Author | |
Genre | nonfiction |
Form | prose |
Date added | 2017-05-25 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 2602 |
Trochę - na ile to możliwe, bo wszystkie dorosłe Motyle i Antosiaki mimo apogeum sezonu urlopowego od świtu do zmierzchu ciężko pracują - trochę też zwiedzamy. Byliśmy już, korzystając z szerokiego gestu Alfreda, brata Bernasi, na plaży John`s Beach (czy jak to się pisze) - jednej z największych na wschodnim wybrzeżu Long Island.
Atlantyk budzi wielki respekt. Dookoła istny ocean plażowiczów, jednak samych kąpiących się można policzyć na palcach jednej ręki! Akurat trafiliśmy na przypływ: przybój wody - krystalicznie czystej i tak słonej, że po zanurzeniu wywołuje natychmiastowe mrowienie całej skóry! - fale długie w sam raz dla jakiegoś mistrza-surfera, dzikie i spienione, przy brzegu z łoskotem łamiące się nad głową!! piasek tak drobny, jak pył, pół na pół z solą, która w tym strasznym słońcu skrzy się, jak ten lód; niebo prawdziwie neapolitańskie... i chyba cały Nowy Jork na tej nieskończonej plaży! ludziów, jak mrówków!! Cudownie!
Byliśmy też w kinie, w tzw. cinemas, czyli wielkiej *fabryce snów*, gdzie jednocześnie idzie kilkanaście seansów, i chyba wszystkie prod. USA, z akcją typową w/g schematu *zabili go - i uciekł*. Widownie i sale projekcji mieszczą się najwyżej (tzn. na tym standardowym 1. góra 2. piętrze) i są sprzężone z całą machiną *na dole* na parterze, nastawioną na maksymalny drenaż kieszeni szerokiej swojej klienteli: obowiązkowy jakiś Mc Donald, videoplays, przebijanie uszu i tego pępka, pop corn, lody dla ochłody, eleganckie Gucci nie-Gucci magazyny, boutique`sy, galeria obrazów - tylko kopie i reprodukcje plus gotowe od koloru do wyboru, wszelkiego formatu i kalibru do nich ramy - *biznesy na kółkach* typu hamburgery czy inne waty cukrowe, jubilerzy, pracownie z jednym Artystą na jednym krześle ot, w przejściu na holu, gdzie możesz zamówić własny portret *na żywo*, supermarkety, pralnie, Bóg wie, co jeszcze... Całe wielohektarowe centrum usługowo-handlowe pod szyldem *cinemas* i pod jednym potężnym klimatyzowanym dachem. Ludzi w tym upale sakramenckim tysiące!
Zaliczyliśmy też typowe amerykańskie *wesołe miasteczko*. Miasteczko?? Ale! Miasto wielkie, położone na malowniczych górkach Farmingdale z setką rozrywek, począwszy od *jaskini strachu* i *rwącej rzeki* przez gigantyczne (80 osób na jednym pokładzie!) huśtawki-łodzie, kołyszące się z rozmachem we wszelkich możliwych płaszczyznach (a dzieciarnia to wprost uwielbia!), ogromne *diabelskie młyny*, rollercoster, pojazdy elektryczne, zjeżdżalnie, karuzele takie siakie owakie, ciuchcie retro, koniki pony i huricanesy (jak się to pisze??) - na tej strzelnicy i wspinaczce biegiem po drabinkach linowych na trzy wysokie maszty okrętu kończąc... Ilu było chętnych? Owszem, nieskończone tłumy! Pogoda - świetna pogoda! - jest tutaj latem na ok-rą-gło!
Naturalnie z braku *kasy nasy* najczęściej jednak *zwiedzamy*... wielohektarowe markety. Pathmark, Keymark, Sears, i kto by je wszystkie spamiętał! Co przyciąga wzrok? Wszystko. Przede wszystkim jednak te tzw. promocje, przeceny i bonifikaty. Kopy i stogi różności wszelkich marek, fasonów, materii i barw. Zachwycające drobiażdżki, pieszczące oko i zmysł dotyku, rzeczy wykonane ze znawstwem, smakiem i artyzmem; nie znajdziesz tu tych naszych potworków strasznych, tej pseudo-cepelii, tego barachła, które nas nad Wisłą prześladują całą swą masą nawet we śnie jak rok długi - owe upiorne krasnale i maskotki, od których głowa zaczyna boleć od samego na nie patrzenia! O żadnych bubelkach mowy tutaj nie ma, bo nie ma na to popytu! *nie idą* - i to je już eliminuje na etapie zakupów hurtowych!
Kiedy wkraczasz o tej porze roku do tutejszych marketów, wita ciebie szokujący *chłód*: na zewnątrz jest średnio plus 40 st. Celsjusza (w cieniu!) a tutaj... zaledwie 22-25?? Skok temperatur obezwładniający, lecz cudem jakimś nikt z nas nie choruje; pijemy wszelkie możliwe picia z lodem, przesiadujemy, jak żółwie, w basenie Bernasi, moczymy pod chłodnym prysznicem, zajadamy lody - i nic! żadnej chrypki-grypki, żadnej anginy, zero przeziębienia/przegrzania! Wszyscy zdrowi, jak ta rzepa! W Polsce bylibyśmy po takich ekstremalnych doświadczeniach ciężko chorzy już następnego dnia!
ratings: perfect / excellent
O błędach nie piszę, są tu fachowcy, to coś pewnie znajdą.
Nie byłam tam, ale przyznam się, że to jest chyba jeden z ostatnich krajów, jakie chciałabym odwiedzić. Nie wiem, może moja niechęć jest niesprawiedliwa? :)
ratings: perfect / excellent