Go to commentsMały lis i puchacz
Text 4 of 4 from volume: zbiór 1
Author
Genrefairy tales
Formprose
Date added2017-09-13
Linguistic correctness
Text quality
Views1875

Lis kuternoga nie raz i nie dwa obiecywał małemu lisowi, że pewnego dnia zabierze go w jedno z tych miejsc, do których tak często wędruje z borsukiem i skunksem. Ale ilekroć wracał, to ze słowami, że mały lis akurat spał, akurat był zajęty, a on nie chciał przeszkadzać lub nie mógł go znaleźć, a próbował. Mały lis zbyt długo już jednak przebywał w towarzystwie borsuka, by nie umieć przekładać liter w słowach tak, żeby w jego głowie pojawiła się ta sama myśl, która znajduje się w głowie rozmówcy.

Był mały. Za mały. Ale nie w tym była rzecz, że jego łapy były dwa razy krótsze, niż lisa kuternogi, a snu potrzebował, jakby teraz miał się wyspać na zapas, a na lisią starość nie zmrużyć oka. O, nie. Chodziło o coś innego.

Był mały. A małe nie może chodzić tam, gdzie może duże, bo by to zachwiało powagą miejsca, do którego duże chodzi.

I tak ten proceder dyskryminacji rozmiarowej małego lisa kwitł w najlepsze, aż pewnego rana zwierzę dowiedziało się, że już się dostatecznie postarzało.

- Idziemy wieczorem do zoo. Chcesz iść z nami?

Mały lis zatrzymał proces przeżuwania niedożutego wczoraj rybiego ogona, wytrzeszczył oczy, nadstawił uszu w nadziei dosłyszenia puenty tego dowcipu i zupełnie niechcący nastroszył ogon, który to zdradził stan jego ducha, zanim zdążył postanowić go ukryć.

- Nie wiem, zajęty jestem. Pomyślę – odpowiedział i znów zaczął przeżuwać rybi ogon. Tak, tymi słowami postawił się na pozycji obrońcy dumy wszystkich małych rzeczy tego świata. Niech duże nie myśli, że małego lisa aż skręca z podniecenia na myśl o wieczornej wyprawie do zoo, mimo, że tak właśnie jest. Nauczył się tego triku od ojca lisa kuternogi, który odpowiadał tak swojej żonie w zupełnej niezależności od tego, o co pytała. Zdawało egzamin.

- To przyjdę do ciebie, zanim wyruszymy.

Co to jest zoo?

Zoo. Zoo to mogło być wszystkoo. Jedna litera i dwa koła. Może to samochód, skoro koła. Może chcą okraść państwa Tokarskich i gdzieś pojechać. a może to jakieś zwierzę, skoro koła są dwa. Może ma dwoje oczu i jedno ,,z”. Nie mógł mały lis przestać myśleć o tym, że cały czas oni tam chodzili do zoo. Kto do cholery nazywa cokolwiek ,,zoo”?

,,Zooczyńca”, pomyślał, wylizując krótkie, brudne pazury z resztek ryby. ,,Pewnie idą do drabów”.

Nie mógł się niczym zająć, tak go to wyobrażenie dzisiejszego wieczora roznieciło. Aż nie wiedział, że jego własna głowa może być taką rozrywką.

Gdy zbliżał się wieczór, mały lis usiadł tuż za progiem nory i zaczął wylizywać swoje rude futro. Słońce wsuwało się z powrotem w mokre od deszczu liście z czubków drzew, zalewając suche włosy żółtej trawy swoim pomarańczowym spojrzeniem. Światło padało tylko tam, gdzie nic słońcu nie zasłaniało widoku, zupełnie, jakby patrzyło na pomarańczowo. Jak będą szli, musi się zapytać borsuka, o co w tym chodzi.

Położył pysk w kępce suchego perzu i westchnął głęboko, aż zadrgały czarne nozdrza wilgotnego nosa. Spojrzał na ścieżkę zakręcającą w głąb gęstwiny daleko, prawie przy krawędzi z niebem. W ciemnobrązowych szkiełkach oczu zalśnił pomarańcz słońca, jakby słońce, mając do wyboru cały świat do patrzenia, spojrzało akurat na małego lisa.

