Author | |
Genre | fantasy / SF |
Form | prose |
Date added | 2018-01-03 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 1691 |
Zwiad wracał w komplecie. Brunon obserwował z wysoczyzny palisady rozbity, na roześmiane grupki wojów oddział, otaczający, jadącego pośród nich dziada, ze związanymi do tyłu rękoma. Obcy dosiadał jelenia i był przyodziany w czerwony strój. Po całości, od butów, po czapkę. Kolorytu dodawały białe akcenty w postaci brody, pasa i pompona. Reakcją Brunona na widok, nie była jednak radość czy zaciekawienie, lecz wściekłość za niefrasobliwość szyku.
Ledwie miesiąc od wzięcia pierwszej warowni, a i to ze zlepków przypadków, a ci wyglądali, jakby już wojnę wygrali. I z patrolu wracali niby z targu jakiego, bez ładu i składu. Jakby w twierdzy nieodległej stacjonowały równie niewyszkolone zastępy.
Nie miał nad nimi władzy, jako takiej. Książę, zostawiając ich na leżu zimowym, nawet nie musiał wyznaczać dowódcy, gdyż taki na tych terenach toczył wojnę od dawna. Ale, że Brunon przybył tu po to, by tym dzikusom pomagać, tak ani myślał milczeć na ich bezdenną głupotę.
Wierzeje otwarły się i konni znaleźli się w środku.
— Zapomnieliście, że w Żabich Dołach Ubojniki siedzą? — zapytał niewinnie tonem, po którym zawierający niedbale wierzeje za przybyłymi, otrzymując nagle pomocników-ochotników, zatrzasnęli je z siłą wystarczającą, do równiutkiego obcięcia paznokci. — Gdyby czaiła się na drodze dziesiątka ich chociaby, wystrzelaliby was i wyrżnęli jak świnie! I bez strat!
Nawet konie zaczęły przestępować w zakłopotaniu z nogi na nogę, woje woleli się nie odzywać.
Wprawdzie uważali po drodze, nie mniej Brunon rację miał, bo ubojnickie najmy to nie była krucjacka, brana siłą w szeregi z podbitych terenów piechota. A stacjonowali o dwadzieścia zaledwie mil.
A poza tym wiedzieli, że jak pyskować nie będą, to i on marudzić szybko przestanie.
— Co to za cudak?! — nie omieszkał dowarczeć Brunon.
— Z drzewa zdjelim! — zameldował Mintaj, w pozostałych wzbudzając wesołość.
— Z jeleniem?
— To nie jest jeleń! — zaprotestował czerwono odziany. — Wy, tu dowódca?
— Nie — odparł Brunon zgodnie z prawdą. — Ja tu od zamartwiania się tylko jestem. — (Nie) jeleń gapił się na niego obrażonym okiem. Co zaskakujące, jego nos i oczy, harmonizowały kolorytem ze strojem jeźdźca.
----------
Gonburaj był u siebie. Jak zwykle ściągający gniewnie brwi, gdy tylko musiał oglądać Brunona.
Nie to, że nie rozumiał jego zasług. I tych z potyczki, w której nie uczestniczył ze swymi ludźmi i z samych, tych warowni bezkrwawego przejęcia dotyczących, ale to właśnie bolało go najbardziej. Że młokos miał czelność mu się wtedy sprzeciwić i nakłonić do własnego planu. Że obcy w tej ziemi, bogi tylko znali, czego naprawdę tu szukał i bezustannie mielił ozorem. Nie pytany, najczęściej.
Sam, będąc wodzem plemiennym, walczącym od lat, nie wierzył w dobre chęci u obcych. O nie! Książę zaś, wyjeżdżając, nakazał mu wręcz na stronie, brać chłopaka zdanie pod wielką rozwagę. A ten tu teraz jeszcze przyszedł z jakimś czerwonym, tłustym kurduplem i wyglądał na rozbawionego.
— Zwiad wrócił od Żabich — poinformował lekko Brunon, nie wdając się w bliższe szczególy, mogące wodza rozsierdzić. — Tego znaleźli po drodze. Ponoć na drzewie siedział.
— Tak i szpieg! — burknął Łamacz, doskonale wiedząc, że wypowiada bzdurę. Łypnął przy tym okiem na Brunona, oczekując sprzeciwu.
W formie słownej ten nie nastąpił, chłopak tylko obrzucił jeńca pełnym politowania spojrzeniem.
— Wichura zniosła. — Ten, uznał za stosowne się odezwać. — Przed Wigilią chciałem nieco Rudolfa popędzić. Mogę usiąść...?
----------
Demony, wróżki. Siły życzliwe i nieczyste. Słuchaczom łatwo byłoby uwierzyć w niestworzone, magiczne historyjki, ale przeganianie kaca u jelenia lataniem...?! No, dobra, u renifera. Chociaż Brunon, mimo że zwierzę znał przecież z rycin, drażnił się z jego właścicielem do końca, .
