazują się być już tylko związkami *na papierze*, bo de facto nikt już na nikogo oraz na nic - poza alimentami w tej lepszej walucie - nie czeka... Czy są to ludzie szczęśliwi? Chyba nie... Z jakichś cholernych przyczyn - najczęściej ekonomicznych - nie są razem z prawowitą/prawowitym małżonkiem i własnym potomstwem, a to przecież musi jakoś nas okaleczać, psychicznie wykoślawiać i pozostawiać trwałe bolesne ślady, choćby nie wiem jak cudna była ta nowa nasza połowa i z niej zrodzona dziatwa nowa...


2. sierpnia 1998 r.


Zwiedzamy dzisiaj serce i praźródło Nowego Jorku - Manhattan, wykupiony kilka pokoleń wstecz przez Holendrów (od miejscowych Indian) za... 25 dolarów. Tak na marginesie: ten odwieczny *intratny* handelek - tylko że w dużo potężniejszej skali - znany jest również notabene np. moim Rosjanom, którzy *sprzedali* Ameryce - w bardzo podobny sposób i raczej *za dziękuję* - swoją nikomu niepotrzebną (poza z dziada pradziada osiadłymi tam Rosjanami, a była to masa krytyczna konkretnych żywych, z krwi i kości ludzi!) sprzedali za frico... Alaskę!! I, co trzeba przypomnieć koniecznie, sprzedawał ją Amerykanom za przysłowiowe pięć kopiejek - tę ogromną, bogatą we wszelkie kopaliny Alaskę! - nie tzw. *ciemny naród*, a światły przecież car! Manhattan stoi na krzywdzie miejscowego odwiecznego ludu!


Jedziemy dwoma ekstra samochodami całą prawie rodziną w kierunku na Green Point. Trasa wiedzie kilkupasmowymi jezdniami wte i z powrotem w tunelu zieleni na południowy zachód Long Island; wszystkie pasy ruchu zajęte, ale zero korków, zero skrzyżowań, zero świateł.


Jako forpoczty Green Pointu na horyzoncie daleko-daleko w porannej mgle pojawiają się pierwsze wielopiętrowe, z czerwonej cegły (?) wieżowce - wszystkie jednakie, wedle jednego nudnego industrialnego projektu, z balkonami i charakterystycznymi... zewnętrznymi?? stalowymi klatkami schodowymi?? (i jak po czymś takim chodzić?? zimą zwłaszcza?!)


Wjeżdżamy na jakiś nieskończony most i przez jego *oszalowania* wzdłuż barier prześwituje wreszcie daleka panorama Manhattanu. Strzeliste, niewiarygodnie wysokie bryły drapaczy chmur widnieją zza okratowanych oczek balustrady - i dają oszałamiający przedsmak tego, co nas czeka TAM.


Okazuje się na miejscu, że ten słynny Green Point naprawdę jest tą zapyziałą dzielnicą Rodaków, którzy skupili się właśnie tutaj najgęściej (jaka kieszeń - takie siedlisko); ulicami, krytymi wygryzionym brukiem (??) wiatr śmieci goni; paropiętrowe najczęściej kamienice (czy co to widzimy) wąskie, jak w średniowieczu budowane *w głąb* tak, że jedynie pokoje frontowe i te od strony oficyny mają pojedyncze okna, więc mieszkania są, jak ten długi rękaw, strasznie ciemne; chodniki stare, pokoślawione, jak u nas; szaro, buro - i - w ten piękny słoneczny czas - ponuro :(


Parkujemy samochody na płatnym bylejakim, całym w dziurach parkingu koło Keyfood`u i szukamy najbliższego skrótu do subway`a i stacji metra o nazwie Green Point Avn., stamtąd zaś - z przesiadką - docieramy do serca Manhattanu, słynnej V Alei.


Samo metro - w porównaniu z moskiewskim czy petersburskim - żenująco parciane, przypominające raczej jakieś szyby i pochylnie w kopalni - w ten niedzielny poranek całkiem bezludne - i - dziwne! - nie widzimy tutaj śladu graffiti?? I gdzie to nowojorskie, u nas tak pilnie naśladowane graffiti??


Pociągi są srebrzyste, jak śledź, i jeżdżą bez zapowiedzi co kilka-kilkanaście minut. Każdy z nich na lokomotywie ma swoją świecącą jakąś wielką literę, i jest to jego znak rozpoznawczy: dla pasażerów informacja, dokąd dany skład jedzie i jaką trasą.


Dziwne: w metrze na stacjach i w przejściach panuje okropny zaduch i jest wyraźnie... cieplej?? niż na powierzchni?? Ale... dlaczego?? co to za dziwaczna termodynamika! Chwała Bogu, w klimatyzowanych wagonach panuje miły, orzeźwiający chłodek :)


Nasi współpasażerowie wszystkich kolorów skóry i fryzury trwają w milczeniu, niektórzy sobie drzemią... To ma być to osławione nowojorskie metro z jego wkołomacieju *zabili go, zabili go!! - i znowu uciekł, znowu uciekł!*?? Ci wszechobecni w naszej powszechnej zbiorowej świadomości nowojorscy gangsterzy, straszni Al Capone, narkomani nawaleni, cały ten świat ociekających krwią popaprańców - gdzież oni są??!


V Aleja - to aleja parad wszystkich narodów świata; dla Polaków taka parada przypada zawsze na październik. Czysto i w stylu hi modern. Chodniki - dużo lepsze od tych na G.P. - pękają w szwach od natłoku przechodniów. Górą bezchmurne niebo wąskim paskiem rozświetla głęboki, jak ten w Colorado, kanion ulicy, po której dołem w tłoku idziemy my, suną samochody, taxi yellow i autobusy.


Mijamy eleganckie wielkie magazyny z minimalistycznymi witrynami-wystawami w ogromnych na wysokości dziecięcych oczu oknach; w branży odzieżowej np. te takie supermodne dzisiaj, niczym nie ubarwione monotonne czernie i szarzyzna - jak w Chinach?? - bez żadnych ozdób, linie i fasony dawno przegrane i tak proste, że prościej już się nie da - i na takiej wielkopowierzchniowej potężnej *wystawie*... w skali 1:1 ... aż dwa?? drobne manekiny - ona i on - w tych szarościach lub/i w czerniach... wot i wsio! I za co wielką swoją nowojorską kasę bierze ten miejscowy stylista wnętrz?! To bardzo-bardzo drogie miasto! a już ten nasz Manhattan - ten za 25 dolarów - jest w Ameryce ponoć najdroższy!


Na szerokich trotuarach byle jak i z byle czego sklecone - Matko ty moja! jak w tych naszych Prokowskich Chrustach! - przygodne stoiska a to z napojami, to znów z hot-dogiem, precelkami czy in. lodami, gazetą etc., etc. malusi tyci czyjś prywatny small business, często zarządzany przez jakąś babę?? w jakimś wsiowym fartuchu... albo przez te podkasane jakieś nastolatki?? I gdzie tu jakiś sanepid?!


Fale najprzeróżniejszych nęcących zapachów płyną zewsząd, natarczywie wskazując kierunek, gdzie można kupić i w biegu zjeść coś szybkiego *na ząb*...

  Contents of volume
Comments (2)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Dzięki za sugestywne impresje z Nowego Jorku, chętnie poczytałem i...lecę dalej, nad morze...Pozdrowienia
avatar
Bałtyku naszego, krwią okupionego, nie zastąpi żaden ocean! Bardzo wszyscy zazdrościmy tego nad brzegiem morza pięknego latania :)
© 2010-2016 by Creative Media