Nagle zwierzę zerwało się na równe nogi i schowało w środku nory. To lis kuternoga pojawił się na wąskiej, piaszczystej ścieżce.

- Jesteś tam?

Mały lis nie spieszył się z odpowiedzią. Wychylił się zza progu nory ze zmierzwioną sierścią i słowami:

- Jestem.

- To idziesz z nami?

Rzucił okiem w ciemność nory, potem zmrużył oczy w analitycznym zamyśleniu i odpowiedział:

- Niech ci będzie.


Dalej nie wiedział, co to jest zoo, ale przynajmniej zyskał pewność, że niedługo się dowie, ponieważ z tego, co mówił skunks, wynikało, że z każdym następnym krokiem są coraz bliżej celu (skunks lubił mówić rzeczy, które nie niosły ze sobą żadnej treści).

- Już jesteśmy – powiedział lis kuternoga. Mały lis odwrócił pysk i spojrzał na tego, co tak powiedział, ale zastał tylko wzrok wbity w borsuka czołgającego się pod bardzo wysokim płotem z plecionki metalowych nitek. Bardzo dobrze, że już są. Mały lis westchnął z ulgą, bo dopiero co stracił słońce z oczu, a jemu się przypomniało, że boi się ciemności.

Gdy wszyscy przeczołgali się na drugą stronę, skunks podszedł do jednej z wysokich klatek zrobionych z takiej samej metalowej plecionki, jak płot, i psyknął:

- Psyk!

Mały lis przycupnął między skunksem a borsukiem i lisem kuternogą i rozejrzał się po zoo.

Zoo to było miejsce, gdzie trawa ledwo wyrastała ponad ziemię i przez to bardziej ziemia wyglądała na dywan z domu państwa Tokarskich, niż na samą siebie. Gdzie okiem nie sięgnąć stały wysokie klatki o ścianach z cieniutkich nitek metalu, krzyżujących się ze sobą. Ciemność rozrzedzało białe światło bańki zwisającej z poskręcanej jak bluszcz latarni. Ta latarnia to był wynalazek! Jaki by las był przyjaźniejszy dla lisów, gdyby wszędzie stały takie latarnie.

Nagle z klatki, pod którą stali, rozległ się trzepot skrzydeł. Całą jej przestrzeń wypełnił wielki, pierzasty kołtun, a chwilę potem wszystkie pióra skupiły się na najniższej gałęzi niewielkiego konara, w osobie olbrzymiego ptaszora. Mały lis przyjrzał mu się uważnie z ukrycia: ptak nie zaczynał się najlepiej, bo od pary długich, ostro zakończonych trójpalczastych szponów, a dalej było tylko gorzej, ponieważ tuż nad kulą pierza, w której przecież mogło znajdować się wszystko, ptak miał głowę, a w głowie dwoje oczu rozdzielonych dziobem, co wyglądał jak jeszcze jeden pazur, ale pazurem nie był, bo pazura nie da się otworzyć i powiedzieć:

- Witam was wszystkich.

Mały lis przestraszył się obcego zwierzęcia. Wyglądał trochę jak jastrząb Kioto, tylko nieco młodszy. Jak to dobrze, że dziób rozdzielał mu oczy, strach pomyśleć, do czego by takie ślepia mogły być zdolne razem, skoro osobno są takie przerażająco żółte.

- Chcieliśmy ci przedstawić małego lisa.

Zwierzę, wywołane, wychynęło zza kępy trawy.

- Dobry wieczór – ukłonił się aż do ziemi, bo miał niedaleko.

- Dobry wieczór – odkłonił się ptak. Chciał coś powiedzieć, ale wędrówkę myśli do już uchylonego dzioba przerwał przeszywający zgrzyt metalu. Zwierzęta spojrzały zza ptaka, a ptak wywrócił oczami.