— Więc spadłeś z jelenia w wichurze i wylądowałeś na drzewie? I jesteś święty? — próbował zebrać do kupy jego zeznania.
— Z renifera i święty nie jestem — padła zmęczona odpowiedź. — Tak mnie nazywają w niektórych krainach. Ale ja tylko dostarczam prezenty. Zazwyczaj dzieciom.
— Jako ten Rudolf lata, to czemuś to nie odleciał, jak cię woje na niego wsadzili? — zapytał chytrze Gonburaj. Brunon także był ciekaw odpowiedzi.
— Skrępowali mnie, a żeby lecieć, muszę go trzymać za rogi — padła.
— I prezenty, dzieciom naszym szykujesz?
— Waszym...? — Jeniec zawahał się, ale widać nie umiał skłamać, bo tylko opuszczając głowę, pokręcił nią przecząco i zamilkł.
Wbrew pozorom, dla jego położenia wyznanie to, nie okazywało się zgubnym. Łamacz prędzej nie uwierzyłby w zapewnienie, że Mikołaj przyleciał na wywiad o prezenty dla małych Fryzjerczyków, gdy cała reszta świata miała ich gdzieś. Co jednak nie oznaczało, że odpowiedź mu się spodobała.
— A w czym to nasze gorsze od innych...?!
— Ani gorsze, ani lepsze. My, Mikołaje, rzadko zaglądamy w miejsca, gdzie zawierucha wojenna trwa. To niebezpieczne...
— O, żeż ty, stary capie! — rozsierdził się Łamacz.
— Dziwaczne słowa, jak na świętego, który wszak najbiedniejszych wspierać winien! — Brunon był spokojniejszy. Tylko rozczarowanie i niesmak, słychać było wyraźnie w jego głosie.
— Nie jestem święty i... — Mikołaj popatrzył im w oczy. — Typowi ludzie — orzekł. — Pretensje do bogów i świętych o robienie piekła na ziemi... — Nabrał oddechu. — Żadni bogowie ani wszyscy święci, nie mają wpływu na to, co wy tu sobie sami gotujecie!
— Tak nasza to wina, że Krucjaty nas napadli...?! — Gonburaj podniósł się z ławy i niemal dotknął czołem nosa jeńca. Brunon pomyślał, że od biedy mogliby stanąć do pojedynku. Na gęstość bród.
— Wasza, że nie ochrzczeni wy, Gonburaju! — Łamacz usiadł, słysząc swoje imię, a które dotąd w rozmowie nie padło. Owszem, mógł je obcy poznać od wojów, lecz akcentowanie, kiedy je wypowiedział, było charakterystyczne jedynie sposobowi zwracania się do niego, dawno zmarłej matki.
— To tylko pretekst — Brunon, widząc pomieszanie wodza, postanowił przyjść mu z pomocą.
— Owszem — przyznał Mikołaj. — Ale to ich działania w oczach większości świata usprawiedliwionymi czyni.
— Mają się ochrzcić? Może z ich rąk...?!
— Przybędzie ksiądz do was — odpowiedział Święty. — Możecie to uznać za prezent, chociaż nie ja go przyniosę...
— Ludzi, to my nie jadamy! — warknął Gonburaj. Brunon parsknął. Mikołaj spojrzał na niego z powagą.
— Nie taki, jak „Krzywy” — oznajmił. Tym razem to po karku chłopca przeszedł dreszcz. — I nie przybędzie sam...
----------
Wodza, po ujrzeniu wyrazu twarzy Brunona, zżerała ciekawość i ciągle się wahał, co do przyszłych losów Mikołaja. I tym razem, po raz pierwszy uczciwie przed samym sobą przyznawał, że potrzebuje chłopca zdania.
Zostawili więźnia i wyszli na plac. Renifer pałaszował kupkę siana, otoczony przez grupkę ciekawskich. Najodważniejszy z dzieciaków siedział na jego grzbiecie, patrząc dumnie na inne, bojaźliwie nieco, lecz coraz śmielej otaczające Rudolfa. Obaj pomyśleli, że przynajmniej one żyją we względnym bezpieczeństwie i nie muszą się gnieździć w ziemiankach,
— Co to za „Krzywy`?
— On, jest tym, za kogo się podaje — odpowiedział Brunon wymijająco, wskazując drzwi.
----------
W Wigilię, na godzinę przed zapadnięciem zmroku, usłyszał nawoływania u bram. Bez zwłoki pobiegł i po najbliższej drabinie dostał się na palisadę.
Sztandar księcia rozpoznał natychmiast, ale pośród jego wojów, dostrzegł coś dotąd niespotykanego: zróżnicowane herby. A za nimi, aż za zakręt tonący w borze, toczyły się wozy taboru.