- Co ona robi? – zapytał półszeptem lis kuternoga, patrząc, jak przy swoim ogrodzeniu siedzi hiena i obgryza metalowe pręty.

- Walczy o wolność – odpowiedział ptak pogardliwie.

- Ale przecież klatka jest otwarta – zdumiał się skunks.

- Nie powiedziałem, że chce być wolna – przytaknął puchacz. – Powiedziałem, że walczy o wolność.

Mały lis, który swoim zwyczajem rozglądał się wokół siebie, ilekroć nieprzeniknione koleje losu rzuciły go na obcy ląd, nagle zauważył coś dziwnego wysoko, wysoko nad nimi. Już otworzył usta, ale borsuk zdążył sprzątnąć mu wolną przestrzeń czasu sprzed nosa:

- Pewnie dzisiaj było mnóstwo zwiedzających.

- O, tak, tak – przytaknął puchacz żywo. – Zwłaszcza do naszej woliery z puchaczami przyszło dużo ludzi, mimo tej strasznej wichury. Ale nadal nie widziałem tych całych Tokarskich. No i nie wiem, co się stało z innymi ptakami. Rano był tłok, teraz wszystkie poznikały.

- W końcu tu przyjdą, wszystkie dzieci prędzej czy później lądują w zoo – mruknął nieco zawiedziony skunks i ziewnął przeciągle, zasłaniając paszczę zapiaszczoną łapą.

A później rozmawiali długo i rozwlekle na tematy, o których mały lis nie miał pojęcia, więc położył się w cieniu lisa kuternogi, skrzyżował przednie łapy, oparł na nich pysk i westchnął cicho, słuchając rozprawy starszych jak starej baśni, którą przeżyli na własnej skórze. Hieny dalej niestrudzenie gryzły pręty otwartej klatki. Dźwięk zębów ślizgających się po metalu przenikał głowy zwierząt na wylot, kotłując się między uszami i obijając o myśli, tym samym prawie każdą zbijając z trajektorii lotu do ust.

- Jak ja bym wyrwał się, rozpostarł skrzydła bym i tyle by mnie tu widzieli – raz po raz przerywał tok bajdurzenia puchacz, okraszając słowa rzutami okiem na kraty dzielące go od słuchaczy. - Jak ja wam zazdroszczę, że jesteście wolni.

- Wolny to jest ktoś, kto był uwięziony – powiedział borsuk. - Nie może być wyleczony ktoś, kto nie chorował.

Mały lis zupełnie się z nim nie zgadzał, jednak nie uzewnętrzniał swoich rozchwiań między tym, co słyszał, a tym, co myślał, że usłyszy. Gdyby było zupełnie odwrotnie, wyprężyłby pierś (tuż po tym, jak wychynąłby zza pleców lisa kuternogi) i wypowiedziałby swoje zdanie tak głośno, jakby, nawet nie mające racji, miało moc zmiany rzeczywistości na potrzebę nadania mu prawdziwości.

- A ja się czuję wolny.

Ale za mały był, jego słowa za lekkie, żeby jak ołów ciężko opaść między starym borsukiem, zasypiającym skunksem, wsłuchanym lisem kuternogą i puchaczem, któremu z tej potrzeby ekspresji dziób się nie zamykał. Lekkie były jeszcze. Jak pajęczynka babiego lata, co, ledwo zerwana, unosi się w błękitną biel nieba, że się jej już więcej na oczy nie zobaczy.

- Już na nas pora – mruknął skunks. W szklistych, czarnych oczach odbijało się światło słońca wschodzącego na różowo.

- Tak, idźcie już, idźcie – przytaknął puchacz i załopotał troskliwie skrzydłami. - Zaraz pewnie przyjdą z jedzeniem, lepiej, żeby was nie zobaczyli.

- Do widzenia – powiedzieli lis kuternoga i skunks.

- Do widzenia! - pisnął niepewnie mały lis, bo tak mu było zimno i tak mu się chciało spać, że aż mu się głos zamknął w sobie.

Gdy cała czwórka przeczołgała się pod kratką z metalowych linek, był już pewny, że puchacz nie usłyszy, jeśli powie:

- Przecież może uciec. Wczorajsza wichura zdmuchnęła dach z klatki.

- Wiem – odpowiedział borsuk beznamiętnie.

- Może uciec nawet dzisiaj, teraz.

- Oj, mały lisie – mruknął znów borsuk – On jest już za stary. Ucieczka jest w głowie, i wolność jest w głowie. Nie wiemy, co to wolność, bo nigdy jej nie straciliśmy. On – bo nigdy jej nie miał. Urodzony w niewoli będzie uwięziony  nawet i bez klatki.

- Wczoraj była wichura – rzekł mały lis i zwolnił, żeby dotrzymać kroku staremu borsukowi. - Zerwała dach klatki, a puchacz pewnie nawet tego nie zauważył, w końcu kiedy był ostatni raz, kiedy tak, jak hieny, spróbował się wydostać...

- Niektórzy wcale nie chcą się wydostawać – odpowiedział borsuk, wpatrzony w swoje zabłocone, czarne łapy, wędrujące po chłodnej, wilgotnej trawie do domu, na  odpoczynek. - Niektórzy po prostu chcą mieć kogoś, kto ich posłucha. Boją się być wolni.

Mały lis zatrzymał się w miejscu. Skunks minął go i ruszył za borsukiem, a lis kuternoga kiwnął na niego, żeby ruszył dalej.

- Jesteście bandą idiotów! - warknął i puścił się pędem w drogę powrotną, do zoo. Biegł, ile sił w łapach. Słyszał za sobą rozpaczliwe wrzaski i odgłosy łap rozdzierających gęstwinę w pogoni za nim. Ale nie mieli szans – był najmłodszy z nich wszystkich, najmniejszy i dzięki temu najzwinniejszy. Dał nura pod kratę ogrodzenia, przeczołgał się na drugą stronę i podbiegł do klatki puchacza. Nagle zobaczył, jak z oddali idą ku nim obcy ludzie. Ciągnęli za sobą kratę, jeszcze więcej kraty z metalu.

- Spójrz w górę, w górę patrz!

Puchacz wzdrygnął się, otrzepał powieki z marazmu i rzucił okiem na małego lisa, wzrokiem uplecionym ze świeżego zdumienia.

- Wczoraj wiatr zdmuchnął ci dach klatki i już ci niosą nowy! Odlatuj szybko!

Puchacz spojrzał za siebie. Hieny odprowadzały wzrokiem dwóch barczystych  ludzi dźwigających poskręcany zwój lśniących metalowych prętów.

- Wszystkie ptaki zniknęły bo spojrzały w górę! Patrz w górę i leć szybko!

Puchacz nie słuchał dalej. Rozpostarł skrzydła, machnął nimi potężnie, a po chwili szpony oderwały się od żerdzi. Mały lis zmrużył oczy i wbił się pazurami głębiej w ziemię, żeby nie zdmuchnął go wiew powietrza wzburzonego siłą w pełni rozprostowanych skrzydeł. Mężczyźni upuścili zwój na ziemię i rzucili się do woliery, ale puchacz był już wysoko, wysoko nad nimi, nad lasem, drzewami i małym lisem, szybując do pierwszego z tych wszystkich miejsc, w których zawsze chciał się znaleźć.




  Contents of volume
Comments (1)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Wielowymiarowe, prawdziwe, uniwersalne.

Ciekawe spojrzenie na to, jak postrzegamy oklatkowaną swoją wolność i uwikłaną w sieć uzależnień demokrację. "Niektórzy... chcą mieć kogoś, kto ich posłucha. Boją się być wolni."

Posiadanie kogoś, kto będzie nas słuchał - ta relacja tylko przedmiotowa mianownik-biernik - to atawizm, wywleczony z jaskini. Nikt nikogo nie będzie słuchał w 3. Tysiącleciu po Chrystusie.
© 2010-2016 by Creative Media